Miesięczne archiwum: czerwiec 2005

Sanatorium pod wulkanem.

Sanatorium pod wulkanem. 

Hokkaido jest super. Ale nie do zdjęć – tzn. na pewno jest znakomitym miejscem dla miłośników fotografii przyrodniczej czy też krajobrazów. Ale nie dla mnie. Wolę miejską dżunglę, a na wsi to lubię sobie odpocząć od aparatu. Dlatego ostatnie zdjęcia są tylko zapisem drogi, brak jakiś spektakularnych szotów. Ale postanowiłem wrzucać codziennie krótki film z podróży autostopem, zamiast zdjęć  (które też się czasem pojawią). Wieczorem coś sklecę.

Około 16 opuściłem Akan aby jednym samochodem dojechać do Kawału Onsen. Kolejne emeryckie miasteczko – drewniane domki, sklepy z szajsem w stylu poroża jeleni i wypchane bobry. Nie trawię właściwie całej tej cepelii, choć teraz pochodzę do tego z dystansem. Krajobrazy są super, wulkany, jeziora, mgła osnuwa wszystko dookoła. Jest zimno – jakieś 10 stopni Celsjusza. Zasuwam w sandałach i krótkich gaciach – nie mam całego tego trekingowego ekwipunku. Brak namiotu, śpiwora, odpowiednich butów. Więc czekałem na okazję około 20 minut – inżynier z Kushiro nadrobił drogi aby z Teshikagi podrzucić mnie pod wulkan oddalony o 3 kilosy od Kawayu Onsen. Zobaczyłem sobie gejzery, śmierdzące siarką i piekłem a potem spokojnie przeszedłem sobie 3 kilosy nie próbując nawet autostopu – dziennie średnio robię z plecakiem z 7-10 kilometrów – niezła gimnastyka. W miasteczku znalazłem raida hausu – za 800 jenów (plus 200 za kołdrę i materac). Właściciel jest wiekowym dziadkiem, co ledwo chodzi, ale męczył mi dupę przez godzinę, objaśniając mi że to jest kibel, to jest TV a to jest pilot, który służy do jego włączania, tam jest lampka, a tu drzwi – uważaj na schodach jak schodzisz bo są strome, wyłączaj światło, zdejmuj buty, tam musisz jeść (gdzie indziej nie możesz i na mapie wskazał mi jakąś knajpkę). Strasznie upierdliwy typ – ale miejscówka fajna, typowy japoński domek, z rozsuwanymi drzwiami z papieru i drewna, raida hausu jest pusty więc dziś na spokojnie zasiądę na tatami i pomontuję filmy.

Wieczorem wizyta w onsenie – bulgoczące wanny, prysznic, golenie. Jutro muszę zrobić jeszcze pranie, bo wszystko śmierdzi martwym kretem.

Nie mam ochoty na trekingi i łażenie po górach, szczególnie, że jest zimno i nie mam butów –popracuję więc nad tekstami, stroną i zajmę się rzeczami które odkładałem na bok.

Opublikowano travel | Otagowano ,

Akan.

Czego szukasz będąc w drodze? Czy chcesz odnaleźć samego siebie, czy też szukasz innych? Samotność ma swoje plusy, ale bez innych ludzi nie masz opowieści. Tylko interakcja ma sens. Czytając książkę Marka Kamińskiego o tym, jak szedł na biegun, stwierdziłem, że to nie dla mnie. Lubię samotność, wtedy układam w sobie myśli, planuję co robić, jestem zajęty samym sobą, lecz jednocześnie gdzieś szukam innych ludzi. Na pewno jest z tego satysfakcja – że doszedłeś na ten biegun – dążenie do celu jak najbardziej. Ja się złapałem na tym, że nie mam celu – droga ma sens sama w sobie i basta. Aha, to było tego dnia, gdy Japonka, która mnie podwoziła gdzieś na Hokkaido, zapytała (albo inaczej, znalazła w słowniku – 'What’s your destination?’). Nie wiedziałem co jej odpowiedzieć.

Piony poziomy wahania klimatu w tę i we w tę. Najlepsze pomysły i rozwiązania przychodzą jednak, gdy ma się z górki, wtedy mózg szybciej pracuje i daje to nieoczekiwane wyniki.

