Miesięczne archiwum: grudzień 2005

trinidad y havana fotas

Opublikowano common life | Otagowano ,

Najpiękniejsza kurwa na świecie.

Najpiękniejsza kurwa na świecie.

Hawana jest jak stara kurwa. Kiedyś piękna, seksownie ubrana, z wdziękiem poruszająca się ulicami, z niezłym tyłeczkiem i sterczącymi cycuszkami. Pożądana przez wszystkich. Dziś pod grubą warstwą makijażu nałożonego niedawno, kusi, mami, przyciąga, kłamie, oszukuje, wciąż świadoma swojego piękna. Które jednak przeminęło. Wciąż się ceni, choć wie, że koniec bliski.

Desperackie próby ratowania wydają się być syzyfową pracą. Miasto wygląda tak jakby właśnie skończyła się tu jakaś wojna. Jakby właśnie zamilkły działa z okrętów wojennych stojących w zatoce. Jakby właśnie piraci spalili i splądrowali pół miasta a amerykańskie lotnictwo właśnie zakończyło naloty dywanowe. Psikus historii – Hawana właściwie nigdy nie ucierpiała poważnie podczas różnych wojen. Malecon – słynna promenada prawdopodbnie wzięła na siebie pierwszy ogień. Architektoniczne mięso armatnie. Potem grzyb zjadł miasto. Tropikalne powietrze, brak remontów, pozoranctwo i prowizorka, brak kasy, no i chyba jeszcze ciągnąca się legenda miasta grzechu, gdzie ludzie poprzedniego systemu wraz z Amerykańską mafią bawili się na całego – miasto grzechu jako symbol tamtej epoki miało być zniszczone. Historia zatoczyła koło. Jest tak samo, same same but different. Zamiast mafii, mamy skorumpowany rząd pobierający straszną kasę od kanadyjskich, hiszpańskich i niemieckich inwestorów. „Teraz wszystko jest pod kontrolą” – jedno z większych kłamstw. Dziwki znów wyległy na ulicę, pojawiły się też dzieciaki, które za loda z copelii zrobią innego loda niemieckiemu turyście. 

Pod rękę, w parach, w grupach, w oklarach przeciwsłoneczych, dobrych butach lub sandałach, w strojach wyjściowych na kolację za 30$, gdzie nie ma tych barbażyńców sprzedających cygara. Turyści kontemplują, podziwiają, grzeją pyszczki w słońcu na Plaza Vieja, wzdychają ach i och. Pełen romantyzm i hajlajf. Część starej Hawany błyszczy. Dosłownie część. Kawalątek. Wieczorową porą jest naprawdę przepięknie, jakby nie spoglądnąć czasem w podwórko to można nie mieć świadomości totalnego rozpadu. Wystarczy jednak 10 minut piechotą na zachód bądź południe, aby trafić do innego świata. Tam widzimy prawdziwą Hawanę. Rozsypały się puzzle, teraz trudno je pozbierać. Każdego roku około 300 budynków obraca się w ruinę. W wielu miejscach widziałem robotników siedzących na kupie kamieni. Za nimi sterczały kikuty znakomitych niegdyś przykładów architektury kolonialnej. Wycieczki z Verdaro wpadają tutaj na jeden dzień i dosłownie widzą to co mają zobaczyć. Przewodnik nie pokaże im syfu innych dzielnic. Poprowadzi ich wzdłuz Obispo, na jeden z tych wspaniałych odrestaurowanych placyków gdzie kapele zarzynają materiał z Buena Vista Social Club. Ile razy słyszałem wczorajszego wieczoru Chan Chan albo Dos Gardenias? 

Rozmawiam z Gladys u której mieszkam w Hawanie (nielegalna casa particular, dzięki czemu płacę mniej). Jest muzykiem, a ściany jej domu wypełniają dziesiątki obrazów różnych lokalnych artystów. Siedzę przy stolę wraz z jej rodziną (nie będę wchodził w szczegóły, nie chciałbym robić im problemów, na Kubie nie wolno przyjmować turystów w domach prywatnych nie mając odpowiedniej licencji, bez bulenia rządowi). Namiary dostałem Carmen z Anglii, Gladys gości tylko ludzi z polecenia, parę dni w miesiącu, aby nie robić sobie kłopotów. Zawsze jest z tego dodatkowa kasa (oprócz tego co przysylają jej synowie mieszkający w USA). Otwarcie krytykuje Fidela i cały ten burdel – zresztą w Hawanie nie trudno spotkać takich ludzi. Jednego wieczoru siedząc w Cafe Paris spotykam Roberto – bębniarza w kapelce. Zwiedził pół świata, bzyknął kobiety wszelkich narodowości (czym od razu mi się pochwalił – typowy macho-chacho), widział Czesława Niemena w 1982 roku, mieszkał w Dubaju. Teraz jest nauczycielem perkusji i jakoś z tego żyje. Bez zahamowań nawijał o systemie i jego słabościach. I oczywiście nie wie co będzie dalej. Choć oczywście wspomniał coś o Jankesach, tych przebrzydłych karłach kapitalimu co najprawdopodbniej będą panoszyć się wszędzie. I tak źle i tak niedobrze. 

