Miesięczne archiwum: wrzesień 2005

Siam Reap i przyjazd do Phnom Penh

Szósty dzień tygodnia. Dziś rano Daro i Bedur pojechali z Siam Reap do Bangkoku. Zostałem znów sam w swojej drodze. Ostatnie trzy tygodnie trudno opisać, może kiedyś. Ale nie teraz. To był prawdziwy trip, który po sfilmowaniu mógłby swobodnie leżeć w wypożyczalni DVD obok takich tytułów jak: „Las Vegas Parano”, „Plaża”, „Alive Dramat w Andach”, „Miłość Szmaragd i Krokodyl”, „Wejście Smoka”, „Dziewczyny do wzięcia”, „Rejs”, „Stawiam na Tolka Banana”, „Trainspotting”, „Czas Apokalipsy”, „Indiana Jones”. Generalnie gatunki się pomieszały, podobnie z drinkami.

Opisanie dobrych chwil jak i złych, tak aby oddać klimat, wymaga prawdopodobnie dystansu. O ten nie będzie trudno, szczególnie, że w perspektywie czeka mnie trochę pracy, wyjazd do Polski, załatwianie papierków, naprawa sprzętu, rodzina i spotkania towarzyskie na różnym szczeblu – mówiąc krótko – samonaprawa. Przerwa w podróży, ale potrzebna i cieszę się, że wracam. Na ile? Nie wiem. Optymalnym czasem jest 1-2 miesiące, a najlepiej 1,5 miesiąca. Będzie ciekawie, październik i listopad to moje „ulubione” miesiące w Polsce. Poza tym to kraina nie mniej egzotyczna niż Kambodża, Islandia, Mozambik czy Papua Nowa Gwinea. Zresztą, jakie państwo nie jest egzotyczne?

Siam Reap. Dwunasta w nocy. Zagrzybiony pokój w Garden Village. Wiatrak, toaleta, dwa łóżka, porozwalane resztki mojego dobytku (ostatnio tak mało rzeczy ze sobą miałem jak pojechałem na wycieczkę klasową w Góry Stołowe w 1986 roku). Na górze podróżnicy są albo przed Angkor Watem. Zrelaksowani siedzą przy naleśnikach z bananami, paląc grube jointy, których niedopałki walają się po okolicznych stolach (jointów jak widać nie kupuje się, tylko zostawia do połowy zbrukane na stole, aby inna osoba, która później przyjdzie, mogła go sobie skonsumować). Piwo Angkor znika w żołądkach. W głośnikach jak zawsze to samo: Bob Marley, Jack Johnson, Manu Chao, Buddha Bar, Smooth Jazz i inne rzeczy, które nie przeszkadzają w rozmowie. Ja tymczasem siedzę na dole. Czytam książkę „Dobre miejsce do umierania”, klepiąc czasem coś w komputerze. Trudno się pisze. Do tego mam tylko notatnik. Reszta programów została na dysku, który niestety przestał działać. W całym tym trzytygodniowym zamęcie, zapomniałem zbackupować Chiny i Tajlandię. To jednak się da odzyskać. Komputer swoje przetrwał, trafi do serwisu, podobnie aparat (migawka niestety już przestaje działać, mam nadzieję, że jeszcze trzy tygodnie wytrzyma, a jak nie, zostanie mi tylko Olympus mju na klisze, który pożyczył mi Junior).

W poniedziałek mam nowy paszport, potem jeszcze czeka mnie załatwianie wiz: kambodżańskiej i tajskiej. Nie obędzie się więc bez biurokratycznego gówna, łapówek i innych przygód.

Całość zaczyna mi się sklejać znów w głowie. Nie należy jednak robić planów, z których nie można by było zrezygnować. Życie jest bowiem…

Rano parę dziwnych chwil, zbyt osobistych, aby o nich pisać. Nie tylko tu, ale w ogóle. Może kiedyś? W każdym razie wskoczyłem w autobus poranny do Phnom Penh. W GH no9 pusto. Z telewizora hipnotyczna muzyka grana na żywo podczas walk bokserskich. Deszcz już przestał, choć przez pół godziny tylko lało, że woda sięga już prawie do krawędzi mostku, łączącego dwie strony hotelu. Nie ma nikogo. Siedzę sam i myślę, że jest dobrze. Mam chyba przełom w całej podróży. Tyle się zdarzyło przez te dziewięć miesięcy, że złożenie tego w całość będzie wymagać czasu. A do tego będzie jeszcze sequel – ale to się wyjaśni wkrótce.

Opublikowano travel | Otagowano

kung fu angkor wat

 

Opublikowano common life | Otagowano

ostatnio w kambodży

Delikatna bryza znad morza owiewała Knajpkę Papagayo w Sihanoukville, największym porcie w Kambodży. Ta khmerska miejscowość nadmorska to doskonałe miejsce, aby zapomnieć o całym świecie. Moja czwarta wizyta w tym niewielkim kraju, gdzie spotyka się anioły i diabły w różnych postaciach.

To był dobry wieczór. Zbyt dobry. W powietrzu wisiała nieokreślona atmosfera. Z Badurem i Darem graliśmy w bilarda, syci i zadowoleni po całodniowej podróży, która zasłużenie nagradzała nas chwilą relaksu. Z Koh Kong do Sihanoukville, zamiast przewidywanych 5-6 godzin, wyprawa zajęła nam prawie 11. Bezdroża Kambodży, przesiąknięte błotem i deszczem. Dzika zieleń i żółtawo-brązowa nawierzchnia, której zdrowy rozsądek nakazywałby unikać. Nasz pierwszy autobus uległ awarii na pierwszej przeprawie promowej, po tym jak wcześniej utknął w błocie i o mało co nie stoczył się do rowu. Daro, jako jedyny z całego autobusu, zdawał się rozumieć sytuację, obserwując wszystko przez okno. Autobus niebezpiecznie zbliżał się do rowu, brakowało zaledwie kilku centymetrów, by cały pojazd przewrócił się na bok. Czekaliśmy 3 godziny na nowy autobus, a następnie przeprawiliśmy się trzema promami. Pusty kraj, stalowe chmury kłębiły się nad opuszczonymi polami, a około 20:00 dotarliśmy na miejsce.