Ślizgam się. Tego znieść czasem się nie da. Ślizganie się po powierzchni kulturowej. Od tygodnia uczę się języka. O ile łatwiej jest, znając parę słów i mając czasem mgliste pojęcie, co też do ciebie mówią.

Mimo że Japonia może nie być brana pod uwagę jako kraj egzotyczny taki jak Indie czy Kambodża (które uwielbiam), czuję się tu jak w innej bajce, każdego dnia wstaję podekscytowany jak cholera, a czasem, gdy zasypiam gdzieś, to po przebudzeniu nie mogę uwierzyć, że tu jestem.

Trudno mi się określić. Jak tu jest, co mi się podoba.

Zbyt wiele do opisania i opowiedzenia, całej masy rzeczy nie doświadczyłem jeszcze. Będę się starał opisywać po kolei. Jezu… spojrzawszy na mapę świata (zresztą polecam niesamowite programy do oglądania map – World Wind, Keyhole i Google Maps – chrzanić globusy i papierowe mapy, to jest jazda) widzę, jak wiele jeszcze do zobaczenia…

 

Opublikowano travel | Otagowano , , ,

W drodze do parku narodowego Akan

Wczoraj prawie zamarzłem na ulicy, więc postanowiłem poszukać kapsuły za resztki mojej kasy. Niestety w okolicy nie było żadnego raider house (1000 jenów za noc), więc pozostała mi tylko opcja kapsułowa za 2500. Wyspałem się – a na drugi dzień 10 kilometrów za miasto na stopa, nikt nie chciał się w mieście zatrzymać. W końcu lalunia w mikrosamochodziku pełnym pluszowych misiaczków zabrała mnie na drogę w stronę parku Akan. 3 minuty później zatrzymał się pracownik kurortu, który zaprosił mnie do onsen za darmo – sauna, prysznic, gorące źródełko, kawa i wifi za free. Morale mi wzrosły – mam jeszcze z 40 kilometrów do parku narodowego – mam nadzieję, że znajdę raider house…

Napiszę potem więcej, trzeba jechać….

Opublikowano travel | Otagowano , ,

mgła w Kushito


Kana i Asuka podwiozły mnie z Sapporo 50 kilometrów za miasto… Asuka ledwo co potrafiła prowadzić samochód, więc siedziałem z tyłu, martwiąc się, aby nie zakończyć życia gdzieś na japońskiej wyspie…


Przystanek – kiełbaska i galaretki z witaminami oraz innymi proteinami dla ludzi, którzy nie mają czasu. Japońskie wytwory, całkiem smaczne i pożywne.


Kakkoi!! Najbardziej wyluzowani ludzie, którzy zabrali mnie prawie 400 kilometrów aż do Kushiro.

Opublikowano travel | Otagowano ,

16 godzin zamknięty w kosmicznym śnie w kapsule lecącej do nikąd.

Wczorajszego dnia, w okolicach popołudnia, ledwo już powłóczyłem nogami. Silny wicher powiewał, było zimno jak cholera. Zjadłem obiad w knajpie dla robotników (schabowy!!!, ryż, nieograniczona surówka) i czułem, że więcej nie wyrobię. Było za zimno, aby spać w parku, luknąłem do portfela, jeszcze trochę kaski było. W informacji turystycznej znaleźli mi najtańszą kapsułę, wsiadłem w metro i pojechałem do dzielnicy Susukino – bary, rabuhoteru (Love Hotels). Sapporo Capsule Inn za 3200 jenów za noc. Wchodzisz bez butów, które zostawiasz w szafce. Wjechałem na 3 piętro (wszystkich jest 7, na 7. jest prysznic komunalny i jacuzzi) i odnalazłem swoją kapsułę – wszystko wyglądało tak, jakbym miał zaraz odlecieć w kosmos. Ale zamiast tego odpadłem w 16-godzinny sen. W środku kapsuły (metr na dwa) telewizor, radio, budzik, pościel – wygodna sprawa. Telewizor nie działał jednak – trzeba wykupić kartę za 1000 jenów. Znalazłem jeszcze ulotki z programem telewizyjnym na czerwiec – hm… same pornosy. Na moim piętrze było jeszcze pusto i cicho. Bardzo szybko zasnąłem, aby obudzić się dwa razy na siusiu.

