Archiwa tagu: tuktuk stories

Tuktuk stories – last episode – Z Yangshou do Hongkongu

Znów nie wiem jak nazywa się miasto w którym się znaleźliśmy. Znaleźliśmy pokój w jakimś szemranym hotelu w wąskiej uliczce odchodzącej od głównej drogi prowadzącej do Guangzhou. Nie mamy kasy, pijemy zieloną herbatę i przyjmujemy delegacje tutejszych prostytutek – wieść się o nas rozniosła więc przychodzą oferując swoje wdzięki, bezskutecznie – cóż, białasy spłukane poza tym biegunka męczy … ;)

Dzisiejszy dzień dziwny. Dziwaczny. Atmosfera coraz bardziej zagęszczona, temperatura sięga 35 stopni w cieniu, wilgotność może 90%, słońce i deszcz na przemian. Mam sraczkie i średnio się czuję, czarny humor dopisuje jednak – nawet wtedy gdy Ian zgubił mojego iPoda z 3500 kawałkami – podczas jazdy autostradą. Biegał potem w kółko jak oszołom próbując go znaleźć – bezskutecznie – zszokowany zaoferował mi, że odkupi mi nowego w Hong Kongu.

Wyruszyliśmy wczoraj z Yangshou – po pięciu dniach obijania się. Wymieniliśmy właściwie cały silnik w tuktuku, za grosze, ale nie widzę możliwości aby wszystko od teraz szło jak po maśle. Rura wydechowa (klasyk) odpadła już po 50 kilometrach – stopiły się struny od gitary trzymające wszystko w kupie. Jak zwykle droga i widoki rekompensowały niedogodności. Droga całkiem przyzwoita oprócz 30 kilometrów rozkopanej jezdni w kurzu i błocie – ale to już przerabialiśmy uprzednio wielokrotnie. 

Wieczorem dojechaliśmy do Wuzhou – po 40 kilometrach ścigania się po krętych drogach z 3 motorowerami. Młodzi Chińczycy koniecznie chcieli pokazać jak szybko potrafią zasuwać na swoich maszynach – w końcu po szaleńczej jeździe poszliśmy wszyscy na browara. Wuzhou  jak wszystkie miasta zaznaczone większą kropką na mapie którą mamy okazało się całkiem sporą metropolią – przepięknie zlokalizowaną. Domy towarowe, oświetlone przesadnie ulice (ciekawe ile wydają na energię elektryczną), McDonald’s, KFC, drapacze chmur etc. W centrum znajdujemy nędzny hotelik za 58 yuanów w którym  czekała już delegacja komarów. 

12 czerwca, niedziela

Miało pójść gładko ale nie poszło – dzień skończył się jednak nieoczekiwanie szczęśliwie.

Przed południem opuściliśmy miasteczko w którym spędziliśmy noc. W miarę szybko przejechaliśmy drogą numer 321 do Guangzhou. Ale gdzie się zaczyna Guangzhou? Już dawno opuściliśmy góry Yunanu, pola ryżowe, kręte górskie drogi, niewielkie wioski. W ich miejsce pojawiły się betonowe autostrady, tysiące ciężarówek, miliony ludzi, miasta z kilometra na kilometr były coraz większe aż przerodziły się w jedno wielkie miasto. Moloch. 60 kilometrów przed Guangzhou wjechaliśmy do miasta i wciąż z niego nie wyjechaliśmy. I będzie tak do samego Hongkongu. W Guangzhou klasycznie się zgubiliśmy. Nikt nie był wstanie nam nawet powiedzieć gdzie jesteśmy. 3 mapy i kierowanie się na wschód aż w końcu w tej betonowej dżungli dostrzegłem znane mi chińskie znaki (zhang shan da dao) które złożyły się na nazwę ulicy mającej przerodzić się w drogę g107. Miasto jest przeogromne – ślimaki autostrad tworzą pulsujące żyły aglomeracji, nie ma czym oddychać, powietrze jest tak zanieczyszczone, że po 4 godzinach kluczenia w tą i we tę głowa mi prawie eksplodowała z nadmiaru dwutlenku węgla i spalin. Tysiące wieżowców, blokowiska, niezliczone centra handlowe i szalony ruch drogowy. Oczywiście nie obyło się bez urwania chmury – deszcz przerwał poszukiwania na dobrą godzinę. Gdy w końcu znaleźliśmy się na drodze do Shenzhen tryumfowaliśmy. 

Happy end – zatrzymaliśmy się w jednym z obskurnych miast, skąpanych w deszczu i błocie. 9 wieczór – trzeba się posilić. Mięso z grilla, piwo i tłum ciekawskich. Przysiadł się do nas człowiek bez nogi i nawiać począł o swoim ciężkim życiu (tak podejrzewam), zrobił się jeszcze większy tłum wokoło naszego plastikowego stolika pod parasolem (dostaniemy pewnie order od komitetu centralnego za odciąganie chińskich obywateli od telewizorów). Pojawił się też Andy (nazwę go Sceptyczny Andy – bo nie mógł uwierzyć, że przejechaliśmy Chiny Południowo Wschodnie na tym złomie co wabi się Sarah, a także w wiele innych rzeczy). 26 letni Andy (dobre imię dla Chińczyka) okazał się równym gościem, siedział z boku ze swoją żoną i dzieciakiem i postanowił zagadać, a angielski jego na całkiem przyzwoitym poziomie. Wypiliśmy parę browarów, zjedliśmy furę kurzych łapek, rozmowa toczyła się na wiele tematów, aż przyszła późna pora i trza było poszukać hotelu. Andy znów wybawił nas z problemu – płacąc za hotel z klimatyzacja, super prysznicem, tele – nie chciał słyszeć o żadnej kasie z naszej strony choć nalegaliśmy, ale nie za długo ;)

W końcu odpoczynek. Jutro ostatni etap – zostało 150 kilosów do Hongkongu. 

