Nagła zmiana temperatury. Znów Bangkok. Przyleciałem 10 kwietnia samolotem z Kalkuty i pozostanę tu ładnych parę dni.
Pot. Mógłbym brać prysznic 5 razy dziennie. Mógłbym leżeć w wodzie cały dzień i naprawdę miałbym gdzieś gdy skóra na moich dłoniach skurczyłaby się od wilgoci. Płyny. 4 litry wody dziennie, nie licząc soków pomarańczowych, napojów gazowanych i wieczornego spożywania Changa (piwo powodujące, że każdy następny dzień jest jeszcze bardziej mizerny niż poprzedni). Powietrze. Gęste, brudne, ciężkie. Miasto. Wspaniałe. Gdy spojrzysz na nie z góry, z obracającego się tarasu widokowego na samej górze jednego z drapaczy chmur. Horyzont. Zabudowania miasta nikną w smogu i mgle, ciągnąc się aż po horyzont – żyłami, aortami i ślimakami ulic. Gdybym nie spojrzał tam z góry nie zdawałbym sobie sprawy jak wielkie jest. 20 lat temu były tu tylko kanały nad rzeką, wąskie ulice i niska zabudowa. 333 wieżowce śmieją się teraz ze swoich starszych karłowatych braci. 666 wieżowce nie będą się już miały z czego śmiać, bo ci 2-3 piętrowi bracia nie będą już istnieć. Powstanie jeszcze więcej dróg, supermarketów, apartamentowców.
Jest 3:33 rano. Za oknem pieje kogut. Skąd on się tu wziął?
Muszę oczywiście dodać, że wiatrak miele atmosferę, gdy siedzę i piszę z plecami przyklejonymi do drewnianej ściany w pokoju 301 w Chai House.
Już ponad tydzień. Wieczność. Miałem zostać 3-4 dni i uciec na wyspę, poleżeć na plaży a potem odbyć 15 godziną podróż do Phnom Penh. Różne wydarzenia, spotkani ludzie i parę przygód spowodowały, że nadal tu jestem.
Kao San Road – jak zwykle ten sam burdel. O tym już kiedyś pisałem. Pisałem? Tego miejsca nie da się opisać. Oczywiście można stwierdzić na pierwszy rzut oka „to nie jest Tajlandia” – ale nie jestem w stanie odpowiedzieć na pytanie „czym jest Kao San?” Może kiedyś spróbuję.
Tymczasem jestem tu, w Bangkoku. Bang Cocku. My left foot. Moja lewa stopa już nie boli. Choć nie mogę jej całej postawić na ziemi. Ale po kolei. 2 dni temu doszło do spotkania – 3 Polaków siedziało i tonęło w rozmowie pełnej inspiracji i nowych idei. Heh. Trzech 30 latków – ja nim będę za 15 miesięcy. Magiczna liczba. Dla niektórych. Jak dla mnie to może być. Ale nie o tym miało być. W każdym razie siedzieliśmy na ulicy, potem w apartamencie z którego rozciągał się wspaniały widok na rzekę, most i miasto zalewane strumieniami wody prosto z nieba. Nieco bliżej był basen – basen, deszcz, 7 rano, ostatni browar – brzmi nieźle. Idziemy. Akcja z wchodzeniem na niego skończyła się tak, że rozciąłem sobie stopę – albo inaczej pękła mi stopa na długości i głębokości 2 centymetrów, pojawiło się mięsko i trzeba było odwiedzić szpital. Tajski szpital publiczny. P. pojechał do domu, T. wpadł ze mną środka – szybka rejestracja na podstawie legitymacji prasowej – nawet nie pytali o paszport czy ubezpieczenie – szybko mnie przyjęli i 5 minut później mrugały mi lampy pod sufitem. Leżałem na łóżku czekając na zabieg – koło mnie leżała umierająca babcia, a chwilę później przywieźli 23 letniego niedoszłego notorycznego samobójcę, który pociął żyły tak nieprofesjonalnie, że zamiast do piekła trafił do szpitala. Jego angielski był niezły – rozmawialiśmy o – zabrzmi banalnie – o życiu. Młody chciał się zabić bo się pokłócił z ojcem, którego miałem okazję poznać chwilę później. Pojawił się w stroju do joggingu z roztrzęsioną żoną i córką, która chyba właśni wychodziła do szkoły. Nie wiem. Patrzyłem na nich. Wyglądali na dobrych ludzi – 2 + 2 model rodzinki, gdzie wszystko powinno być ok. Ale coś nie wyszło. Potem pożegnałem się i zawieźli mnie na zabieg, wymieniliśmy się mailami, życzyłem mu powodzenia, ten przysiągł, że więcej nie będzie tego próbował. Będę trzymał za niego kciuki i za jego rodzinkę też. Zabieg – czyszczenie, znieczulenie, szycie. T. spał na ławce w poczekalni a ja polazłem wykupić antybiotyki i zapłacić za opatrunek – koszt wizyty 10 zeta. Powrót do hotelu. Płynąłem tuktukiem, który zazwyczaj się jedzie – ale ulice zamieniły się w rzekę po oberwaniu chmury. Sen. Stopa. Ból.