Sapporo poprzedniego dnia sprawiało wrażenie pustego miasta – dziś wyszło słońce i sprawy przybrały inny obrót, mnóstwo ludzi na ulicach, ciepło i czułem się znacznie lepiej. Popracowałem trochę na kompie i trzeba będzie wyjechać z miasta w jakiś sposób. Jadę na wschód w stronę parków narodowych.

 

Opublikowano travel | Otagowano , , ,

Sapporo

Nie wiele spałem w ostatnich 3 dniach – właściwie od paru tygodni sen jest nierówny, zasypiam o dziwnych porach, czasem wraz z brzaskiem, w godzinach popołudniowych na parę godzin. Teraz to się odbija – nie mam siły nawet machać lewą łapą na nadjeżdżające samochody – na szczęście nie trzeba wiele wysiłku – maksymalnie kwadrans z górką i znów jestem na swojej drodze. Tyle, że później zasypiam w samochodach swoich dobroczyńców i nie wiem, czy jest to mile widziane, w końcu ktoś zabiera mnie ze sobą, aby mieć towarzystwo na długiej drodze do domu.

Prom przybił do wybrzeży Hokkaido o 3.30 rano. Przystań promowa w Hakodate opustoszała jak trybuny stadionu marnego zespołu ligi okręgowej. Było jeszcze ciemno – nigdzie nie widziałem przystanku autobusowego czy też torów kolejowych – a do centrum miasta było ładnych parę kilometrów. Podreptałem zatem przed siebie, beznadziejnie machając kończyną z kciukiem, niestety żaden z niewielu pojazdów mijających moją obładowaną plecakiem postać nawet nie zwolnił.

Co mnie uderzyło, to niesamowite podobieństwo do Stanów Zjednoczonych – jakbym znalazł się gdzieś w okolicach Seattle lub też Colorado – sympatyczne drewniane domki, mgła, czysto, niewielkie sklepiki i zakłady fryzjerskie. Przystankowo Alaskowo, South Park i Twin Peaks w wersji japońskiej. Chyba na tym się kończą podobieństwa, a może się mylę. Gdybym miał wybierać miejsce zamieszkania – pomiędzy USA a Japonią – nawet bym się nie zastanawiał. Nippon.

Wzdłuż morskiego betonowego brzegu wędkarze porozstawiali stoliki i krzesełka w milczeniu gapiąc się w ciemną wodę. Przeszedłem wzdłuż przystani, potem mostem aż w końcu zobaczyłem światła budzącego się centrum miasta. Zlokalizowałem wzrokiem stację kolejową, gdzie wrzuciłem plecak do przechowalni. Były trzy rodzaje lockerów – za 700, 500 i 400 jenów. Ten ostatni z początku, wizualnie, wydawał się zamały na mój plecak. Lecz po otwarciu okazało się, że oprócz mojego dobytku zmieściłbym tam nawet pocięte na kawałki zwłoki (po przeczytaniu przepisów na ścianie okazało się, że byłoby jednak to wbrew prawu, tak jak i przechowywanie broni, bomb oraz narkotyków).

Zostawiam zatem plecak i idę na poranny market Asa-Ichi. Tysiące homarów, ikry, ryb i innych owoców morza. Zamawiam za 1400 jenów donburi z ikra z łososia i lobsterami. Niebo w gębie. W radiu leciały japońskie przeboje z lat 60., zaczynał się nowy dzień.

Internet bezprzewodowy – siadłem na ulicy i załatwiłem wszystko, co trzeba było, aby wskoczyć do tramwaju jadącego do stacji końcowej. Trzeba się w końcu umyć – publiczna łaźnia (Onsen) to chyba najlepsze miejsce. Za 370 jenów zakupuję bilet wstępu. W sporej sali 50 nagich Japończyków w wieku od 18 do 99, siedzą na plastikowych stołeczkach, przed lustrami, namydlają ciała, golą się, aby wejść do jednego z jacuzzi (są 4 i jedno na zewnątrz – testuję wszystkie, różnią się intensywnością bulgotu i temperaturą od 42 do 45 stopni). Rewelacja. Spędzam tam godzinę, paradując z fujarką po onsenie – no big deal – to samo robią inni, żadnego zasłaniania się i wstydu…

Po zważeniu się na elektronicznej wadze stwierdzam, że ubyło mi 10 kg od czasów piwnego brzucha, którego nabawiłem się jesienną porą w Polsce.

