Miesięczne archiwum: marzec 2005

battambang

o jak dobrze jest podrozowac z dwiema torbami przewieszonymi przez ramie -zmienia sie mobilnosc, nie trzeba za wszelka cene szukac hotelu, latwiej jezdzi sie na tyle ciezarowki i rozpadajacych sie motorowerkach.

mialem znalezc sie w Paillin rano – niestety , Mom, motocyklista ktory mnie dopadl wczoraj (swietna znajomosc angielskiego) przyslal mi innego typa dzisiaj rano (ponoc sam zachorowal), ktory ledwo co po angielsku mowil – znalazlem sie wiec na lodzie…

wyspalem sie do 11. kawa mrozona, sok i jajko – i zastanawiam sie jak by tu dojechac w samo poludnie do paillin – gdzie nie prowadza zadne drogi asfaltowe

paillin to miasto oddalone 20 kilometrow od granicy z Tajlandia – otoczone gesta dzungla i polami minowymi. Tam wciaz zyja Khmer Rouge i maja sie niezle. no zobaczymy – jest przygoda, cos sie dzieje – ide zakupic kraciasta chuste na glowe (khroma) a potem trzeba bedzie poszukac ciezarowki

Opublikowano common life | Otagowano ,

Z wizytą na prowincji – Prey Veng.

Z wizytą na prowincji – Prey Veng.

To był kolejny leniwy dzień w Phnom Penh. Wstałem w południe, zmuszony przez temperaturę – pokój zaczął już przypominać saunę. Tani chiński wiatraczek nie dawał rady, ledwo mielił rozgrzane powietrze. Nadal nie wiele mogłem chodzić – stopa już się zagoiła ale wciąż  była to dobra wymówka aby nic nie robić. Około 13 przyszła P. i zaczęła nawijać o jakimś święcie czy wyprawie za miasto, na prowincję. Tylko 50 kilometrów. Nie była w stanie wyjaśnić mi co to ma być za święto – wszystko organizowała rodzina prowadząca guesthouse no9 i były dwa wolne miejsca na motocyklach (prawdopodobnie dlatego też mnie wzięli, że mogłem zapłacić za benzynę). Nie miałem nic w planie oprócz klepania w komputer więc nie namyślając się dłużej wrzuciłem kamerę i aparat do torby (zapominając o ekstra baterii). „50 kilometrów” okazało się 2 godzinną podróżą po najgorszych drogach Kambodży – czasem zakurzona piaszczysta droga całkowicie znikała i jechaliśmy po prostu po suchym stepie. Co parę minut mijała nas z naprzeciwka rozpędzona ciężarówka wzniecając kolejne tumany kurzu, tak, że przez moment nie było nic widać. Zachodzące słońce szybko zniknęło za horyzontem, jeszcze wcześnie pękła opona w moim motorze i D. zjechał do warsztatu aby zakleić dętkę  – zaczynałem  więc powątpiewać czy w ogóle dotrzemy na miejsce. Wiedziałem tylko, że jedziemy na południowy – wschód nie mając pojęcia jak nazywa się wioska i co będzie się w ogóle działo. 

Zatrzymaliśmy się jeszcze po drodze „aby się coś napić” – tym „czymś” okazał się sok palmowy – mocne wino robione z kokosa o zapachu zgniłych jajek. W kompletniej ciemności gdzieś przy dziurawej drodze zostałem uraczony ciepłym alkoholem polewanym z aluminiowych czajników. 

I tak znalazłem się w jednej z niewielkich wiosek  w prowincji Prey Veng – jak się potem okazało. Tu mieszka cała rodzina z „number 9”, która tego dnia miała się modlić w rocznicę śmierci jednego z członków rodziny, odprawić złe duchy, spotkać się z przyjaciółmi i krewnymi a także zabawić się na całego.