Ostatni dzień roku. 1 stycznia kolejna rocznica zwycięstwa nad dyktaturą Batisty. Rewolucja ma się ponoć dobrze – z billboardów spogląda Fidelito „Vamos Bien” – ponoć jest wzrost gospodarczy, ludzie nie głodują i jest więcej w sklepach. To fakt – ludzie na pewno nie głodują. Jedzą w sam raz zapewne i nie grozi im śmierć z przejedzenia jak w USA czy innych krajach McŚwiata. Zrobiłem ze 20 kilometrów na piechotę – cały Malecon, potem w stronę Uniwersytetu i powrót przez Centro Habana do Habana Vieja. Padam ze zmęczenia. Hawana – miasto ze snów, jedno z najciekawszych, najpiękniejszych, najbardziej fotogenicznych jakie w życiu widziałem – najpiękniejsza kurwa na świecie. 

No i zbliżając się ku końcowi kubańskiej przygody – tak podsumowując – warto było. Na Kubie nic nie jest czarne albo białe. Jak 50% społeczeństwa to mulaci czyli mixtura czarnego i białego w różnych proporcjach – wszystko tutaj to jeden wielki melanż. Mix ekonomiczny i społeczny. Świat wartości nie jest jeden, wszystko jest wielopoziomowe, skomplikowane i niejednorodne. Miesiąc to za mało. To właściwie nic. Jeżeli ktoś poleciał do Veradero i mówi że był na Kubie to się po prostu myli. Obserwując innych podróżnych – myślę, że rowerem przez Kubę to byłby strzał w dziesiątkę. Na pewno potrzeba czasu na początku na przyzwyczajenie się do realiów. Język na pewno też pomaga. No i chyba nie można się bać ludzi – w tym przypadku na Kubie łatwo wpaść w skrajności. Od natrętnych typów z którymi ma się do czynienia już pierwszego dnia po wspaniałych bezinteresownych ludzi – którzy oczywiście narzekają, że nie jest łatwo – ale dobrze się czują we własnej skórze i widać, że potrafią się nieźle zabawić. 

Opublikowano travel | Otagowano ,

swieta w trinidad

Skończyły się święta na Kubie. Nieoficjalnie można je obchodzić na Kubie od 1998 roku, czyli mniej więcej od wizyty papieża. Przed rewolucją około 85% Kubańczyków należało do kościoła katolickiego, lecz około 10% regularnie chodziło do kościoła. Po 1959 roku rzeczy przybrały inny obrót. Władze kościelne mocno związane z poprzednim reżimem i klasą średnią opuściły Kubę. Na wyspie pozostali księża protestantcy, bardziej związani z biedotą. Przez całe lata rząd Castro wspierał, lub w inaczej ujmując, nie przeszkadzał w praktykowaniu Santerii – która jest mieszanką starych, tradycyjnych wierzeń z Zachodniej Afryki (gdzie Hiszpanie mieli źródło niewolników) i religii katolickiej. Przez lata czarni niewolnicy podkładali swoich bogów pod świętych katolickich, podobnie jak czynili to Haitańczycy (voodoo) czy też Indianie w Ameryce Południowej. Siermiężny katolicyzm chyba im do gustu nie przypadł, więc zgrabnie go wymiksowali, dodając tam trochę rytmu, serca, krwi i czarów. 

W 1985 roku brazylijski ksiądz przeprowadza wywiad z Castro z którego wykluwa się książka „Fidel i religia”, co jest kolejnym krokiem w postępujących zmianach. 13 lat później wizyta papieża (co Castro bardzo sprytnie wykorzystał – powołując się w przemówieniach na papieża, który potępił oczywiście blokadę Kuby). Oczywiście z okazji wizyty Castro wypuścił z pierdla więźniów politycznych (aby potem zamknąć kolejnych). Dostałem emaila od siostry, która w telewizji widziała relację z obchodów świąt na całym świecie. W migawce z Kuby padło stwierdzenie, że świąt się nie obchodzi. Kolejna bzdura. Podobnież jak w artykule pani Bikont w GW, gdzie do wielu rzeczy można się przyczepić. Między innymi do tego, że nie da się płacić w pesos cubanos, że internet nie istnieje lub nie da się korzystać, że nie da się jeździć autostopem, mógłbym z łatwością podać przykłady nie tylko moje, ale także mieszkających tu Kubańczyków, które w 100% podważają to co napisała pani Bikont. Mam wrażenie, że ona to tego pierdla koniecznie trafić chciała, robiąc więcej reklamy samej sobie i GW (lubię bardzo Wyborczą i jest to jedyny dziennik jaki czytam w Polsce, ale czasem przesadzają) a z drugiej strony narobiła problemów ludziom z którymi się kontaktowała. Nie wydaje mi się aby tak naprawdę były trudności z literaturą na Kubie – poza tym ludzie mają w dupie książki, bądźmy szczerzy – im brakuje wolnej telewizji, radia i internetu, a książek to swoją drogą. A tak naprawdę to kluczem do wszystkiego jest szybki, tani i niezależny Internet (i ten laptop za 100$ z wifi, o którym ostatnio było głośno). Telewizja zawsze będzie stronnicza, poza tym TV się kończy – Internet, Internet, Internet – w tym największa szansa. Ale trzeba czasu.  Cała ta walka o wolność, o demokrację. Sam nie wiem. Wydaje mi się to wręcz nie możliwe w Ameryce Łacińskiej. Historia się powtarza i jak tylko padnie legenda Castro wraz z jego śmiercią najbardziej stracą i tak ci którzy rewolucję najbardziej poparli – czyli biedni, czarnoskórzy, bezrobotni, chłopi – przede wszystkim ci ze wschodu Kuby. Ci co kombinują już teraz, poradzą sobie znakomicie na wolnym rynku. Jednocześnie powstaną ogromne różnice w społeczeństwie, jak we wszystkich innych krajach Ameryki Łacińskiej. 