Ali i Nadia prowadzą knajpkę Indian Curry Pot – znam ich z poprzednich wizyt, to zawsze było bezpieczne i przyjazne miejsce. Nadia i jej dziewczyny przygotowały niesamowitą pakistańską kolację, a Ali raczył nas fantastycznymi opowieściami o ostatnich wydarzeniach w Sihanoukville. Bedur i Daro mieli swój pokój, a ja zdecydowałem się na jedynkę. Około 5 rano obudził mnie dźwięk silnika motocykla i krzyk kobiety, a zza ściany dochodziły rozpaczliwe głosy Dara i Bedura. Stało się coś złego. Kto i kiedy dokładnie, tego raczej się nie dowiemy. Złodziej przemykał pod osłoną huraganowego wiatru i ulewnego deszczu, kradnąc co się dało, od gumowych klapków po Nikona Bedura. Porażka. Na szczęście, złodziej okazał się na tyle ludzki, że zwrócił dokumenty i bilet Bedura.

Od 8 rano rozmawialiśmy z policją. Sam nie wiem, co jest gorsze w Kambodży – policja czy złodzieje. Jeśli nie zapłacisz, nie załatwisz niczego. Wypisanie raportu na komputerze kosztuje, dokumenty trzeba kserować samemu, a jeśli coś się znajdzie, znów trzeba płacić, i tak w nieskończoność. Policjanci obiecali nam, że jeśli złapią złodzieja, będzie poddany torturom, że będą go bić, aż się przyzna. Pomyślałem jednak, że mogą złapać kogokolwiek, powiedzieć, że to przestępca, a my będziemy musieli płacić dalej, podczas gdy w więzieniu zmasakrują niewinną osobę. Nagle stałem się podejrzliwy i przestałem myśleć racjonalnie. Irracjonalne podejrzenia pojawiły się znikąd, zwłaszcza że Ali zaczął nas nakręcać, twierdząc, że wie, kto to zrobił. Na ulicy wybuchła sprzeczka, jeden z typów ze sklepu naprzeciwko pokłócił się z kobietą z domu na końcu ulicy, gdzie ponoć mieszkał domniemany złodziej. Kto wie? Ali był załamany. „No good for my business” – mruczał, przewracając oczami. Postanowiliśmy się nie załamywać. Poddać się byłoby najgorszym wyjściem.

W nocy złodziej znów nas odwiedził. Tym razem mnie nie było w pokoju i straciłem iPoda, paszport, karty, kable, ładowarki i inne drobiazgi. Następnego dnia historia się powtórzyła: policja, łapówki, telefon do ambasady, rozmowy z ludźmi na ulicy, setki porad i ciągłe „dajcie sobie spokój, nic nie odzyskacie”.

Musiliśmy zostać jeszcze jeden dzień, ponieważ policja nie była w stanie przepisać raportu na komputerze. Nie wiedziałem, co robić ze sobą. Spałem, jadłem, włóczyłem się między dwoma sklepami, łóżkiem, knajpą i Internetem. Chłopaki robili to samo. Wieczorem zasiedliśmy na leniwej plaży.

Drugiego dnia, w drodze na posterunek policji, zatrzymaliśmy się z Alim i Nadią obok trzech krów zabitych przez prąd, które przypadkiem wlazły na podmokły teren wokół słupa wysokiego napięcia. W tym samym momencie pojawił się policjant w nowiutkiej Toyocie, który dzień wcześniej wypisał mi raport. Ucisnąłem mu „urzędową opłatę” w wysokości 10 dolarów i odetchnąłem z ulgą.

Wieczorem znaleźliśmy się w Phnom Penh. Znów odwiedziliśmy Number 9, tym razem puste i ciche, ale jak zawsze najlepsze miejsce na spędzenie kilku dni.

W środę jedziemy do Siem Reap, a potem chłopaki odjeżdżają do Tajlandii i wracają do Polski. Ja jeszcze zostanę chwilę. Dzisiaj miałem wizytę w ambasadzie. Wszystkie sprawy zostały uregulowane, wiem, na czym stoję i co muszę zrobić. Wypełniłem formularze, podpisałem co trzeba, zrobiłem zdjęcia do paszportu. Konsul obiecał, że wystawi mi paszport ważny na sześć miesięcy, co pozwoli mi przejechać do Bangkoku, aby tam kupić bilet, i być może uda mi się znaleźć jakiś półroczny bilet na trasie BKK – Warszawa – Kuba albo Meksyk. To byłaby najlepsza opcja. Miesiąc w Polsce na załatwienie spraw, spotkanie z rodziną i przyjaciółmi, a potem wylot. Mam taką nadzieję… Tymczasem czekają mnie kolejne wizyty w ambasadzie, lotnisko i załatwianie nowej wizy kambodżańskiej, wiza do Tajlandii i pewnie jeszcze coś się wydarzy.

Opublikowano travel | Otagowano , , ,

melanż w bkk


Ch?opaki ustawcie się jak pizdy


Przed


Po


Buy three get one free

Opublikowano common life | Otagowano ,

bkk


Under the Bridge

 

Opublikowano common life | Otagowano ,

Bangkok

 

Opublikowano common life | Otagowano ,