Wokół stołów kłębił się tłum. Wyłowiłem parę znajomych twarzy – Khmerów pracujących w no9. Spotykam jeszcze S. z Kanady – która zakochała się w jednym z członków rodziny, kupiła ziemię w Siem Reap i zamierza zbudować hotel. Ulokowali mnie przy jednym ze stołów, na którym błyskawicznie wylądowały talerze, ryż, miska pełna lodu, browary, słodkie kiełbaski, szpinak i mięso wołowe. Część gości zaczęła jeść, starsi natomiast zasiedli pod sceną na której dwóch mnichów odprawiało modlitwę za duszę zmarłego. Dzieciaki kłębiły się wokół stołów zbierając puste puszki po moczopędnym i wodnistym piwie Bayon (2 centy w skupie złomu), który przypomina mi odrobinę amerykańskiego Budweisera – ta sama klasa sików. W związku z jego znikomą mocą pokazałem tubylcom jak wypić browczyka w dwie sekundy – metoda zwana obrzyn (kluczem, nożem czy innym ostrym narzędziem ostrożnie robi się dziurę przy spodzie puszki, potem przykłada się do ust, pociąga zawleczkę i szybko przełyka jej zawartość) jak zwykle zadziałała – karton 24 piwek zakupionych 15 minut wcześniej zniknął w żołądkach biesiadników i na stole pojawiły się czajniki z sokiem palmowym, o którym wzmiankowałem wcześniej. 

Impreza coraz bardziej się rozkręcała – mnisi zniknęli w klasztorze, na scenę wniesiono instrumenty muzyczne, głośniki, wyznaczone miejsce do tańca. Kapela na żywo z dwiema wokalistkami z krzykliwym makijażem, w seksownych ciuszkach i prowadzącym wokalistą wbitym w kiczowaty garniturek rozpoczęła od hitów i skończyła na hitach – czasem w roli wokalistów pojawiało się trzech członków rodziny – im więcej piwa lub soku palmowego tym bardziej byli skorzy do śpiewania.

Także moje postrzeganie rzeczywistości uległo zmianie –  w kółko toasty i wykrzykiwane z entuzjazmem „ciol kau” (fonetycznie z khmerskiego na polski – na zdrowie) – wytrwałem do trzeciej nad ranem i padłem na podłogę w jednym z domów. Rano znów zbudziły mnie dźwięki muzyki i modlitwy mnichów. Pić. Kac przeogromny – wyczołgałem się z chaty w poszukiwaniu wody. W wsi wrzało – po paru godzinach snu większość mężczyzn zajęła się czyszczeniem, krojeniem i gotowaniem wieprzowiny w sporych garach nad ogniskiem wznieconym w półmetrowym dole. Kobiety siedziały na ziemi przygotowując warzywa. Na śniadanie podano galaretki, kleik i papkę zawiniętą w zielonego liścia oraz duże ilości gorzkiej herbaty. Niedziela na kambodżańskiej wsi. Sielanka w palącym słońcu. Wioska kończyła się zanim się na dobre zaczęła – niewiele ponad dziesięć gospodarstw z zagrodami. Wokoło palmy, pola ryżowe – o tej porze roku wyschnięte i uprawy ogórków. „Proste życie na wsi – jak powiedział mi potem R. jeden z pracowników w no9 – nie mogę się doczekać, aż znów będę tam mógł zamieszkać, w Phnom Penh czuję się jak w więzieniu” . Rozmawiam także z szefem no9 – duży koleś, koło 40, szeroko uśmiechnięty przechadza się po wiosce bez koszuli, z magnum 45 w kaburze przypiętej do pasa oraz krótkofalówką i komórką, która właściwie nie działa – brak zasięgu sieci komórkowej. Mówi mi, że na prowincji zawsze chodzi z bronią na wierzchu – potęguje to jego silną pozycje, człowieka z kontaktami w rządzie i „nie tylko”. Jest jak ojciec chrzestny – siedząc na skraju pola co kwadrans pozdrawia mnie „boss” wychodzący na krótką rozmowę z jednym lub z dwoma za każdym innymi członkami rodziny lub też którymś z sąsiadów bądź znajomych. W odległości 100 metrów od zabudowań rozmawiają przez chwilę, siedząc w kucki i paląc szlugi. Ciekaw byłem o czym rozprawiają. Siedziałem w cieniu palmy przez dobrą godzinę obserwując cały ten ceremoniał. 