Wracając do świąt. Otóż choinki stoją, msza w kościele się odbyła, ludzie mieli dzień wolny od pracy, sklepy wypełniły się bardziej niż zwykle towarami (tym samym dłuższe kolejki). Tak naprawdę to ważniejsze dni dla Kubańczyków to 16 grudnia – dzień świętego Lazaro (czyli Babayu Ale). O Santerii chciałbym napisać więcej, ale chyba już brak czasu, aby zrobić materiał. Wybrałem się do Regli (promem za pesiaka na drugą stronę zatoki). Tam rządzą babalao, do których ludzie udają się po poradę. Niestety bez kontaktów jak mówię nic nie zdziałałem. Odwiedziłem tylko kościół – klimat voodoo zaiste – czarna Madonna, portrety czarownic, lalki, ołtarzyki, niesamowita rzecz. 

Jeszcze jedna rzecz. Cały ten szum związany ze świętami. Tak naprawdę święta dla mnie to dobry czas aby się spiknąć z rodzinką i nic nie robić a najlepiej to gdzieś wyjechać olewając calą tą skomercjalizowaną tradycję. Jeszcze jeden pretekst aby jeszcze więcej kupić niepotrzebnych rzeczy. Plastikowe Mikołaje, elektroniczne Jezusiki, nerwówka, korki w mieście, umieranie z przejedzenia, w kółko co roku powtarzane te same czcze życzenia, morze wódki i 12 potraw lub 66 jak kto woli. Wszystko pięknie ale ja się na to nie załapuję. Choć ławo mi pisać, stąd, z tropików, z wysp morza Karaibskiego. No tak ale kto nie lubi  prezentów?

Wigilię jak i całe święta spędziłem w Trinidad. Było dobrze. Dużo rumu, dobre jedzenie w domu u Julia, towarzystwo Beth, Fiony, Carmen a potem dołączyło jeszcze parę osób – zrobiła się międzynarodowa ekipa. Wieczory w Casa de la Musica i wędrówki po mieście. To były dziwaczne świeta, ale dobry czas. Ciekawe jak będzie wyglądał Sylwester?

Opublikowano travel | Otagowano ,

trinidad foto

pare fotek wyskoczylo z wczorajszego lazenia po miescie… jutro zmykam do hawany. aloha

Opublikowano common life | Otagowano ,

trinidad

Trinidad. Czyli Trójca. Tylu turystów na Kubie w jednym miejscu nie widziałem. Nic się właściwie nie dzieje. Miasto zawalone zdjęciami Che, na uliczkach sprzedaje się kapelusze i fatalaszki, wypasieni i wypakowani murzyni sprzedają fałszywe cygara, inni próbują pchnąć monety i banknoty z Che (te same dostaniesz w banku jak sie postarasz). Starsze kobiety, dzieciaki, pomarszczeni faceci proszą o jedno peso (ma się rozumieć, że convertible). 

Wieczorem znów polazłem do Casa de la Musica. Cepelia kubańska dla białasów, w kółko rżnięte kawałki z Buena Vista, wykonane w stylu: „jesteśmy kubańska kapela więc nie ważne, że rzęzimy, turysta i tak to łyknie”. Siedzę na brukowanych schodach, mnóstwo ludzi, wycieczek, par identycznie ubranych w zestawy podróżnicze Columbia albo NorthFace. Część karkołomnie próbuje wdrożyć w tańcu to co się w dzień w szkołach salsy nauczyli. Chrzanie szkoły tańca. Za 30 dolców nawet mnie nikt nie nauczy. Taniec trzeba mieć we krwi, a ja nie mam (wolę rytmy bujające i chillujące). Kubańska muza do słuchania miszcz, ale to tańca ja nie czuję. Za szybko, za dużo techniki i mniej swobody. Krok, w kółeczko, gibas i wygibas. TO COŚ mają mieszkańcy wyspy od urodzenia. Oni tańczą nawet w kolejkach. A nie biali co przez 3 dni się uczyli. Bo tak wypada. Bo się jest na Kubie. A Kuba to taniec. Bo tamto i siamto. 

We wszystkich knajpach cepeliowe misterium. Na scenie pocą się murzyni, biali przy stolikach klaszczą i kupują super drogie mojito (które równie dobrze można sprzedawać za grosze, ale wszędzie cena 2$). Gdy przysiada się do mnie jeden Kanadyjczyk z Quebecu i zaczyna nawijać o raju na ziemi i o tym jak tu wspaniale. Koleś przyjeżdża do co roku na 6 miesięcy. Kocha Kubę, bo Kuba to nie McŚwiat. No i wchodzimy w konflikt. Jak zaczynam prostestować, że to nie tak, że to wszytsko na odwrót. On wyzywa mnie od amerykańskich kapitalistów. Większość turystów najchętniej wszystko by zatrzymała tak jak jest. Koleś mówi, że tu powinno tak być zawsze, bo przecież to najbardziej kręci zachodniego czy kanadyjskiego turystę. Wyspa skansen. Bardzo egoistyczne podejście do sprawy. Choć ubawił mnie jednym. „Kosztuj synu, kosztuj, bo tego nie będziesz miał nigdzie”. No i może racja. Nie jestem tu aby walczyć o coś, ale aby wkręcać klimat i dobrze się bawić (chociaż tak sobie się bawię, bez dobrego towarzystwa nie ma zabawy). A wychodzenie na siłę gdzieś po imprezach gdzie wydajesz fortunę na to aby się totalne zwarzyć wydaje mi się być nie na miejscu. 