2005.06.13 | 18.42

Hongkong. W końcu. Do Shenzhen dotarliśmy ekspresowo – jak przypuszczałem miasto się nie skończyło – aż do samej granicy. Na dworcu kolejowym klasycznie wkurwiliśmy chińskich oficjeli (jeden tak się zasapał, że prawie z umarł z nerwów zaciągając się chińskim szlugiem) – zero pomocy, zero angielskiego, zero kooperacji – no no no no i machanie rękami – a myśmy tylko chcieli znaleźć miejsce dla Sary. W końcu – w podziemiach 4 gwiazdkowego hotelu za 10 yuanow za dzień Sara znalazła miejsce spoczynku. 

Potem pociągiem do HK. Tim (którego poznałem w Mui Ne w Wietnamie) wciąż się nie odezwał, więc szukamy miejsca do spania…

More shit soon

Opublikowano travel | Otagowano , , ,

Z Kunming do Yangshuo

Jutro ruszamy w prawdopodobnie ostatni etap podróży tuktukiem przez Chiny. Celem jest Hong Kong oddalony o mniej więcej 800 kilometrów od Yangshou. Dlatego dziś z bólem i pustką w głowie zasiadam przed ekranem aby spisać ostatnie przygody.

Kunming – Xingyi

Ostatni wpis traktujący o podróży był z Kunming. Stamtąd po paru dniach spania, jedzenia i odpoczywania ruszyliśmy w kierunku Kamiennego Lasu czyli Shi Lin. Jak jednego dnia wszystko idzie świetnie to następny dzień jest piekłem. Tego dnia byliśmy w niebie – równiutka autostrada, super widoki, żyć nie umierać. Pobiliśmy rekord prędkości z górki – 90 km/h to było coś. Wieczorem Shi Lin – kolejna pułapka na turystów – oczywiście na takich co oczekują czegoś bardziej spektakularnego. Kamienny las to setki skał rozrzuconych na całkiem sporym terenie. Tu znów mieliśmy szczęście – wykorzystując zaskoczenie strażników zupełnie nielegalnie i bez biletów wjechaliśmy na teren parku narodowego aby objechać go dookoła. Dalej ufając szczęściu i mapie postanowiliśmy skrócić sobie drogę. O jak wielki to był błąd. Z początku czujność uśpiona przez świetną i nową autostradę (której nie było nawet na mapie). Na stacji benzynowej po skonsultowaniu się z panią która tam pracowała skręciliśmy w drogę która na mapie oznaczona była czarną nitką. Potem wszystko poszło nie tak jak trzeba. Najpierw zgubiłem mapę. Aha, a propos gubienia rzeczy – dotychczas zgubiłem 2 koszulki, 2 mapy, zegarek, słuchawki do ipoda, książkę, skarpetki, czapkę z daszkiem i notatnik z zapiskami – lista pewnie niekompletna, będzie gorzej. Wracając do meritum – po tym jak zgubiłem nieszczęsną mapę, zatrzymaliśmy się przed rozwidleniem dwóch podłych i kamienistych dróg. Tym razem wybrał Ian – wybrał źle – zaczął już wtedy padać drobny deszczyk – w błocie i po wybojach dotarliśmy do jakieś wioski. Tamże próbując dogadać się z tubylcami, bezskutecznie, nadal bezsensownie konturowaliśmy obijanie tyłków, aż do końca drogi. Na końcu drogi był las, góry, tama i zero cywilizacji. Trzeba było wracać z powrotem do rozwidlenia – wybraliśmy możliwość drugą, nie wybraną poprzednio. Nie było tak źle – po 20 kilometrach przez zapomniane przez wszystkich wioski, pola ryżowe, niewielkie osady aż spadł deszcz. Z początku nieśmiało, potem mocniej, aż trzeba było się zatrzymać. Nakryliśmy się plastikowym brezentem i skończyliśmy resztę chińskie wódki, aby się rozgrzać co nie co. Siedzieliśmy jak te barany przez godzinę, słońce zaszło i właściwie nie było innego wyjścia jak ruszyć dalej. Opróżniłem kieszenie z pieniędzy, portfela, ipoda spakowaliśmy wszystko pod plastik, pod którym schronił się również Ian i powoli przez kałuże, błoto pojechaliśmy w totalną masakrę. Przez 10 kilometrów walczyłem z kierownicą, nawierzchnią, deszczem i wiatrem aż ujrzeliśmy niemrawe światła wioski. Silnik zgasł. Latarka i trza szukać schronienia. Nie tak łatwo. Próba dogadania się z kimkolwiek niestety nie wypaliła. Pukając do drzwi albo nie otwierali, albo udawali że ich nie ma, albo się nas bali. Kto wie? Byliśmy chyba jedynymi białymi diabłami od setek lat którzy odwiedzili to miejsce –  takich jak my wcześniej widzieli tylko w chińskiej kablówce. Kobiecina w chińskim sklepie SPOŁEM sprzedała nam piwko, zupe z kluskami. Przebrałem mokre szmaty i mogłem odrobinę odetchnąć. W dalszym ciągu nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy, Chińczycy mają problemy ze wskazywaniem kierunków – nieokreślony ruch ręką może oznaczać prawo w lewo prosto czy gdziekolwiek. Cóż, trza było jechać dalej. Tym razem Ian zasiadał za sterami i przebijał się przez 8 kilometrów aż w końcu dostrzegliśmy drogę. Miasto. Podłe i szare, błotniste i dziurawe. Ale miasto. Pieprzona cywilizacja. Prawie ucałowałem brudny chodnik. Nie zatrzymaliśmy się jednak ale ruszyliśmy dalej. Droga nadal masakryczna. Porażka. 120 kilometrów głosił znak drogowy – tyle miał mieć odcinek budowanej autostrady. Zrobiliśmy jeszcze z 30 kilometrów tej nocy, aby się poddać i zatrzymać się przy drodze na zasłużony odpoczynek.

Kolejny dzień to samo. Wyboje, dziury, kamienie, piasek, ciężarówki – 90 kilometów w 8 godzin zanim w końcu dotarliśmy do granicy nowej prowincji i miasta Xingyi. Internet, żarcie, relaks no i oczywiście nieunikniona wizyta w warsztacie samochodowym. Czyszczenie całego tuktuka, naprawa, przykręcanie śrubek. Kolejne 3 godziny. 