Wieczorem znów Phnom Penh. Tu nie zrobiłem właściwie nic przez cały tydzień. „Zrywanie się” z łóżka o 12-13, Internet, klepanie w laptopa, czasem wyskok do miasta, gromadne oglądanie zachodów słońca nad Boeng Kak, czasem uczenie się khmerskiego i „inne rzeczy”. Jest upalnie, ciężkie powietrze, zbliża się kwiecień – najgorętszy miesiąc w roku w Kambodży. Kupiłem bilet do Battambang na 7 rano. Nie idę spać, bo boję się, że nie wstanę. Muszę spakować tylko dwie małe torby  – duży plecak zostawię w Phnom Penh. Z zeszłorocznych doświadczeń wiem, że trudno podróżuje się na ciężarówkach i zapchanych lokalnych autobusach z dużym bagażem. Jedna para gaci, 2 koszulki, aparat, laptop, kamera i sarong – ruszam do Paillin a stamtąd zamierzam ruszyć północnym szlakiem wzdłuż granicy z Tajlandią – śladem Khmer Rouge.

Opublikowano travel | Otagowano

Prey Veng


Nocna wizyta w melinie. 48 puszek parszywego piwka Bayon zakupione


Biba – browary, sok palmowy, herbata mrozona, slodkie kielbaski, ryz i swinskie mieso – nie wplywa korzystnie na wzrok


Zapomnita o karaoke – khmerskie kapele na zywo daja rowno


Poranny zrzut


Zupa z knura


Knur we wlasnej osobie (glowie)

Opublikowano common life | Otagowano ,

Droga z Krong Koh Kong do Phnom Penh

Na autobusy w Tajlandii nigdy nie zdarzyło mi się narzekać. Wygodne, szybko przemieszczają się z punktu A do punktu B po nowoczesnych autostradach. Podróż z Bangkoku do Trat to był moment. Obudzili mnie dopiero na przystani skąd odpływają promy na Koh Chang – tropikalną wyspę przy granicy z Kambodżą. Wypiłem 2 mocne kawy, jajka i tost zniknęły w moim żołądku, chwilę potem podjechał truck do Trat, skąd wziąłem minivana do  Hat Lek, miasta granicznego. Spotykam Joela Ly – Khmera, który w kwietniu 1975 roku uciekł z oblężonego przez Czerwonych Khmerów Phnom Penh. Dotarł do Sajgonu – dokładnie wtedy gdy kończyła się wojna w Wietnamie, Amerykanie w pośpiechu pakowali manatki i ewakuowali ambasadę. Joel przez rok mieszkał w Wietnamie, aby przedostać się  do Francji. Osiadł w Paryżu, tam poznał swoją żonę – również z Kambodży. Obecnie Joel pracuje dla UNHCR (United Nations High Commissioner for Refugees) w Bujumbura w Burundi. Uwielbia swoją pracę – może pracować dla uchodźców, jak mówi, sam przecież był jednym z nich 30 lat temu. Przez cały rok podróżuje pomiędzy Paryżem, Tanzanią, Burundi, Bangkokiem i Phnom Penh. Żona mieszka w Phnom Penh, opiekuje się mieszkaniem, które kupili parę lat temu, syn studiuje w Paryżu – cała rodzina w rozjazdach…