Rano postanowiłem coś zmienić w swojej sytuacji. Potrzebowałem lepszego miejsca do pracy i relaksu. Mój pokój to cela z małym niewygodnym łóżkiem. Za 15$ można mieć z całą pewnością coś lepszego. W Trinidad mnóstwo miejscówek, więc po śniadaniu wybrałem się w poszukiwaniu lepszej chaty. Trinidad pełne jest starych domów, z ogromnymi pomieszczeniami, tarasami na dachu, patios. Wlazłem do paru – ale to nie było to. W końcu jest. Właściciel jest malarzem i fotografem. Albo był kiedyś. Dom przepiękny. Mam pokój na poddaszu, z ogromnym łóżkiem. Dom pełen zakamarków, jest ogród. No i mam 3 sąsiadki z boku, z którymi się na rumowy wieczór na dachu umówiłem. 

Zostanę tu parę dni. Pożyczyłem rower i zabiorę się za eksplorację okolicy. Obudziłem się w podłym nastroju – teraz już znacznie lepiej. Pogoda się lekko popsuła. Gęste, szarobure chmury wiszą nad miastem. Oby w końcu spadł deszcz.

<img src=”http://bartpogoda.com/trinidad/DSC_7369.jpg”>

Cocojambo.

<img src=”http://bartpogoda.com/trinidad/DSC_7405.jpg”>

Z tego chyba już się nie da nic wyciągnąć.

<img src=”http://bartpogoda.com/trinidad/DSC_7426.jpg”>

Szkolny apel. Tego naprawdę niecierpiałem w podstawówce. Ale z całym szacunkiem dla moich szkolny koleżanek, one wtedy nie nosiły takich spódniczek.

<img src=”http://bartpogoda.com/trinidad/DSC_7443.jpg”>

„Kiedy to się skończy…”

<img src=”http://bartpogoda.com/trinidad/DSC_7506.jpg”>

<img src=”http://bartpogoda.com/trinidad/DSC_7503.jpg”>

Opublikowano travel | Otagowano ,

camaguey foto

Weso?ych Swiat – od Che i Mickey Mouse.

Restauracja w której nic się nie serwuje. Mogambo.

Necropolis w Camaguey.

Necropolis w Camaguey.

„mi amor, zrobie ci lask? tu i teraz za 10 $” (tu i teraz to park w którym roi się od turystów, ludzi, policji i innych jineteras).

 

Opublikowano common life | Otagowano ,

baracoa

 

Opublikowano travel | Otagowano ,

Baracoa

Słowa. Pisać każdego dnia. Męczarnia. Nie cierpię pustego ekranu komputera ani czystej kartki papieru. Nie wiem co gorsze – rozpadająca się klawiatura w laptopie czy stary długopis zastawiający ciemne plamy na sąsiednych stronach w notesie. Jednak przelanie na nośnik wszystkich myśli byłoby wielkim błedem, bo rozum nie sługa, swoimi regułami się kieruje. 

Obrazy. Wiem, że każego dnia co by się nie działo, nie ważne jakbym się czuł, muszę pójść robić zdjęcia. 200 zdjęć dziennie, wybierając z całości 20. I też się z tym męczę. Cyfrakiem robię jak zawsze, polując na chwilę. Odpuszczam sobie scenografię, choć na pewno jest ona jednym ze składników dobrego zdjęcia. Właściwie krążę w kółko tymi samymi uliczkami, czasem zbaczając, aby powrócić w to samo miejsce, przyzwyczająjąc otoczenie do swojej osoby. Czasem zapamiętuję sytuację i dekoracje, aby wrócić tam ze średnim formatem. Bardzo trudno jest wyjść poza ograne rzeczy fotografując na Kubie. Pstrykając mamiyą 6×7 centymetrów skupiam się na rzeczy – negatyw jest bardziej wymagający – trzeba naprawdę się starać i oszczędzać materiał. Jak czuję się dobrze w danym miejscu to robię ze dwa filmy dziennie – ale tylko pod wieczór, w samo południe słońce jest za ostre. 10 zdjęć na jednej kliszy. 20 zdjęć dziennie. Wielka radość wrocić do filmu. Szlachetna to bestia a na efekty trzeba będzie poczekać – przechować, przewieźć, lotniska, x-ray, możliwość prześwietlenia, zgubienia, potem ktoś może spartolić robotę wywołując filmy. Obróbka, skrawanie. Cały ten szajs.