Czasem mam dość. Dróg, samochodów, dziur. Ale cała reszta widoki, ludzie, jedzenie, przygodny kompensują całe to gówno w jakim się znaleźliśmy. 

Opuszczamy Xingyi aby zatrzymać się znów w górach na drzemkę. 

Następnego dnia droga znów masakryczna ale i wspaniała. Przez góry, lasy, rzeki – robię około 100 kilometrów po kamienistej drodze – ręce mi wciąż drżą po tym jak się zatrzymałem na przystani promowej. Warto było. Stąd mamy już tylko 90 kilometrów do Baise. W Baise kolejna wizyta w warsztacie – remont silnika. Nocleg w KTV – czyli hotelik, pokoje z karaoke, nieoficjalny burdel. 

W końcu docieramy do Nanning. Noc spoczynku. Internet i cywilizacja. I wciąż deszcz. Cały dzień i noc.

5 czerwca ruszamy w drogę aby pokonać w 16 godzin 500 kilometrów do Yangshou. Z początku łatwo potem trudniej aby prawie umrzeć w huraganowym wietrze i powodzi spowodowanej przez tropikalny deszcz. I Yangshou – o 3 rano. Padnięci, wykończeni, wymęczeni ale szczęśliwi, że w końcu tu dotarliśmy. 29 urodziny. Cisza. 

Dziś wymieniliśmy główne części silnika, który się kompletnie zatarł. Okazało się również, że jego pojemność nie wynosi 50 cc ale 110 cc. 

Opublikowano common life | Otagowano

yangshou

kac z rana, ledwo przespana noc i pragnienie. gdzie jest woda, oczywiscie nie ma, trzeba zejść na dół i kupić, ale tak bardzo się nie chce, wczoraj niestety przegiąłem lekko z alko i ziołami z dali, dostarczonymi przez Augustine z Argentyny, była też ekipa, zebrana spontanicznie w hotelu w którym mieszkam, dziś cały dzień przed kompem, próbując sklecić tych parę zdań

juz ponad piec miesięcy poza krajem, tym razem jest inaczej, właściwie robie to co lubię najbardziej i wciąż mogę zarobić tyle aby być w drodze, marzą mi się jednak duże rzeczy, cos w tym kierunku jak podroż tuktukiem przez Chiny, głowa mi się rozrasta we wszystkie strony, nie jestem w stanie zresztą jak zawsze załapać się na to wszystko co mnie otacza, za dużo wrażeń, czasem czuje się tak wypompowany, że nie mam ochoty na chodzenie, zwiedzanie – siedzę na tyłku, lub przed netem, czasem oglądając DVD i czy tez zabijając czas czytając kopie angielskich książeknet za darmo, laptop podłączony nonstop, wymieniam się mp3 z innymi ludźmi mieszkającymi w Bamboo GH, emule ciągnie jakąś nowa polska muzę  czasem wyjdę na miasto, zjem mięsko z grilla i michę pełną owoców, wypije piwko, aby wrócić z powrotem i gapić się na ludzi przechadzających się brukowanymi uliczkami yangshuo – które jest niczym innym jak przeprzeuroczym miejscem dla chińskich emerytów

nie pamiętam kiedy po raz ostatni naprawdę się nudziłem, prawdopodobnie na
wykładach w szkole, 6 lat temu, ale potem przestałem na nie przychodzić
zrekonstruować to co się zdarzyło w ciągu ostatniego tygodnia –
dzień zlewa się z nocą – zgubienie się w górach na ładnych parę godzin, w nocy, w deszczu i błocie, nielegalna jazda po parku narodowym w Kamiennym Lesie, setki ludzi spotkanych po drodze, w tym moze 2 ludzi z poza Chin, lingwistyczne akrobacje, długie godziny spędzone w tuktuku, po najgorszych i najlepszych drogach Chin, warsztaty samochodowe, zupa z kluskami i pierogi z kapusta, noce na bambusowych matach w chińskim hoteliku, gdzie mieścił się także burdel i pokoiki z karaoke.


Yangshuo – Typical tourist resort accompanent of tacky self portrait T-shirts, why anyone would want one of these is beyond me


Yangshuo – Preperation of downe to fill duvets and pillows


Yangshuo – Shanty town, opposite great barbeque food vendor

Opublikowano travel | Otagowano

Z Kunming do Yangshuo – zdjęcia. Dziś kończę 29


wertepy na drodze wyjazdowej z Kunming

Kunming Suburbs – Road under construciton, trying to negotiate unmarked dusty paths to find Shillin Highway


tunel w którym prawkie sko?czy?a się nam benzynka

Leaving Kunming – Very low on petrol (Ians fault), New highway roads go through mountains instead of snaking up and over them. Only problem is that once your on a highway its not so easy to leave them, they pass straight through small towns and bypass much needed fuel vendors.


spo?ywanie wódki pod plandek?, zaraz potem ruszymy w poszukiwaniu drogi – niestety zgubimy się na ?adnych par? godzin, klucz?c po wiejskich drogach w deszczu

Lost on (Questionable) Road to Xingyi – The rainy season finally caught up with us, so far we had been lucky. Pitched a makeshift tent in the middle of nowhere waiting for the storm to pass finishing off the last of the Vodka. Barts inpatientce and optimism got the better of him and decided to brave the weather confident a town was only a few kilometers away.


psy mechanika

Engine Trouble – A small town we passed through off of the unfinished highway we endured. Stopped to grease the chain as there was an unnerving rattling sound coming from the engine. Ian was attacked by a pack of vicious wild dogs whilst Bart looked on and took photos.


za rok w tym miejscu b?dzie przepi?kna autostrada – par? dni temu 120 km tej drogi przejechali?my w 8 godzin

120km of Hell – Section of the 120km oif unfinished highway from Shilin to Xingyi. Nb. This was a relatively good section of the road.


Superstar Lunch – Stopped in Xingyi for lunch of beef and noodle soup. Our presence attracted the attention of everyone within a half mile radius. Eupohric after finally conquering the 120km of hell, we both lapped up the attention.