Przekraczamy granicę. Tajscy służbiści długo oglądają mój paszport i uprzejmie informują mnie, że nie będę mógł wrócić do Tajlandii na mojej wizie – przytakuję, zabieram paszport i przechodzę na khmerską stronę granicy. Od razu otacza mnie 15 typów chcących ubić interes, podwieźć mnie taksówką czy minibusem. Odganiam ich i szybko kieruję się do khmerskiej służby granicznej. Tam chcą 1100 bhatów za wizę (30$) – oczywiście jest to ściema – wiem, że mogę zapłacić 20 dolarów w gotówce i wyśmiać ich kosmiczny przelicznik bhatów na dolary. Służbiści długo się bronią przed dolarami i nie chcą ich przyjąć – w końcu po długiej wymianie zdań opuszczam budynek z wbitą khmerską wizą ważną na miesiąc. Później się dowiaduję, że praca na granicy to całkiem spora kasa – żeby dostać tu posadę prawie wszyscy muszą zapłacić sporą łapówkę wyższym urzędasom w Phnom Penh, aby potem z kolei pobierać łapówki od przemytników i ściągać zawyżone opłaty za wizy od turystów (na jednej wizie mają 10 dolarów na czysto).

Kambodża. Miasto graniczne Krong Koh Kong jest jak każde inne graniczne miasto w krajach słabiej rozwiniętych. Kasyna, nielegalny obrót walutami i towarami, przemyt pigułek do Tajlandii, kontrabanda na szeroką skalę. Krong Koh Kong ma prawdopodobnie świetlaną przyszłość przed sobą, bo leży na trasie z Bangkoku do Sajgonu przez Phnom Penh a także mogła by to być doskonała baza wypadowa na okoliczne wyspy, które w przeciwieństwie do wysp w Tajlandii, prawie wcale nie mają rozwiniętej infrastruktury turystycznej – więc są atrakcyjną alternatywą do przepełnionych wysp po tajskiej stronie granicy.

Miasto jest przygnębiające. Szare  budynki, stragany zawalone przemycanymi papierosami, alkoholem i gadżetami. Wraz z Joelem zastanawiamy się jak najszybciej dostać się do Phnom Penh. Jedna z opcji to szybka łódź do Sihanoukville a stamtąd autobus do stolicy. W naszym przypadku jest już za późno – łódka do Sihanoukville odpłynęła o 8 rano, więc nie pozostaje nam nic innego jak szukać bezpośredniego transportu do PP. Za miejsce w minibusie chcą 15 dolarów. Postanawiamy poczekać i siadamy w kafejce przy bazarze. Joel, mówiący po khmersku nie ma problemu ze znalezieniem taksówki do Phnom Penh – potrzeba tylko jeszcze jednego pasażera na tylne siedzenie (z reguły upychają 4 osoby) Toyoty Camry. Znajduje się po chwili – ogromny 2 metrowy rybak z Alaski – Walt, który przez resztę drogi będzie raczył nas lodowymi opowieściami o orkach zabójcach, polowaniach na białe niedźwiedzie, o śniegu co zasypał jego traperską chatkę, holowaniu tankowców z ropą i jakości rybiego mięsa o różnych porach roku. Z kolei Joel skromnie siedzi nic nie mówi – ale on też przeżył swoje. Droga mija szybko, wysiadamy 4 razy z samochodu aby przemieścić się rzecznym promem. Droga nie jest taka zła, kamienista nawierzchnia, zero asfaltu, kurz i dżungla w około– siedzimy z tyłu w trójkę z bagażami na kolanach. Z przodu 3 pasażerów i kierowca ściśnięci jak sardynki w puszce. Dopiero w okolicach Sre Ambel zaczyna się asfaltowa nawierzchnia. 

Phnom Penh. Znów GH no9, spotkanie ze starymi znajomymi. Jest inaczej niż rok temu, a może jest tak samo tylko, że teraz mam się do czego odnieść. Dziwne historie krążą wokoło – ktoś umarł, inny zwariował, romanse, choroby, seks i zbrodnia. Zbrodnia i kara. W samej Kambodży dzieje się wiele, wystarczy otworzyć gazetę: ptasia grypa, bunt w więzieniu (20 trupów), awantury na obrzeżach PP (z reguły walki wręcz i na noże w piątkowe i sobotnie wieczory w khmerskich dyskotekach i karaoke). Zbieram te historie, może coś z tego będzie.