Przesiaduję pół dnia w starym domu na przeciw Hotelu la Rusa (zbudowanego przez Rosjankę Magdalenę Rowieskują, która zainspirowała Aleyo Carpentiera podczas pisania książki „La Consagracion de la Primavera”, hotel ten miał wielu znakomitych gości – Fidel, Che, Eroll Flynn). Teraz codziennie kupuję tam browary (Bucanero) wieczorkiem na kolację, przełażąc boso przez ulicę. Mieszkam w casa particular u Marii i jej córek (młodsza jest słodka, ale sie strasznie wstydzi, a starsza właśnie skończyła historię na uniwerku w Santiago i całkiem do rzeczy z niej kobitka). Maria i jej córki na zmianę znęcają się nad iPodem (pożyczonym od <a href=”http://lukasz.com”>Łukasza</a>). Maria od dwóch dni bezustannie nuci kawałek Manu Chao „Me Gustas Tu” – a młodsze katują Orishas, Marleya, Van Van i Vavamuffin. 

Maria z dnia na dzień coraz bardziej rozkręca się opowiadając rzeczy o sobie, o Kubie, o systemie. Co lepsze? Nie ma odpowiedzi. Nie ma systemu doskonałego – wszystkie opinie są  bardzo subiektywne a to za czym kto się opowiada zależy od sytuacji zastanej. Rewolucji dokonują jednostki a cała reszta to ludzka masa. Basta. Maria mówi, że jest lepiej teraz. Pytam – lepiej niż kiedy? – No, lepiej niż przed 1959 rokiem. Maria osobiście nie pamięta tych czasów, miała wtedy parę lat, ale wie, że teraz jest lepiej. Fidel jest dobry, choć jako istota ludzka ma prawo się mylić, mówi spoglądając przez okno na dzieciaki bawiące się na ulicy. Co będzie potem? Maria odpowiada, że nie wie. Zresztą jak każdy Kubańczyk z którym o tym rozmawiam. Niektórzy mówią, że będzie dużo gorzej niż jest teraz. Parę razy słyszałem stwierdzenie, że koleje rzeczy po śmierci Brodacza zostały ustawione zawczasu. Wiem jedno – ta mała wysepka po śmierci Castro będzie na ustach wszystkich przez długie miesiące. Jak to jest, że tak mały kawałek świata wzbudza tyle emocji wszędzie na świecie? Ludzie nie pamiętają o Kambodży, Wschodnim Timorze, awanturach na Sri Lance, zadymach w Afryce (kto spamięta wszystkie konflikty w Sudanie, Runadzie, Somalii?). Nasza pamieć jest wybiórcza i bardzo fotograficzna. Symbole. Obrazy. Szum informacyjny. Popkultura. Weźmy słynna fotografię zrobioną przez Alberto Kordę – Che patrzy się gdzieś w bok, uwieczniona na milionach grafitti, koszulkach, płytach, zegarkach Swatcha. Żyjemy w epoce symboli – nie każdy zna historię Guevary (teraz dorzućmy młodego Che w filmie Waltera Sallesa), nie za bardzo wiemy o czym mówił, pisał, myślał. Jest ten jeden Che. Który umarł młodo z karabinem w ręku i inhalatorem w kieszeni. 

To wszystko za trudne – komunizm, socjalizm, liberalizm, neoliberalizm, kapitalizm, -izm, -izm, -izm. Żyjemy w czasach izmów. I nic na to nie poradzimy. 

Baracoa to dobre miejsce. Jakby odcięte od reszty świata. Fale rozbijają się o betonowy brzeg promenady. Wzdłuż morza nie ma żadnych hoteli (oprócz wcześniej wspomnianego La Rusa) – na Maleconie stoją tylko fotogenicznie zniszczone przez czas i sól morską budynki mieszkalne, szkoła, parę knajpek. Plaży jako takiej nie ma – tylko skalisty brzeg.

Życie w miasteczku koncentruje się wokoło parku – jest parę sklepów w których nic nie ma ale stoją przed nimi wieczne kolejki. Jest także sklep w którym wszystko jest (pralki, lodówki, telewizory) ale nie ma przed nim żywej duszy. Są restauracje dla turystów i bogatszych Kubańczyków, z cenami w peso convertible. Tam także niewiele osób, czasem starsze małżeństwo z Niemiec, turysta z Francji i jineteros. Lokalni piją tani rum nad brzegiem morza, grając w domino lub szachy. Ludzie (szczególnie strasi) siedzą w domach. Ich oknem na świat jest telewizor z 3 programami telewizji publicznej, czasem rzucą okiem przez otwarte na ościerz drzwi. Wieczorem całe rodziny jak zahipnotyzowane skupiają się wokoło telewizora – ten obrazek zobaczysz w każdy kraju świata o tej porze dnia. W domu gdzie mieszkam, parę miesięcy temu wysiadł telewizor (koreański, Daewoo), jest za to mnóstwo książek, więc kobiety siedzą i czytają. Znalazłem na półce wszystkie dzieła Lenina, Marqueza, Llose, Guevarę i setki innych. To jedna z rzeczy która odróżnia Kubę od innych krajów – wykształcenie. Wszyscy chodzą do szkoły, potrafią czytać i pisać. Nawet z kurwami możesz porozmawiać o teorii wszystkiego, literaturze i fizyce kwantowej. 