Sarahs turn for special treatment – For miraculously completing the epic 18 Hour journey across rocks and dirt without failing us we saw to it that Sarah recieved a little TLC – a full body jet wash.


We wondered what that noise was! – This family ran garage ascertained that the engine rattle was the kickstart being engaged. Tuned her up, replaced the bungee cords we lost in the rain, re-mounted the seat and gave her a full service. Ready to hit the raod again


Bliss – Beautiful roads, fixed machine smooth running all the way to Baise to look for a place to eat


Two Westeners on a Tuk Tuk draws quite a crowd – Market sellers in Baise onlook and inspect Sarah as we buy camping provisions of a watermelon, a bottle of vodka, and a kilo of sunflower seeds


Lunch anybody? – Turning point as this butchers direct us to the “short cut” local road through a mountain pass to the next town. As the road was bad, the scenery was awesome. Stopped to shower in a custom made waterfall, but the road took its toll on Sarah.


Buggered – The dust from the bad road clogged up the air filter and the engine repeatedly died. The spark plug also turned out to be buggered. This was immensly irritating as the road was superb, but we couldn’t take advantage of it. Everything happens for a reason though as whilst seeing to Sarah the heavens opened and turned the road into a torrent. We wisely decided to spend the night.


Dodgy Dumplings – A great chef prepared us 3 rounds of dumplings and chicken broth soup, beers flowed and vodka followed, though I paid the following morning.


Po drodze znalezlismy glowe która doskonale wpasowala się w tuktuka – teraz Sarah ma w końcu swoje ludzkie oblicze

Sarah Ponderosa – The Mighty One gets a Face

Opublikowano common life | Otagowano

chinskie kalambury

w telegraficznym skrocie
wciaz zyje
zagubiony gdzies o 257 km od nanning…

jak dotre na miejsce (yangshou) to opisze caly ostatni etap

sarah wciaz sie psuje – nawet po wczorajszym generalnym remoncie (za 20 zeta)

chiny mnie przerastaja

zreszta kogo nie

nie rozumiem tego kraju

nie kumam nic

ale jestem pod jego wrazeniem

przygoda jakich MAO

Opublikowano common life | Otagowano ,

Z Lijiang do Kunming

Lijiang to chińskie Krupówki,  pełne turystów, przechadzających się po przeuroczych uliczkach i pstrykających swoimi nowiutkimi cyfrówkami. Tłumy azjatycki i zachodnich turystów ze swoimi flagami, parasolami spacerują labiryntami starego miasta, przystając tu i ówdzie, z uwagą wsłuchują się w to co ma to powiedzenia przewodnik. Turyzm. Oni dostarczają kasę do takich miejsc, śpiąc w trzygwiazdkowych lub więcejgwiazdkowych hotelach. Wszystko ślicznie i pięknie i jakże banalnie nudno. 

Dojechaliśmy 27 maja. Z mozołem przejechaliśmy tuktukiem przez stare miasto – nie wiem czy to legalne (raczej nie) , lecz nikt nas nie zatrzymał ani nie powiedział złego słowa, tylko setki zaskoczonych oczu odprowadzały nas wzrokiem. W hotelu spotykamy Lucy z Anglii – małolata, 19 wiosen, spędziła parę miesięcy gdzieś w zapomnianej wiosce w Zachodnim Tybecie ucząc angielskiego. Spędzamy razem popołudnie i wieczór, kawa, Internet, syczuańskie żarcie i parę piwek w Praque Cafe (tam spotykamy również Ninę i Emę z Holandii, na które wpadam dosłownie w każdym miejscu, począwszy od Hue w Wietnamie). Lucy zamierza odwiedzić swoją przyjaciółkę, która mieszka w Yuhu, u podnóża Yulong Xueshan (Jade Dragon Snow Mountain) wznoszącej się na wysokość 5500 metrów. Decydujemy się jechać wraz z nią. Następnego ranka budzą mnie odgłosy pił tarczowych – od 8 rano trwa remont hotelu. Nie dali pospać, przynajmniej obudziłem się wcześnie. Nie robię za wiele zdjęć w Lijiang – estetyczna nuda, czarująca architektura zasrana sklepami z tandetą i znów tłumy odwiedzających. Wsuwam niewielkie śniadanie, za które słono płacę (cena za przebywanie w tym miejscu). Wraz z Lucy odwiedzamy jej przyjaciółkę, która nie może jednak być wieczorem w swojej rodzinnej wiosce. Jej mama przygotuje dla nas kolację. Wskakujemy w trójkę  na tuktuka i ruszamy w stronę ośnieżonej góry, zatrzymując się na chwilę w niewielkiej wiosce Baisha. W końcu docieramy do Yuhu – rodzice przyjaciółki Lucy prowadzą niewielki hotelik – lecz postanawiamy wsunąć kolację i wyruszyć na poszukiwanie noclegu w górach, pod gołym niebem. Mój budżet skurczył się do zera w portfelu 120 juanów ale dam radę. Po kolacji żegnamy się z Lucy i wracamy do Lijiang aby odnaleźć drogę wyjazdową na wschód – na południe Syczuanu. Niby nic – ale ile problemów – każda osoba zapytana o drogę mówi co innego. Dwie godziny kluczymy po przedmieściach Lijiang aby w końcu trafić na właściwą drogę. Wyjeżdżamy w góry – jak zwykle szukanie odpowiedniego noclegu. Warunek – z dala od wiatru i drogi, aby móc spokojnie rozpalić ognisko. Chyba najlepsze miejscówki to stare kamieniołomy – skąd czerpano kamienie do budowy autostrad i nowych dróg.