Jak ten leszcz ostatni zostawiłem ładowarkę do laptopa w Bangkoku. 3 dni nie było jak pracować w końcu udało mi się dorwać za 70$ nową. Czasem się zastanawiam gdzie położyłem mózg.

Stopa się zagoiła, kolejna blizna do kolekcji. Od jutra zaczynam biegać po mieście, albo pożyczę rower – to będzie dobry trening przed rowerową wyprawą po Japonii…

Opublikowano common life | Otagowano ,

z koh kong do phnom penh


Toyota najlepsza na bezdroza Kambodzy. 6 godzin z granicy w Koh Kong do Phnom Penh. 3 pasazerow z tylu 3 z przodu plus kierowca zfascynowany filmem „Miszcz kierwonicy ucieka”


Za sterem jednego z 4 promow na ktore musielismy sie wbic


Joel Ly – kiedys uchodzca – w kwietniu 1975 uciekl z oblezonego przez Czerwonych Khmerow Phnom Penh do Sajgonu z ktorego wlasnie uciekli Amerykanie. Potem trafil do Francji. Tego dnia w drodze do domu w Phnom Penh, gdzie mieszka jego zona. Joel pracuje na rzecz uchodzcow w Burundi…

Opublikowano common life | Otagowano ,

parę nudnych zdjęć

Opublikowano common life | Otagowano ,

fuckmepaymefuckmepayme

Nagła zmiana temperatury. Znów Bangkok. Przyleciałem 10 kwietnia samolotem z Kalkuty i pozostanę tu ładnych parę dni.

Pot. Mógłbym brać prysznic 5 razy dziennie. Mógłbym leżeć w wodzie cały dzień i naprawdę miałbym gdzieś gdy skóra na moich dłoniach skurczyłaby się od wilgoci. Płyny. 4 litry wody dziennie, nie licząc soków pomarańczowych, napojów gazowanych i wieczornego spożywania Changa (piwo powodujące, że każdy następny dzień jest jeszcze bardziej mizerny niż poprzedni). Powietrze. Gęste, brudne, ciężkie. Miasto. Wspaniałe. Gdy spojrzysz na nie z góry, z obracającego się tarasu widokowego na samej górze jednego z drapaczy chmur. Horyzont. Zabudowania miasta nikną w smogu i mgle, ciągnąc się aż po horyzont – żyłami, aortami i ślimakami ulic. Gdybym nie spojrzał tam z góry nie zdawałbym sobie sprawy jak wielkie jest. 20 lat temu były tu tylko kanały nad rzeką, wąskie ulice i niska zabudowa. 333 wieżowce śmieją się teraz ze swoich starszych karłowatych braci. 666 wieżowce nie będą się już miały z czego śmiać, bo ci 2-3 piętrowi bracia nie będą już istnieć. Powstanie jeszcze więcej dróg, supermarketów, apartamentowców.

Jest 3:33 rano. Za oknem pieje kogut. Skąd on się tu wziął?

Muszę oczywiście dodać, że wiatrak miele atmosferę, gdy siedzę i piszę z plecami przyklejonymi do drewnianej ściany w pokoju 301 w Chai House. 

Już ponad tydzień. Wieczność. Miałem zostać 3-4 dni i uciec na wyspę, poleżeć na plaży a potem odbyć 15 godziną podróż do Phnom Penh. Różne wydarzenia, spotkani ludzie i parę przygód spowodowały, że nadal tu jestem.

Kao San Road – jak zwykle ten sam burdel. O tym już kiedyś pisałem. Pisałem? Tego miejsca nie da się opisać. Oczywiście można stwierdzić na pierwszy rzut oka „to nie jest Tajlandia” – ale nie jestem w stanie odpowiedzieć na pytanie „czym jest Kao San?” Może kiedyś spróbuję.