Po zejściu do lobby zauważam salę, w której śpią ludzie na bambusowych matach. Tego mi trzeba, na 4 godziny odpadam.

Około 14 ruszam poza miasto. 8 kilometrów zanim złapałem pierwszą okazję, tuż poza miastem, zaraz przed wjazdem na główną drogę. Zatrzymał się typek w kolorowych ciuchach, tuningowanej furce – nie jechał do Sapporo, ale zgodził się podrzucić mnie za miasto na pierwszy lepszy parking. Po drodze wstąpił jeszcze do domu na przedmieściach, aby zabrać swojego kumpla – jechali w góry na jakąś imprezę. Potem siedziałem jeszcze w trzech autach, za każdym razem po parę kilometrów, zachodziło słońce, a mnie ogarnęło zmęczenie. Zrobiłem zakupy w Seven Eleven, postanowiłem postać jeszcze chwilę i poszukać miejsca do spania na plaży. 3 minuty później siedziałem w samochodzie Nishi Masanori, 26-letni mieszkaniec Sapporo, zabrał mnie z radością i jak powiedział, po raz pierwszy miał sposobność rozmawiać po angielsku z gaijinem (obcokrajowcem). 3 godziny później byłem w Sapporo – czas przeleciał szybko na rozmowie, słuchaniu muzyki, zatrzymaliśmy się też na kolację gdzieś w górach, potem zasnąłem, Nishi obudził mnie w Sapporo.

Zdecydowałem się nie iść do Youth Hotelu za 3700 jenów. Za 1900 mogę przesiedzieć 7 godzin w kafejce internetowej – prysznic, prywatna kabina, tysiące filmów na DVD, picie i jedzenie za friko, szybkie łącze i super wygodny fotel. Z tego, co widzę, wcale nie trzeba mieszkać w hotelach – są łaźnie, kafejki internetowe, przechowalnie bagażu, parki – naprawdę można zaoszczędzić.

Opublikowano travel | Otagowano , ,

Hokkaido

Dzień pierwszy na Tohoku Expressway

Z Ueno zakupiłem bilet za 650 jenów do stacji Hasuda (JR Utsunomiya). Prawie przespałem stację, pociąg się bujał, chyba połowa pasażerów spała, więc poddałem się sennym wibracjom. Otworzyłem oczy, gdy zamykały się drzwi, chwyciłem plecak i crumplera ze sprzętem i wyskoczyłem na peron stacji Hasuda. Szare, ołowiane niebo, leniwa atmosfera w miasteczku, szybko znajduję przystanek autobusowy numer 3. Potem podjeżdża autobus jadący do Shiyakusho-mae – dzięki pomocy kobiety jadącej na sąsiednim siedzeniu wyskakuję tuż przy wjeździe na autostradę. Robię z kilkaset metrów mijając niewielkie domki, położone przy czystych uliczkach. Jest dość ciepło, staruszkowie podcinają krzaki w ogrodach, dzieciaki jeżdżą na rowerach, a ja zasuwam z plecakiem.

Powrót do autostopu jak za dawnych czasów. Podobnie jak w Niemczech czy w Europie Zachodniej najlepszym miejscem są parkingi położone przy autostradzie – w Japonii te miejscóweczki nazywają się SA/PA. SA (sabisu eria) są większe niż PA (parkingu eria), które są tylko parkingami z jednym barem, toaletami i stacją benzynową. Sabisu eria to znacznie większe przystanki, jest nawet bezprzewodowy internet (szkoda, że zabezpieczony) i stąd właśnie pisze te słowa.

