Chorwacja jeszcze bardziej wyludniona niż zazwyczaj. Po ulicy miłość hula wiatr wśród rozbitych szyb, zostawiając tylko kurz i echo dawno zapomnianych rozmów. Chwilowy reset przed trzema tygodniami w drodze za zleceniami – ostatni haust lenistwa przed skokiem w rozkręconą karuzelę obowiązków. Uwielbiam tak bez sensu kręcić się autem po okolicznych wioskach, jak pies szukający cienia w południowym skwarze. Znów pojechałem, sfotografowałem te same porzucone auta, te same dziurawe drogi, które wiją się ku morzu jak pęknięcia w spękanej ziemi. Zachód słońca jak zwykle nie zawiódł – spektakl w odcieniach rdzy i złota, tylko publiczności brak.
Te dni minęły w rodzinie pod znakiem rozmów i niedowierzania. Pewnie tak jak wszędzie. Coś pękło i pęka dalej, a podziały są głębokie jak te przeklęte wyrwy w asfalcie. I chyba nic już tego nie sklei, nie zaleje bitumem ani lepikiem nowej narracji. Nie wiem, od czego to zależy – czy to jakaś genetyczna mutacja, defekt psychiki, czy zwykła potrzeba ślepego kultu? Fanboje srampa, fjutina, bezmuska, pisiarzy, konfiarzy, fico, netanjahu i reszty tej menażerii, którą nawet alfabet każe pisać małą literą, znaleźli sobie nową świętą wojnę.
Dajcie nam żyć, pracować, myśleć o przyszłości. Nie waszej. Naszej. vaffanculo
Kiedy patrzę przez obiektyw na plac Jemaa el-Fna tego lutowego popołudnia, czuję się jakbym obserwował równoległą rzeczywistość. Być może w jednej z nich wciąż jest rok 1999, a w hotelach unosi się zapach stęchlizny i tajemnicy. W tej rzeczywistości, w której stoję teraz, wszystko jest inne.
Może gdzieś w alternatywnym świecie jest inny ja, który nigdy nie wrócił na ten plac, zachowując w pamięci jego pierwotny obraz. A może to miejsce samo podróżuje między wymiarami, zostawiając w każdym z nich inną wersję siebie.
Grajkowie wydają się być tymi samymi ludźmi, ale ich muzyka brzmi inaczej w powietrzu nasyconym pikselami z tysięcy telefonów. Zastanawiam się, czy dźwięki ich instrumentów też podróżują między światami, szukając tego właściwego, w którym wciąż mają pierwotne znaczenie.
Czasami, gdy zamykam oczy, słyszę echo dawnego placu. Jest jak odległa melodia dobiegająca zza ściany – wyraźna, ale niemożliwa do uchwycenia. Otwieram oczy i widzę tłumy turystów w odrestaurowanych hotelach, każdy z nich próbuje schwytać fragment Maroka w ramkę ekranu telefonu.
Wrzucam – jeszcze jedna, ostatnia, przysięgam. Paczka z Maroko, piach w kieszeniach, zapach mięty i pomarańczy, brudne ręce. Dobrze się tam pstrykało, światło jak podanie ręki staremu znajomemu, ale wiadomo – niedosyt, zawsze niedosyt. Pojeździłbym jeszcze, łapał światło, bez celu, bez pytań, kiedy wszystko było po prostu ukryte, nieopowiedziane, nieprzegadane, nieskomentowane.
Nie wiem, jak się będziemy – czy w ogóle będziemy – w przyszłości uczyć historii o tym ostatnim roku pierwszej ćwiartki XXI wieku. Może jakoś. Może nie. Styczeń i luty, skurczone w kąciku pamięci, może je zapamiętamy. Może nie.
No więc wrzucam. Ostatnie zdjęcia, analogowe, cyfrowe, wspomnienia wywołane w nocy, robiąc miejsce na dysku. Miejsce na następne wyjazdy, następne mikroprzygody, następne puste ulice. #morocco #marrakech
Created with RNI Films app. Profile 'Agfacolor XP 160 Vibrant’
Created with RNI Films app. Profile 'Agfacolor XP 160 Vibrant’
DCIM100GOPROGOPR2460.JPG
Sierpień w słowackich górach. Już miałem pisać o fico, teoriach spiskowych, niezrozumiałej “miłości” do putinlandu, antynatowskich i antyeuropejskich bzdurach wypisanych na wszechobecnych billboardach z twarzami przeróżnych typów i typiarek. Ale nie o tym będzie, bo wolałem jeździć rowerem, słuchać podcastów i książek albo wsłuchiwać się w chrzęst kół na żwirze.
Świetnie jeździło mi się po Słowacji. Może dlatego, że jestem fanem Jozefa Kariki, zwłaszcza jego powieści “Szczelina”, która bardzo przypomina mi „Blair Witch Project”. Inne książki Kariki są podobne, ale to właśnie „Szczelina” wywarła na mnie największe wrażenie, szczególnie kiedy mieszka się na Słowacji, w miejscu podobnym do opisanego w książce.
Wielokrotnie „gubiłem się”, wyłączając mapy.cz, a potem ponownie je uruchamiałem, po przejechaniu jakiejś zapomnianej ścieżki pod górę, skręcając zupełnie w drugą stronę do wioski, w której wcześniej nigdy nie byłem.
Opuszczone domy, pasterskie chatki, zrujnowane fabryki, które swoje czasy świetności miały jeszcze w CSSR. Oldschoolowy klimat. Małe miasteczka, niewiele z nowoczesności, którą znamy dziś. Dziurawe podrzędne drogi i ogromny upał. Temperatura oscyluje wokół 40°C i więcej. Mijam spalone pola słoneczników, które smutno spoglądają czarnymi główkami w ziemię. Nad asfaltem drży powietrze, tworząc mikroskopijną fatamorganę.