Tymczasem jestem tu, w Bangkoku. Bang Cocku. My left foot. Moja lewa stopa już nie boli. Choć nie mogę jej całej postawić na ziemi. Ale po kolei. 2 dni temu doszło do spotkania – 3 Polaków siedziało i tonęło w rozmowie pełnej inspiracji i nowych idei. Heh. Trzech 30 latków – ja nim będę za 15 miesięcy. Magiczna liczba. Dla niektórych. Jak dla mnie to może być. Ale nie o tym miało być. W każdym razie siedzieliśmy na ulicy, potem w apartamencie z którego rozciągał się wspaniały widok na rzekę, most i miasto zalewane strumieniami wody prosto z nieba. Nieco bliżej był basen – basen, deszcz, 7 rano, ostatni browar – brzmi nieźle. Idziemy. Akcja z wchodzeniem na niego skończyła się tak, że rozciąłem sobie stopę – albo inaczej pękła mi stopa na długości  i głębokości 2 centymetrów, pojawiło się mięsko i trzeba było odwiedzić szpital. Tajski szpital publiczny. P. pojechał do domu, T. wpadł ze mną środka – szybka rejestracja na podstawie legitymacji prasowej – nawet nie pytali o paszport czy ubezpieczenie – szybko mnie przyjęli i 5 minut później mrugały mi lampy pod sufitem. Leżałem na łóżku czekając na zabieg – koło mnie leżała umierająca babcia, a chwilę później przywieźli 23 letniego niedoszłego notorycznego samobójcę, który pociął żyły tak nieprofesjonalnie, że zamiast do piekła trafił do szpitala. Jego angielski był niezły – rozmawialiśmy o – zabrzmi banalnie – o życiu. Młody chciał się zabić bo się pokłócił z ojcem, którego miałem okazję poznać chwilę później. Pojawił się w stroju do joggingu z roztrzęsioną żoną i córką, która chyba właśni wychodziła do szkoły. Nie wiem. Patrzyłem na nich. Wyglądali na dobrych ludzi – 2 + 2 model rodzinki, gdzie wszystko powinno być ok. Ale coś nie wyszło. Potem pożegnałem się i zawieźli mnie na zabieg, wymieniliśmy się mailami, życzyłem mu powodzenia, ten przysiągł, że więcej nie będzie tego próbował. Będę trzymał za niego kciuki i za jego rodzinkę też. Zabieg – czyszczenie, znieczulenie, szycie. T. spał na ławce w poczekalni a ja polazłem wykupić antybiotyki i zapłacić za opatrunek – koszt wizyty 10 zeta. Powrót do hotelu. Płynąłem tuktukiem, który zazwyczaj się jedzie – ale ulice zamieniły się w rzekę po oberwaniu chmury. Sen. Stopa. Ból.

Ledwo teraz chodzę, choć jak powiedzieli – tydzień czasu i będzie ok. Codziennie jeżdżę zmieniać opatrunki do szpitala, gdzie czekam w kolejce z różnymi mumiami (większość poszkodowani w wypadkach na motorze). Ranka jest niewielka – ale muszę uważać na zakażenie. Dość użalania się  – wszystko będzie dobrze wkrótce. 

Próżnia. Samotność w mieście szeptającym waginalnie fuckmepaymefuckmepayme. Pustka w głowie, szczególnie gdy nie można zasnąć. Próbuję napisać artykuł. Wiem o czym to ma być, mam wszystkie jego składowe w jednym folderze, lecz nie mogę złożyć tego w kupę. Och, Tezaurusie pomóż – myślę, szukając odpowiednich słów, nerwowo klikając prawym przyciskiem myszki – nic z tego – te pieprzone synonimy z Worda jakoś kompletnie nie pasują do tego co mam w głowie (do pustki ;)). Mam ochotę się schować uciec jednocześnie coś mnie tu trzyma. W Bangkoku łatwo myśli się penisem – albo penis myśli za ciebie – choć nie ma to większego sensu, zdaję sobie sprawę. Ludzkie zoo – szczególnie nad ranem, w okolicach stacji Nana SkyTrain. Jakże inaczej to wszystko się odbiera będąc trzeźwym na umyśle a jedynym środkiem dopingującym są redbulle, M-150 i inne wynalazki, które chłodzą się w lodówkach setek seven-eleven porozrzucanych po całym mieście. Ponoć te napoje zawierają jakieś pochodne amfetaminy. Zgodzę się – serce mi wali jak oszalałe, może to przez te właśnie napoje a może przez te obrazy migające mi przed oczyma. Pieprzyć to – ostatni dzień w Bangkoku – nie wchodzę w ten interes, obserwuję, myślę i zalewam się potem. 