Nie wiem natomiast co się dzieje rano. O tej porze śpię. Przez sen słyszę głosy ulicy. Dzieciaki idą do szkoły, jakieś kobiety głośno rozprawiają. Maria rozwiesza pranie na dachu. Wstaję koło godziny 11 aby zjeść śniadanie. Godzinę później zaczyna się sjesta – część urzędów jest zamknięta, mieszkańcy miasta udają się na leżakowanie. Czasem widzę jednego czy dwóch innych podróżnych, lecz dopiero wczoraj po raz pierwszy od ponad tygodnia zagadałem do jakiegoś obcokrajowca. Na ulicy Coliseo, skąd doskonale widać zatokę i zardzewiały duch starego statku, straszący z lazurowych wód morza Karaibskiego, spotykam Xaviera i Monikę z Katalonii. Małżeństwo z Girony, on pracuje w Vodafone, ona jest farmaceutką. Przemierzają wyspę na starych dziesięcioletnich rowerach górskich. Zanim poszli spać (rano mieli wyruszyć do Moa) wypiliśmy przy Casa de la Trova parę mojito rozmawiając o życiu (bo o czym innym można rozprawiajać przy dźwiękiach muzyki na żywo i deszczu uderzającym o plastikowy daszek knajpki z tanim alkoholem).

Czy nie lepiej było by być Kubańczykiem? Co z tego, że taki system, że koledzy myślą jakby tu zbudować tratwę i popłynąc na Florydę. Na miejscu jest rum, cygara, genialna muza, ciepło cały rok, najpiękniejsze kobiety kręcą tyłeczkami na ulicach wszystkich miast i wioseczek, rząd gwarantuje ci wielkie nic ale za to jakie, są symbole w które wierzysz, możesz też na nie ponarzekać, w telewizji nie ma reklam i całego tego chłamu, familiady, klanów, mcdonaldow i całej masy rzeczy o których po prostu nie masz pojęcia, że są i mogłby ci się przydać. Samochody? Po jakiego grzyba ci najnowszy model czegośtam, jeżeli masz tu takie furki – i co z tego, że się cały czas psują –  jest o czym pogadać z kumplami, poza tym co to musi być za frajda jeździć cabrio chevroletem z 1954 roku promenadą w Havanie. Poza tym zawsze można naciągnąć paru głupich turystów z Niemiec czy Holandii, ubranych w spodnie ze specjalnego oddychającego materiału, co rozpierdalają w ciągu jednej noc dziesięciokrotność twojej pensji. Zresztą oni zaraz i tak wrócą do domów i będzie można wrócić do gry w domino. 

A tak naprawdę to sam nie wiem. Czasem po prostu popadam w odrętwienie jak na to wszystko patrzę. Pięknie jest… ale czy naprawdę?

Dziwnie jest samemu chodzić wieczorem po mieście szukając guza. Więc po prostu tego nie robię. Rano muszę wstać, aby kupić bilet. Jadę do Camaguey. Będę tam w niedzielę rano. Jak Bóg da. 

Bóg? Aloha yaman, gdziekolwiekkimkolwiekjakkolwiek jesteś. Choć nie wierzę w ciebie – ale wiem że ty wierzysz we mnie. Za mały jestem aby w ciebie uwierzyć, na razie przede wszystkim muszę uwierzyć w siebie. 

Idą świeta. Za oknem ktoś maniakalnie puszcza na pozytwce Cichą Noc. 

[północ, za oknem ujadanie psów, bębny, muzyka, piątkowa noc, Baracoa]

Opublikowano common life | Otagowano ,

Z Santiago do Baracoa

Control Machete

Santiago de Cuba – drugie co do wielkości miasto Kuby trochę mnie przybiło. Przynajmniej na początku. Nie wiedziałem gdzie się podziać, co robić – wciąż nie mogąc zaaklimatyzować się dreptałem uliczkami tego starego miasta. Zatrzymałem się w casa particular u Senory Belkis – starszej mulatki, znakomitej businesswoman, co wiedziała jak wyciągnąć ode mnie każdego dolara. Niemniej bardzo cenię sobie u niej gościnę. Senora Belkis należy do nowej średniej klasy na Kubie, do tych, co mają możliwość goszczenia u siebie „dewizowych gości”. Casas Particulares – to miejsca gdzie się zatrzymuję. Hotele dla obcokrajowców są o jakies 10-15 dolarów droższe, a miejscówki dla Kubabańczyków nie dla estranjeros. Więc nie ma wyjścia. Można jeszcze spać w autobusach Viazul, jadących nocą z miasta do miasta lub też na campingach, ale tam jeszcze nie dotarłem. Prywatne domy są więc najlepszą opcją dla niezależnego podróżnego. Takie domy oznaczone są zielonym lub niebieskim trójkątem z napisem „Arrenador Inscripto”, należy oczekiwać, że cena za noc wyniesie od 15$ do 25$  czyli całkiem sporo (w porównaniu z nędznymi hotelikami w Indiach czy Ameryce Południowej). Plusem jest to, że ma się możliwość mieszkania z rodziną a pokoje są naprawdę spoko. Właściciele muszą oddawać od 150 do 300 dolarów miesięcznie opłat rządowych, niezależnie od tego czy mają czy nie mają gości każdego miesiąca. Trzeba więc walczyć o swoje. Niektórzy pytają się jaki jest twój następny punkt podróży i polecają ci swoich znajomych. 