Kolejny dzień (28 maja) od rana do nocy w drodze. W górę i w dół – tuktuk z mozołem pnie się po ślimakach górskich dróg, żeby parę minut później zjeżdżać z oszałamiającą prędkością 70km/h w dół (na neutralnym biegu, aby zaoszczędzić na benzynie, o czym już wcześniej wspominałem). Naszym celem jest Panzhihua w Syczuanie. „Cel” jest jedną wielką niewiadomą, otóż wjechaliśmy w tereny nieopisane w „China Lonely Planet” – więc szansa aby spotkać innych obcokrajowców równa jest zeru. No i dobrze. Jedziemy więc, silnik brzmi dobrze, żadnych skowytów, szmerów, pierdnięć – ale wiąże się to również z nawierzchnią, która jest wyśmienita. Temperatura zmienia się z godziny na godzinę – od chłodnego poranka, po gorące i słoneczne popołudnie i wieczór gdzieś w zagłębiu przemysłowym południowego Syczuanu, gdzie klejące powietrze jest 50 razy gorsze niż w Katowicach. 

Gdzieś w połowie  drogi tuktuk zaczyna się krztusić. Znów ten sam problem –  odkręciły się śruby od rury wydechowej i tłumika. Gdy nie dodaje się gazu podczas jazdy, Sarah się krztusi i popierduje z cicha a czasem głośniej. W jednej z zapomnianych przez świat mieścin zatrzymujemy się, aby zreperować ponaddźwiękowiec. Niestety po przeszukaniu 3 kartonowych pudełek pełnych śrub i nakrętek nie znajduję prawidłowej. Są dwa typy – albo 5mm albo 6mm – a my potrzebujemy 5,5 mm, albo przynajmniej nam się tak wydaje. Znów 3 godziny spędzone w warsztacie. Mamy na szczęście tłumaczkę – 16 letnią dziewczynę, mieszkającą po drugiej stronie drogi – jest ona naszą pomocą w porozumiewaniu się z upapranymi w smarze kolesiami. Jest całkiem zabawnie, w końcu reperują co trzeba (za friko) i ruszamy dalej.

Krajobraz zaczyna się zmieniać – z pól ryżowych teleportujemy się w tereny kopalne. Kominy dymią, powietrze jest brudne i gęste, bez ochrony oczu ani rusz. W końcu wjeżdżamy w zagłębie przemysłowe. Brzydkie blokowiska jak w Polsce, dziurawe ulice, korki, tysiące ludzi siedzi przed domami, popija browara, atmosfera pikniku – no tak jest sobota wieczór. Znajdujemy Internet, a potem przy wjeździe na drogę do Kunming, konsumujemy górę kurczaków z grilla i innych znakomitych mięsiw, wszystko popijając napojem z witaminą C. Wokoło zbiera się grupka ludzi, przychodzą pytają, mężczyźni z miną fachowca kopią w marne oponki tuktuka – siedzimy tak godzinę. Całkiem przyjemne miejsce – ludzie są ciekawi, pewnie nie widzieli podróżnych od dłuższego czasu – no bo jaki byłby powód aby zwiedzać to miejsce? Dla mnie jeden – zdjęcia, choć nie robię ich za dużo – inaczej jak podróżuje się własnym transportem – właściwie cały czas myśli się, jak dostać się z miejsca na miejsce, czy też reperując motor. 

Nocleg w górach, noc była ciepła, 9 godzin jak zabici gdzieś na południu Syczuanu. Znów w drodze. Ten dzień będzie trudny i ciężki. Pierwsze 2 godziny droga była równa jak stół bilardowy – mogliśmy rozwinąć niesamowitą jak na Sarę prędkość 70km/h z górki. Słoneczko grzało i było całkiem przyjemnie. Nagle droga zamieniła się w koszmar. Asfalt zaczął się topić w 45 stopniach ciepła, ogromne pomarańczowe ciężarówki transportowały kamienie, piasek i cement na okoliczne budowy. Zmienialiśmy się przy kierownicy co parędziesiąt kilometrów, lecz 20km/h na godzinę do była średnia. Siedząc z tyłu przeżywałem katusze obijając sobie tyłek na wertepach i dziurach. Będąc u steru musiałem być bardzo ostrożny, uważając na innych użytkowników tej syfiastej drogi. W sumie po wertepach zrobiliśmy jakieś 220 kilometrów tego dnia, aby pod wieczór dojechać do miasta oddalonego o 74 kilometry od Kunming. Tuktuk psuł się cały czas – w końcu w jednym z warsztatów przyspawali rurę i problemy się skończyły. Wieczorem wjechaliśmy do Kunming po szalonej wieczornej jeździe po autostradzie. Znów The Hump, parę browarów, kolacja  z grilla u muzułmanów i zasłużony sen. Tydzień w drodze po drogach Yunanu. Nie wszystko się dało zobaczyć, nie dotarliśmy na północ aż do Tybetu – ale na to przyjdzie jeszcze czas.  

Pojutrze ruszamy w stronę Guilin. Mam nadzieję, że spędzę tam swoje ostatnie dwudzieste urodziny. Za rok trzydziestka.


Beware, Grannies – These sweet little old women are not as innocent as they look. They are actually part of a large underground criminal organisation.


Dali – Ideallic view from the balcony of our 3 Dollar-a-night guest house


Duncan Dares! – Anyone remember that one? Well this beautiful young lady just so happens to be his daughter Lucy.. and I’ve met her!


Who said pets look like their owners? – I think this image clearly proves otherwise


An elderly gentleman sitting on a rock – Not much more I can really say!


If I lived to be as old as the people in this photograph I still don’t think I’ll understand the game they are playing.


By the side of the road – Stopping to take in the Scenery and for Bart to do what he does best!


Cooling off – Nothing beats taking a shower in a cool waterfall on a hot day after 3 days on the road.