Siadam na schodach zamkniętej stacji metra i z góry obserwuję całe to widowisko. Znikam. Taksówka, powrót do hotelu, sen nie nadchodzi. Pakuję plecak, zmieniam opatrunek na nodze. Checz out o 7 rano. Kupuję bilet do granicy z Kambodżą na wieczorny autobus i wsiadam na łódkę do centrum miasta. Sky Train, Air z ipoda, futurystyczno-betonowe widoki. Kawa w sturbucks i szlajanie się po okolicy Siam Center. Lubię to miejsce. Lubię patrzeć na ludzi robiących zakupy, piękne dziewczyny biegnące do szkoły, hordy turystów z zachodu, tak innych od tego wszystkiego. Lubię Bangkok z jego wszystkimi złymi i dobrymi stronami. Właściwie mógłbym tu trochę pomieszkać, wynająć jeden z tych apartamentów nad rzeką za 800 zeta na miesiąc (30-40 metrów kwadratowych, wspaniały widok i basen). Było by dobrze. 

Zachodzę do kina. Trwa miesiąc japoński. Akurat na czasie. Akurat trafia w mój stan umysłu. Kupuję bilet na pierwszy lepszy film który grają akurat w samo południe. Strasznie mi się spać i film jest w sam raz aby dwie godziny przekimać. Akcja? Brak. Ale to ok. Dziewczyna jeździ tramwajem, śpi, je, rozmawia przez telefon, kupuje zegarek, odwiedza rodziców  – wszystko w żółwim tempie, oczy mi się kleją i w końcu zasypiam. Wychodzę na zewnątrz i mam wrażenie jakbym był w Japonii – wieżowce, designerskie sklepy,  wszystko jest kawai. 24 godziny bez snu to zawsze stan iście narkotyczny.

Pobyt w Bangkoku dużo zmienił – spotkani ludzie, nowe pomysły i podjęte decyzje. Nie wracam w czerwcu do Polski – wszystko wygląda na to, powrót nastąpi dopiero na wiosnę 2006. Przede mną jeszcze Kambodża, Wietnam, Chiny i Japonia. Rowerem przez Kraj Kwitnącej Wiśni majaczy gdzieś w głowie – a data powrotu do domu zamazuje mi się przed oczami. Są nowe możliwości, jest kolejny poziom, jest POMYSŁ.

Opublikowano travel | Otagowano ,

bangkok

objazdowy salon tatoo, bangkok, okolice khao san road


mister, taxi and boomboom after – taksiarze maj? wiele do zaoferowania ;)

Opublikowano common life | Otagowano ,

foto kolkata

za wiele zdjęć w kalkucie nie powsta?o… dos?ownie kilka


m??, ?ona, dziecko i babcia w poci?gu do kalkuty


Howrah Bridge

Opublikowano India, travel | Otagowano ,

bangkok bangkok

o jak dobrze jest wracac w dobrze znane miejsca – i tak odrzucajace na poczatku (sam „rajd” autobusem z lotniska zajal mi wiecej niz lot z kalkuty do bangkoku, co wiecej samolot zatrzymal sie w yangoonie, w birmie, wiec postawilem stope na plycie lotniska na 5 minut rozprostowac kosci)…

znow w tym samym hotelu co rok temu, szkoda tylko ze brak tych samych ludzi – niesamowitej ekipy sprzed roku… ale coz – kazda chwila jest nie powtarzalna i wcale nie gorsza czy lepsza od poprzedniej…

pare dni tu… a potem zjazd do kambodzy

Opublikowano common life | Otagowano ,