Włóczyłem się więc po Santiago, przygnieciony światłem słonecznym, przesiadując często w Casa de la Trova, gdzie zapodawali dobrą muzę na żywo, o czym pisałem wcześniej. Ostatniego wieczoru usiadłem dosłownie na chwilę w parku (czego wcześniej nie robiłem ze względu na wszechobecność jineteros i jinetera).  Nie są to bezdomni czy naprawdę biedni ludzie – rząd rewolucyjny dostarcza im socjalne minimum – ich celem jest wyciągniecie od obcokrajowca czegokolwiek. Czasem chcą jedynie pogadać, dziewczyny poznać białasa, który postawi im drinka, kupi conieco, a w najlepszym wypadku wyciągnie z Kuby. Kolesie natomiast uderzają w podobny sposób do zachodnich kobiet (podobnież ma się sprawa z odmiennymi orientacjami seksualnymi). Moja wiedza w tym temacie jest znikoma jak na razie, więc piszę o tym co widziałem. 

Usiadłem więc na ławce pijąc coś podobnego do fanty. 5 minut później przysiedli się do mnie w Eko i jego kumpel – rastafarianie, lub też jak myśle „wannabe” rastafarianie. Bycie rasta jest cool (przynajmniej oni tak myślą) – wyluzowany sposób bycia, specyficzny język i łatwość nawiązywania kontaktów szybko zjednuje im innych (tych co mniej więcej kumają o co idzie). Postanowiłem ich nie odganiać. Rozmowa toczyła się po hiszpańsku, chyba, że podchodzili inni rasta, co mówili co nie co angielsku, ale za to w jakim stylu (bełkot jamajski). Witają się przpez piąstkowanie i magiczne „ya, man!” – co mnie lekko rozbroiło, ale podjąłem grę w której z góry wiedziałem, że to ja będę fundatorem tej imprezy. Blablabla, podróze, kaktusy, gandzia, grzyby, Marley, muzyka, dziewczyny – kolesie nakręcają rozmowę i chwilę potem wyciągają pustą plastikową butelkę i idziemy szukać taniego rumu. Łazimy po mieszkaniach, witam się z dziesiątkami ludzi, pięść-pięść, ya mon, superfajnie i w ogóle… 

Mija godzina za godziną, ja się już gubię w kolejnych osobach tego show – pojawiają się znienacka, różne typki, każdy z tą samą nawijką, ale jest miło a ja wciąż nie jestem za bardzo pod wpływem rumu. Pojawia się policja, która legitymuje obywateli z dreadami – mnie jakby nie widzą i o nic się nie pytają. Eko mówi, że zawsze muszą mieć przy sobie dowód tożsamości – każdego dnia są wielokrotnie zatrzymywani przez służby patrolowe. Chłopaki wyciągają ode mnie kolejne drobniaki na coś do jedzenia i kolejną butelkę rumu (żaden to koszt dla mnie, a jestem ciekaw co będzie dalej). Wychodzimy z centrum. Po chwili trafiamy w mroczne slumsy, gdzie stoją chatki z klepiskiem zamiast podłogi, coś w stylu „Miasta Boga”. Beton, glina, krzaki, parę zapalonych latarń, muzyka z każdego domu, przed którymi siedzą czarnoskórzy obywatele i niebieska poświata rzucana przez czarnobiałe telewizory. Pojawiają się następni, Eko przedstawia mnie swojemu kumplowi, u którego mieszka (w rozpadającym się domku z tektury). Poznaję też mamusie jego kolegi i koleżankę – Lucerię (czy coś takiego). Snujemy się bezsensu po okolicy, rozmawiając o Hajle Sellasje, Fidelu, Marleyu, Che, polityce i innych rzeczach o których ja wiem, że oni wiedzą, ale rozmowa jest bardzo powierzchowna, bo toczy się w spanglish. 

Nadchodzi czas aby już sobie iść i w tym momencie zdaję sobię sprawę ze swojego położenia – nie wiem gdzie jestem, ani jak dość do domu, poza tym znajduję się w slumsach drugiego największego miasta Kuby i co by tu nie mówić o bezpieczeństwie na Kubie to wiem że bezpiecznie to może jest w Veradero w zamkniętych ośrodkach dla niemieckich turystów. Żegnam się z chłopakami, którzy wskazuję mi drogę do centrum – nie jest tak źle po 5 minutach już wiem gdzie jestem i podchodzę do domu przed którym siedzi kobieta, aby upewnić się czy dobrze idę. „Para el centro? A la izquierda, si?” – kobieta twierdząco kiwa głową i uśmiech zamiera jej na twarzy, przechodząc w nieartykułowany krzyk. Ja w tym momencie błyskawicznie się obracam, mając przed twarzą dwie zardzewiałe maczety, pół metrowej długości i czuję pociągnięcie do tyłu. Dwóch typków ciągnie mnie za plecak, za wszelką cenę starając się go odciąć z moich pleców. Adrelanina uderza w czaszkę, wiem, że w torbie mam cyfraka i portfel. Wszystko rozgrywa się w ciągu dwóch sekund – mam dłuższe nogi niż oni więc kopniak ląduje prosto w klatkę jednego z nich, zarazem starając się wyszarpać drugiemu. Kobieta krzyczy, zbiegają się inni ludzie w tym babcia z dziadkiem co taszczą dwie długie maczety – intruzi uciekają. Do teraz nie wiem jak mi się udało z tego wykaraskać i dlaczego od razu cabrones nie odcieli mi głowy.  Dziadek i babcia z maczetami proponują ochronę i odprowadzają do centrum. Ufff… Wracam do domu i idę spać. Całą noc snią mi się noże, maczety, kurczaki, dżungla, ciemne twarze z błyszczącymi oczami. Wszytsko w rytmie afrykańskich bębnów.