God Damn Exhaust – Trying to re-attatch the exhaust for the umpteenth time. This guy wasn’t much use so we resorted to tying it on with a guitar string and a safety pin (thanks Nadine)


Yes Mother I am sleeping on the edge of a cliff – Perfect camping spot on the way back to Kunming

Opublikowano common life | Otagowano , ,

tuktuk diaries czyli opowiesci tuktukowe ;)

Zacznę od początku. Po przybyciu do Kunmingu próbowałem zaplanować trasę po Chinach –  kiedyś uwielbiałem kartkować przewodniki Lonely Planet – teraz podchodzę do nich z coraz bardziej sceptycznie, więc nie kwapiłem się do tego. Pustka w głowie i raczej mieszane uczucia co do kolejnych posunięć – wiedziałem jedno – żadnych zorganizowanych wypraw czy biur podróży jak w Wietnamie (tam po prostu nie było wyjścia czasami). Sprawdzając pocztę, odebrałem email od Iana (Anglika, którego spotkałem wcześniej w Hoian i Sapie). Ian utknął  na granicy w Lao Cai, mając problemy z załatwieniem wizy do Chin. Szwendając się po mieście trafił na zdesperowaną Szwajcarkę, próbującą (bezskutecznie) przewieźć tuktuka (trójkołowy motorower, a nazwa prawdopodobnie to onomatopeja – od dźwięków jakie wydaje z siebie silnik) do Wietnamu. Biurokracja, niechęć urzędników i przepisy nie pozwoliły jej na to więc szukała kupca na maszynę o imieniu Sarah. Ian nie zastanawiał się długo i zakupił pojazd za 550$ (prawie nówka sztuka, z przebiegiem 2000 km). Chcąc zmniejszyć swoje koszty wysłał mi maila z pytaniem czy nie chciałbym partycypować w zakupie. 5 minut namyślania się i wysłałem mu pozytywną odpowiedź.

Londyńczyk jechał 11 godzin przez góry do Kunming i dotarł w piątek popołudniu. Tuktuk kojarzy mi się z solidnymi maszynami jak te w Tajlandii czy Indiach – nasza Sarah ma jednak tylko 50 centymetrów sześciennych silnika – co ma swoje dobre i złe strony. Plusem jest to, że nie potrzebujemy żadnych papierów, aby poruszać się po Chinach, nie mamy nawet rejestracji, jedynie dokumenty zakupu. Minusem jest jednak słaby silnik – nie będziemy mogli dotrzeć w wysokie góry (zresztą zakrawało by to na szaleństwo). Wybraliśmy się do muzułmańskiej knajpy na grillowanie kurczaki i bakłażany aby przemyśleć kolejne posunięcia. W parę minut mieliśmy plan – dotrzeć w trzy tygodni do Hong Kongu (chciałbym zakupić nowe obiektywy tamże, jak i wyrobić nową paromiesięczną wizę do Chin, która przyda się po powrocie z Japonii). 

Tuktuk wymagał jednak drobnych napraw – przede wszystkim fotel kierowcy (zespawaliśmy za dolca w jednym z warsztatów) jak i zakupienie i dokręcenie wszystkich brakujących śrub (Sarah ma tą wadę, że lubi je gubić).

Postanowiliśmy wyruszyć w niedzielę popołudniu. Kac straszliwy po paru wieczorach spędzonych w Kunming (mówi się, że to najlepsze miasto do zabawy w Chinach), załatwiliśmy ostatnie sprawy, zakupy i o 16:00 po zapakowaniu plecaków wyruszyliśmy w stronę autostrady, w kierunku Dali. Wydostanie się z Kunming okazało się nadzwyczaj łatwe. Ian wziął na swoje barki kierowanie a ja zająłem się mapą – w niecały kwadrans byliśmy na autostradzie. Chiny. Przygoda. Niezależność. Jazda. Pierwsze kilkadziesiąt kilometrów to była czysta przyjemność. Zaraz za Kunming zamieniliśmy się miejscami i zasiadłem za sterami naszego pojazdu. Sarah ma 4 biegi i jeden neutralny. Osiąga maksymalną prędkość 60km/h na prostej i równiutkiej nawierzchni bez wybojów, 70-80 km/h z górki, i 20-30 km/h pod górę. Po pięćdziesięciu kilosach coś zaczęło się sypać, skrzypieć i szeleścić – zwolniłem a potem w ogóle się zatrzymałem. Po krótkich oględzinach okazało się, że odkręcił się starter motoru. Szwajcarski scyzoryk i jeden klucz załatwiły sprawę. Znów w drodze. Autostrady w Chinach buduje się w niesamowitym tempie – na naszej mapie nawet nie ma drogi ekspresowej jedynie lokalne. Jadąc mijamy setki ludzi pracujących na jednym z pasów autostrady, która prawdopodobnie za parę miesięcy będzie ukończona. Pracują non stop – mężczyźni jak i kobiety. Za marne wynagrodzenie  (20-30$ miesięcznie) budują potęgę gospodarczą Chin Ludowych. Prawdopodobnie 800 milionów ludzi pracuje za taką kasę w Chinach. Nie jestem specem od współczesnej historii tego kraju, więc jeżeli ktoś ma uwagi do tego co tu piszę proszę o maila. Zresztą o samych Chinach będę więcej pisał w miarę kolejnych dni.