Po 15 minutach machania zatrzymuje się pierwszy samochód. Przedstawiciel serwisu zajmującego się naprawą robotów i maszyn – 30 lat, jedzie do Utsunomiya, wyrzuca mnie 37 km przed tym miastem – na dużym SA skąd mam nadzieje złapać następną okazję. Stoję z godzinę – same samochody dostawcze, urzędnicy wracają z roboty, właściwie nic się nie dzieje, słucham lekcji japońskiego i żuję gumę. Yoshihiro Nakamizu od 13 lat eksportuje drzewka bonsai– zabiera mnie 10 kilometrów wraz ze swoją rodzinką (dzieciaki wgapione w mały telewizor nadający anime i cicha żona, która tylko na końcu pożegnała mnie wiązanką miłych japońskich słów). Yoshihiro zna Porandu (Polskę), sprzedaje tam swoje drzewka, kiedyś też jeździł stopem, więc zawsze zabiera takich typów jak ja. Wszystko pięknie, ale zaczyna padać – dostaję w prezencie parasolkę i dobre słowo na pożegnanie. Zachodzi słońce więcej chyba dziś kilometrów nie zrobię. Z doświadczenia wiem, że w nocy się stopowiczów nie zabiera – jeszcze jeden koleś mnie zabiera, jednak też z 10 kilometrów, na szczęście na dobry SA. 

Drugi dzień – Tohoku Expressway

Znalazłem doskonałe miejsce, aby się wyspać – w lesie, na trawie, rozłożyłem karimatę, nakryłem się kocem zawiniętym z United Airlines, polskie tygodniki przywiezione od Łukasza, lekcje japońskiego z iPoda aż w końcu zasnąłem. 

Obudziło mnie ostre słońce w okolicach 8 rano, otrzepałem się z setek mrówek (spałem w mrowisku jak się okazało), pozdrowiłem głębokim skłonem dwóch dziadków siedzących na ławce obok (ohayo gozaimas), spakowałem  graty, zjadłem śniadanko w sali pełnej podróżnych, kawa, duża woda i ruszyłem w stronę autostrady. 

Cel jaki założyłem sobie na dzisiaj – czyli Aomori – wydawał się odległy jak księżyc, który przyświecał mi w nocy. Znów iPod i 5 lekcja z 9 które ściągnąłem z netu – jeszcze 2 dni i przerobie to wszystko i będę potrzebował całości kursu. Po 15 minutach zatrzymał się pierwszy koleś – 45 letni fan Deep Purple (akurat leciało Smoke On The Water), coś po angielsku mówił (zresztą jak większość tych co mnie zabrała po drodze) – podrzucił mnie może z 30 kilometrów do następnego parkingu. 30 minut czekania i z piskiem opon zatrzymało się BMW wyprodukowane w Dżermani z kierownicą po lewej stronie – dobroczyńca nazywał się Kodo Hanabusa i był prezydentem Hanabusa Co. LTD firmy zajmującej się dostarczaniem lunchów do dużych firm w Tokio. Spoko gość – zapalony golfista, podwiózł mnie może z 20 kilometrów do kolejnego parkingu, z którego od razu zabrała mnie starsza para jadąca na wakacje do Akity (2 dni wakacji w Japonii to dużo). Akita znajduje się na zachodnim wybrzeżu Honsiu więc obiecali mi podrzucić mnie aż do rozjazdu dróg znajdującego się przed Morioką. Świetnie się złożyło – zapakowałem graty do wypasionego Nissana w stylu amerykańskich krążowników i ruszyliśmy w drogę. Koleś mówił odrobinę po angielsku i rozumiał wszystko, więc przez pół godziny toczyła się rozmowa zanim nie zapadłem w głęboki sen na tylnej kanapie. Obudzili mnie na parkingu tuż przed rozjazdem zapraszając na lunch – nie mogłem odmówić, zresztą biorąc uwagę stan moich finansów wcale nie chciałem – wypasiony obiadek, potrenowałem japoński i przemili państwo pożegnali się ze mną zostawiając mi kawę w puszce i kawowe dropsy co prawdopodobnie miało mnie obudzić (niestety tak się nie zdarzyło).

Nie zdążyłem nawet się podrapać w tyłek, a tu się zatrzymał kolejny człowiek. Podrzucił mnie pod samą Moriokę, na kompletnie jak się okazało pusty parking – lecz i tam nie zagrzałem miejsca – dosłownie parę minut później młode małżeństwo z 3 letnią córeczką podwiozło mnie na lepszy i większy parking.

Tam stałem i stałem – zachodziło słońce i było już całkiem późno – nie byłem przekonany czy chciałbym rzeczywiście tu biwakować biorąc pod uwagę znaki ostrzegające o aktywności misiów w okolicy – zjedzony przez niedźwiedzia w Japoni – marny koniec marnego człowieczka. 