Z Santiago do Guantanamo

Na drugi dzień opuściłem Santiago. Autobus do Baracoa odjechał z rana – musiałem więc spróbować autostopu bądź też lokalnego transportu. Tego dnia dojechalem zaledwie do Guantanamo.  W ramach cięcia kosztów żadnych taksówek, co się wiąże z tym, że wszędzie walilem na piechotę (nawet typek z bryczki ciągniętej przez konia chciał zapłaty w dolarach – choć przejazd kosztuje 1 peso). Tym samym najpierw przeszedłem pół Santiago w poszukiwaniu terminala z którego odjeżdżają ciężarówki. To co w przewodniku to bzudra. Terminal do Guantanamo jest zupełnie w innym miejscu. Jeden hombre poprowadził mnie na miejsce. Na terminalu czekałem 2 godziny w kolejce do ciężarówki. „No para estranjeros” – jak się dowiedzialem już przy wejściu – o tym czy obcokrajowiec może jechać czy nie decyduje kierowca – no i sie zaczeło – wsciekły walczylem o swoje, poparli mnie inni podróżni, ale wąsacz był nieubłagany – rzuciłem mu solidną wiązankę ze wszystkich brzydkich słów jakie znałem po hiszpańsku i poszedłem sobie. Już się miałem złamać i wsiąść do autobusu dla turystów, ale w ostatniej chwili skręciłem na drogę przy której stało mnóstwo ludzi liczących na okazję. Autostop na Kubie nie jest darmowy – a białas na stopa do dobry kąsek. Diaz podwiózł mnie za 2 $ do Guantanamo – okazało się, że mieszkał 4 lata w Czechach (niestety ledwo co mówił po czesku). Rozmowa toczyła się więc w języku Cervantesa. W Guantanamo, które okazało się mieściną o której świat zapomniał, czekałem na okazję aż do zmroku, ale już nie mogłem słuchać drwin palantów stojących wokoło (już sobię wyobrażam jakie epitety lecą w stronę białasów w Azji, gdzie większość turystów nie zna lokalnego języka). W końcu skapituowałem i jedna miła dziewczyna poprowadziła mnie do centrum – ona też jechała w stronę Baracoa, ale nie aż tam – tylko do San Antonio – gdybym wiedział jak niedaleko od plaży jest San Antonio to wsiadłbym z nią do ciężarówki, która niespodziwanie zatrzymała się przy stacji benzynowej obok której przechodziliśmy. Wskakujesz? – ja niestety nie miałem pojęcia gdzie jest to miejsce, dopiero sprawdziłem potem na mapie. Poszedłem więc do Parque Marti w samym centrum tej dziury. Dwa hotele polecane w Lonely Planet jako tanie (mniej niż dolar) niestety już estanjeros nie przyjmują (napisali w LP z roku 2003 wiec się pewnie tam całe masy zjawiły w ostatnich latach). Została mi więc casa particular za 20$.

Z Guantanamo do Baracoa.

Wstalem około 11. Nie mam zegarka ani budzika więc nie miałem z początku pojecia która jest godzina. Poszedłem w to samo miejsce co poprzedniego wieczoru. Znów musiałem uzbroić się w cierpliwość. „Co ty tu robisz? Dla obcokrajowców jest Viazul” mniej więcej to powtarzali mi inni podróżni. Osób czekających na ciężarówkę bądź okazję było z 200-300 – wszyscy w kierunku Baracoa. Po 3 godzinach ogarnęły mnie wątpliwości, zjadłem z 8 pomarańczy i wypiłem dwie orenżady – wciąż nikt się nie zatrzymał. Do jednego autobusu mnie nie wpuścili (jechał do ośrodka wczasowego Cojobabo). W końcu słyszę jak wołają mnie typki – Amigo! Ciężarówka do Baracoa jedzie. No tak – ale chętnych było więcej niż miejsc. Dałem dwa dolce jednemu hombre, który przekupił z kolei kierowce ciężarówki, któremu musiałem zapłacić 20 peso. Jedziemy. 4 wąskie ławki, rozpadająca się ciężarówka, genialne widoki, słońce, wiatr i morze Karaibskie. Rozmawiam z ludźmi, jest miło i wiem, że za 4 godziny będę w Baracoa. No tak ale bez przygód nie mogło się obejść. W pewnym momencie ciężarówka prawie się wywraca na zakręcie i duża, starsza kobieta ma zapaść. Jedziemy do szpitala. W Imias  przez godzinę czekamy na wieści o niej. Miała zawał. Robi się smutno ale trzeba jechać dalej. Przed 1960 rokiem jedyny dostęp do Baracoa był od strony morza. „La Farola” – kręta droga z Cajobabo była jednym z pierwszy osiągnięć rewolucyjnego rządu Castro. Dystans 50 kilometrów pokonaliśmy w 1,5 godziny. Widoki porażające. A ja nawet nie myślałem aby wyjmować aparat z torby. Noc. Jesteśmy na miejscu.

… w następnym odcinku parę słów o pierwszym mieście założonym przez Hiszpan na Kubie….

Opublikowano travel | Otagowano , , ,

santiago – foto

Opublikowano common life | Otagowano ,