Na 90 kilometrze odpadła nam rura wydechowa. Całe szczęście byliśmy nieopodal stacji benzynowej (nowiutkiej, nie mieli nawet benzyny). I to udało się nam naprawić. Odkręciliśmy śrubki z fotela jak i użyliśmy linek aby przymocować rurę z powrotem na swoje miejsce. Uff, zadziałało – Sarah nie brzmiała jednak tak samo jak poprzednio. Powoli wróciliśmy na autostradę, prawie kompletnie pustą (trzeba płacić od 1-5 RMB, maksymalnie 2 złote, za przejazd na specjalnych punktach), więc mnóstwo ludzi porusza się w dalszym ciągu po lokalnych drogach, oszczędzając na przejeździe). Zaszło słońce, wciąż jednak kontynuowaliśmy podróż, podziwiając widoki i napawając się jazdą. Co 50 kilometrów zmienialiśmy się przy kierownicy. W okolicach miasta Chuxiong dotarliśmy do kolejnego tolla (tam się płaci za przejazd autostradą). Drogę zastąpił nam policjant, który wyrzucił z siebie parę zdań po chińsku (ni w ząb). Pokazałem mu parę banknotów, dając do zrozumienia, że chcemy zapłacić i jechać dalej do Dali. Niestety – człowiek nie dał się przekonać – dając do zrozumienia, że na tym złomie nie powinniśmy się poruszać po chińskich autostradach. Po krótkim zbadaniu mapy okazało się, że wzdłuż autostrady prowadzi również lokalna droga. Zjechaliśmy więc na nią. Była 10 w nocy, po raz pierwszy poczuliśmy głód (koło 18 zjedliśmy całą kaczkę ale nie byliśmy w stanie przełknąć talerza pełnego nieświeżej wątróbki, na której wymościły sobie miejsce dziesiątki much). Zatrzymaliśmy się w przydrożnej oberży wywołując sensacje wśród tubylców. Po raz pierwszy pomógł nam słownik angielsko – chiński. Zamówiliśmy więc gar flaków, wątróbek, wołowiny, zieleniny i klusek. Chińczycy jedzą dużo, za dużo – potrawa miała być tylko dla nas dwóch – lecz całość mogłaby zaspokoić głód drużyny futbolowej. Nieopodal mieścił się warsztat. Jego właściciele grali w domino lecz entuzjastycznie wyrazili chęć naprawy tuktuka. Przez trzy godziny dwóch niesamowicie zdolnych chińskich dżentelmenów nurzało się w smarach naszego gwiezdnego pojazdu. Zaczęliśmy się zastanawiać ile nas wyniesie koszt naprawy. W końcu panowie dokonali cudów – przykręcając wszystkie brakujące śruby, przyspawali rurę wydechową, wyregulowali hamulce jak i naprawili amortyzatory. Mieliśmy może 150 yuanów (RMB) na dwóch. Po cichu zacząłem myśleć o oddaniu im zegarka. Gdy nadszedł czas zapłaty – żona właściciela zakładu napisała coś po chińsku na kartce. W Chinach można się poczuć jak analfabeta i półgłówek. Nie skumaliśmy. Ta więc po paru minutach namyślania się nakreśliła cyfrę 5 i dwa chińskie znaczki. 500? Hm… Popatrzyliśmy się na siebie – 500 yuanów to jakieś 180 zeta, czy 60 dolarów – no to by się zgadzało. Ian wyciągnał portfel pełen drobnych banknotów – jednemu z mechaników zaświeciły się oczy – w portfelu znajdował się również banknot jednodolarowy. George Washington działa na każdego, niezależnie od kraju. Cała trójka oglądała więc banknot ze wszystkich stron, mlaskając i mrużąc entuzjastycznie oczy. Nie widziałem o co im chodzi więc dorzuciłem jeszcze 10 yuanów (coś powyżej jednego dolara). Mechanicy zachwyceni i uradowani pomachali nam na pożegnanie a my odjechaliśmy w ciemną noc, uśmiechnięci od ucha do ucha. Sarah znów brzmiała jak poprzednio. Wyglądało więc na to, że żona właściciela zakładu na rachunku napisała 5 yuanów (te dwa znaczki prawdopodobnie oznaczały chińską walutę).

Jechaliśmy jeszcze przez 2 godziny szukając odpowiedniego miejsca do spania. Zrobiło się zimno – mijaliśmy niewielkie wioski, pola ryżowe – obijając sobie tyłki na wybojach. W końcu dostrzegłem niewielką drogę odbijającą w górę od głównej drogi. W końcu – zasłużony sen – rozłożyłem karimatę i nakryłem się dwoma grubymi kocami. Księżyc uśmiechał się pełną gębą a ja odpadłem. Koło 6 rano obudziły nas ciężarówki zmierzające na budowę, której niestety nie byliśmy wstanie dostrzec w nocy. Czas uderzyć w drogę. Poranki w Yunnanie nie należą do najcieplejszych – ubrałem na siebie wszystko co miałem w plecaku i powoli poruszaliśmy się po lokalnych drogach, szokując tubylców. Musieliśmy wyglądać jak z innej planety w naszym czerwonym tuktuku, załadowanym plecakami, gitarą, zostawiając za sobą dźwięki z ipoda…

I tak dotarliśmy w góry. Sarah z mozołem na drugim biegu pięła się w górę po serpentynach. Nie było tak źle – jadąc z górki wrzucaliśmy bieg neutralny i bez wydawania dźwięków silnika (oszczędzając bajurę) z prędkością 50-60 km/h zjeżdżaliśmy w dół. Hamulce sprawowały się znakomicie – niestety nie każdy ma dobre hamulce. W końcu doszło do zdarzenia, które zmroziło nam krew w żyłach. Prowadziłem tuktuka wzdłuż ściany, droga była stroma, więc nie mogłem wyciągnąć więcej niż 20 kilosów. Z góry staczała się ogromna ciężarówka – staczała się jednak za szybko, minęliśmy się na ostrym zakręcie – i jak w zwolnionym filmie spostrzegliśmy, że kierowca nie wyrobi. Podniosły się koła tylnej przyczepy i całe monstrum z hukiem przewróciło się na bok. Szok. Zatrzymaliśmy Sarę i zbiegliśmy na dół aby sprawdzić czy kierowca żyje – nic mu się nie stało – był jedynie w szoku. Okazało się, że miał pęknięte ośki w naczepie i dupa. Jego szczęście, że stało się to na takim zakręcie – gdyby skręcał w drugą stronę spadłby kilkaset metrów w dół. Lekko zszokowani ruszyliśmy w górę. Coś zaczęło się jednak sypać, tuktuk zwalniał coraz bardziej i nie szedł nawet na pierwszym biegu. Niedobrze. Na zmianę pchaliśmy go w górę lecz w końcu się zatrzymał wydając z siebie rachityczne dźwięki. No to koniec – przemknęło mi przez głowę. Oblekaliśmy motor z każdej strony – wszystko zdawało się  być w porządku – oprócz jedno – zapomniałem spuścić ręcznego biegu z powrotem w dół przez co Sarah nie była w stanie wyrobić po górkę. „Głupi i głupszy” – nie ulegało wątpliwości który z nas jest tym drugim ;) 

Potem wszystko poszło w porządku. W 8 godzin zrobiliśmy 200 kilometrów wykończeni docierając do Dali. Podsumowując – zrobiliśmy 400 kilometrów w 11 godzin jazdy. Chyba nieźle jak na początek podróży. 