Ledwo teraz chodzę, choć jak powiedzieli – tydzień czasu i będzie ok. Codziennie jeżdżę zmieniać opatrunki do szpitala, gdzie czekam w kolejce z różnymi mumiami (większość poszkodowani w wypadkach na motorze). Ranka jest niewielka – ale muszę uważać na zakażenie. Dość użalania się – wszystko będzie dobrze wkrótce.
Próżnia. Samotność w mieście szeptającym waginalnie fuckmepaymefuckmepayme. Pustka w głowie, szczególnie gdy nie można zasnąć. Próbuję napisać artykuł. Wiem o czym to ma być, mam wszystkie jego składowe w jednym folderze, lecz nie mogę złożyć tego w kupę. Och, Tezaurusie pomóż – myślę, szukając odpowiednich słów, nerwowo klikając prawym przyciskiem myszki – nic z tego – te pieprzone synonimy z Worda jakoś kompletnie nie pasują do tego co mam w głowie (do pustki ;)). Mam ochotę się schować uciec jednocześnie coś mnie tu trzyma. W Bangkoku łatwo myśli się penisem – albo penis myśli za ciebie – choć nie ma to większego sensu, zdaję sobie sprawę. Ludzkie zoo – szczególnie nad ranem, w okolicach stacji Nana SkyTrain. Jakże inaczej to wszystko się odbiera będąc trzeźwym na umyśle a jedynym środkiem dopingującym są redbulle, M-150 i inne wynalazki, które chłodzą się w lodówkach setek seven-eleven porozrzucanych po całym mieście. Ponoć te napoje zawierają jakieś pochodne amfetaminy. Zgodzę się – serce mi wali jak oszalałe, może to przez te właśnie napoje a może przez te obrazy migające mi przed oczyma. Pieprzyć to – ostatni dzień w Bangkoku – nie wchodzę w ten interes, obserwuję, myślę i zalewam się potem.
Siadam na schodach zamkniętej stacji metra i z góry obserwuję całe to widowisko. Znikam. Taksówka, powrót do hotelu, sen nie nadchodzi. Pakuję plecak, zmieniam opatrunek na nodze. Checz out o 7 rano. Kupuję bilet do granicy z Kambodżą na wieczorny autobus i wsiadam na łódkę do centrum miasta. Sky Train, Air z ipoda, futurystyczno-betonowe widoki. Kawa w sturbucks i szlajanie się po okolicy Siam Center. Lubię to miejsce. Lubię patrzeć na ludzi robiących zakupy, piękne dziewczyny biegnące do szkoły, hordy turystów z zachodu, tak innych od tego wszystkiego. Lubię Bangkok z jego wszystkimi złymi i dobrymi stronami. Właściwie mógłbym tu trochę pomieszkać, wynająć jeden z tych apartamentów nad rzeką za 800 zeta na miesiąc (30-40 metrów kwadratowych, wspaniały widok i basen). Było by dobrze.
Zachodzę do kina. Trwa miesiąc japoński. Akurat na czasie. Akurat trafia w mój stan umysłu. Kupuję bilet na pierwszy lepszy film który grają akurat w samo południe. Strasznie mi się spać i film jest w sam raz aby dwie godziny przekimać. Akcja? Brak. Ale to ok. Dziewczyna jeździ tramwajem, śpi, je, rozmawia przez telefon, kupuje zegarek, odwiedza rodziców – wszystko w żółwim tempie, oczy mi się kleją i w końcu zasypiam. Wychodzę na zewnątrz i mam wrażenie jakbym był w Japonii – wieżowce, designerskie sklepy, wszystko jest kawai. 24 godziny bez snu to zawsze stan iście narkotyczny.
Pobyt w Bangkoku dużo zmienił – spotkani ludzie, nowe pomysły i podjęte decyzje. Nie wracam w czerwcu do Polski – wszystko wygląda na to, powrót nastąpi dopiero na wiosnę 2006. Przede mną jeszcze Kambodża, Wietnam, Chiny i Japonia. Rowerem przez Kraj Kwitnącej Wiśni majaczy gdzieś w głowie – a data powrotu do domu zamazuje mi się przed oczami. Są nowe możliwości, jest kolejny poziom, jest POMYSŁ.