Dali to miasto o przepięknej architekturze, swobodnej atmosferze, położone pomiędzy Jeziorem Erhai Hu a łańcuchem górskim. Spotykamy znajomych z Kunming – którzy zapraszają nas na nocną imprezę na opuszczonej farmie w górach. Wspaniałe chwile, nie ma o czym pisać w szczegółach – była pełnia księżyca, 50 osób, dobre dźwięki, MC z Anglii, rastafarianie z Chin, Izraelscy miłośnicy zioła, koreańskie piękności, dobre wino, zimne piwo i genialna atmosfera – po prostu o 4 rano oddałem się na zasłużony odpoczynek.

25 maja ruszyliśmy w dalszą drogę. Przed zachodem słońca opuściliśmy Dali, jadą drogą wzdłuż jeziora do Lijiang oddalonego o 170 kilometów. Równiutka nawierzchnia, zero wybojów, wyborne widoki. W jednej z wiosek zakupiliśmy butelkę wódki za 6 yuanów, 10 ryb za 5, arbuza za 2, orzeszki, wodę. Mieliśmy również resztki zioła z Dali i dwie rizzle. Jedyne co nam pozostało to wyjechać w góry i znaleźć miejsce na obozowisko. 

Przed samym zachodem słońca  dotarliśmy do starych kamieniołomów. Znaleźliśmy dobry punkt z dziurą na wzniecenie ogniska. Wcześniej chcieliśmy kupić 6 sporych kawałków drewna od cieciów z budowy – ci jednak z ochotą nam je ofiarowali, entuzjastycznie wykrzykując coś po chińsku. Uczę się języka – na razie tylko podstawowe zwroty zdołałem sobie przyswoić. 

Spożyliśmy co mieliśmy i nadszedł czas aby się wyspać. 

26 maja rano ruszyliśmy w dalszą podróż. Tym razem obyło się bez problemów – bardzo dobra droga – przed 11 byliśmy na miejscu. 

Dziś Lijiang. Trzeba zaplanować kolejne kroki. Sarah chyba nie jest za mocna aby udać się aż do Tybetu, szczególnie, że mogę już podziwiać ośnieżone szczyty gór na horyzoncie, więc wiem czego mogę się spodziewać. Prawdopodobnie udamy się do Syczuanu a potem do Guilin. 2000 kilometrów do Hong Kongu, do którego chcielibyśmy dotrzeć zanim wygasną nasze wizy.

Jakże inaczej, jakże genialnie jest podróżować po Chinach w ten sposób – w końcu naprawdę czuję, że podróżuję. Żadnych wycieczek, wczasów czy wypadów typowych miejscówek pełnych turystów. Droga, słońce, wiatr i motor. Jest dobrze. 

PS.

Ian wrócił z miasta – dwie wiadomości – dobra i zła. Zła – tuktuk wyceniono nam na 2000 yuanów (2 razy mniej niż zapłaciliśmy), więc Szwajcarka nas albo oszukała, albo ją oszukano, albo sam nie wiem… Dobra wiadomość – podładowano nam baterie w tuktuku więc nie musimy już go pchać za każdym razem aby odpalić silnik… 

Opublikowano common life | Otagowano ,

z dali do lijiang

 


House and hill


Hot hot!! – Scalping out the market for dinner


Dinner – We stopped in a small village just outside Dali to take some photos of the lake and buy dinner of fish, watermelon, Vodka (6 Yuen), and sunflower seeds.


Surface of the moon – We stopped at an amazing quarry to camp after negotiating a price with the land owners for camping a fire wood (free)


Barbeque at its best – In the middle of nowhere, under a cloudless sky, drinking cheap vodka, listening to Johnny Cash on Barts Ipod.


Destination Leijang – Setting of for another day on the road.


Probably the only picture you’ll see on this site that Ian took – Road was so good I took a photo of it


We came, we saw, I conquered (Bart had a nap) – Ok, I didn’t climb the one with snow on it but the one next to it, solo!

pozdrowienia dla jurka dudka od pijanych Anglików ;)

Opublikowano common life | Otagowano ,

kolejny etap

dzis wyruszam z Dali do Lijiang – na polnoc do miasta graniczacego z Tybetem. Wciaz nie mialem czasu spisac wszystkie przygody ktore sie nam przydarzyly podczas pierwszego etapu.

Dali wspaniale – super ludzie – spotkalem dzis dwoch Francuzow przemierzajacych od 2 lat kule ziemska na rowerach gorskich – rzucili mi pare info a propos Japonii…

Dzis noc gdzies nad jeziorem a z rana jazda do Lijiang.

Opublikowano common life | Otagowano

z kunming do dali

Juz w Dali, w koncu. w telgraficznym skrocie informuje ze pierwszy odcinek tripa przez chiny ukonczony. przygoda jakich malo – 400 km przez gory w tuktuku – czasem czulem sie jak w filmie „Glupi i glupszy” w scenie wiadomo jakiej …

teraz odpoczywanko przed kolejnym etapem w gory na polnoc, do granicy z Tybetem. Potem dopisze tekst…


Autostrada z Kunming do Dali. The open road – Everything was going so well, until the exhaust fell off.


Wyprawa zaczela sie w niedziele. Sunday 22nd May – Depart Kunming for Dali


First small glitch – After a popping sound and a loud bang, we looked back to see the exhaust skidding along behind us. Incidentally, just to complicate matters I lost the spanner I’m holding.


Bart (Papa)


Lost in translation. All greek to me – Trying to decipher the Chinese map to establish where the hell we were.


*I’m going to have to give them my watch” – Garage where we carried out some minor repairs – Re-attatched exhaust, new Exhaust housing, tightened brakes, spotted we had lost two brackets holding the body to the chassis, fabricated two new brackets, realigned rear wheels, and tightened drive chain, two guys, three hours work – Cost, 1 crisp Dollar bill.


Camping – We we’re looking for a place to camp away from any rice paddies, but then it dawned on us that this is China, and such a place doesn’t exist.


droga wjazdowa do Dali City – koszmar… We thought this was bad – A 2km stretch of unfinished highway outside Dali. Notice the leaning Body.

Opublikowano travel | Otagowano