Stałem tak i stałem – aż ze stacji benzynowej ruszył w moim kierunku jeden z jej pracowników niosąc dwa kartony z nazwami zapisanymi w Kanji (ten sam alfabet co chiński, zresztą potem napiszę więcej o języku).

– Konnichiwa 

– Konnichiwa, ogenki deska?

– Hai, genki des, anatawa? Aomori e ikimas – rzekłem

Okazało się, że mistrzowie zrobili mi dwa kartony, zakładając, że jadę albo do Aomori albo do Morioki. Podziękowałem, uniżenie, kłaniając się w pas – ale dalej stałem jak ten kołek i nikt nie chciał się zatrzymać. Po godzinie znów ci sami dżentelmeni przyszli z pomocą  – okazało się, że pytali się każdego na stacji benzynowej czy mnie nie zabierze. No i tak się stało – podjechał van z gościem o szarych włosach, różowej koszuli i butach za pierdyliard jenów – ten nie mówił a nic po angielsku, ale w ciągu 2 dni nauczyłem się na tyle japońskiego, że mogliśmy rozmawiać przez 15 minut (sam byłem zaskoczony) aż znów odpadłem. Obudziłem się przed samym Aomori, wypiliśmy kawę na parkingu i po 15 minutach byłem w przystani promowej. Za 1400 jenów zakupiłem bilet na Hokkaido do Hakodate i będę tam o  4 rano. 

Podsumowując – jestem totalnie uradowany – będę na Hokkaido w niecałe półtora dnia odkąd opuściłem Tokio. Zakładałem minimalnie 3-4 dni, aby się tam dostać – Japończycy zaskoczyli mnie kompletnie – każdy dzień jest lepszy od poprzedniego i jak się uda chciałbym zostać tu przynajmniej miesiąc. Jeżdżąc stopem schodzi mi maksymalnie 50 zeta dziennie – co jest chyba wyczynem, po dniach spędzonych w Tokio.

Nie wiele spałem w ostatnich 3 dniach – właściwie od paru tygodni sen jest nierówny, zasypiam o dziwnych porach, czasem wraz z brzaskiem, w godzinach popołudniowych na parę godzin. Teraz to się odbija – nie mam siły nawet machać lewą łapą na nadjeżdżające samochody – na szczęście nie trzeba wiele wysiłku – maksymalnie kwadrans z górką i znów jestem na swojej drodze. Tyle, że później zasypiam w samochodach swoich dobroczyńców i nie wiem czy jest to mile widziane, w końcu ktoś zabiera mnie ze sobą, aby mieć towarzystwo na długiej drodze do domu. 

Poranek. Ju? Hokkaido. Zjad?em mistrzowskie ?niadanie (na zdjęciu poni?ej). Potem b?dzie wi?cej… jad? do ?a?ni miejskiej

Opublikowano common life | Otagowano , ,

tokio

Nie próbuję nawet szukać podobieństw pomiędzy tym co widzę teraz a rzeczami z przeszłości. Ulice Tokio są wysokokaloryczną pożywką dla moich oczu – wszystko co sobie wcześniej wyobrażałem mogłem spokojnie zzipować i wyrzucić do kosza. 

„Dude, nie ma co wstawać zbyt wcześnie – jeżeli będziemy leżeć w łóżku do południa mniej kasy wydamy na żarcie” – rzekł Thorben z Niemiec do Andrew z Australii. Głupie to ale jakże prawdziwe. Kasa idzie straszna – oszczędza się na wszystkim a i tak schodzi 40-45 dolców na dzień. KaoSanTokyo.com – najtańsza opcja w Tokio za 2000 jenów za noc – nie żadne kapsuły metr na dwa (tam za noc 3500 jenów). 100 jenów to 3 zeta. Za 100 jenów kupisz najwyżej małą wodę mineralną, zupkę w proszku lub też 3 banany. Za 500 masz obiad w barze gdzie kuponik na żarcie kupujesz z automatu i przynosisz go do kuchni. Aby dostać się do miasta i z niego wrócić kolejne 400 jenów. Piwo kosztuje 300 a Santory Whiskey 250 za małą butelkę. Właściwie da się żyć ale minimalnie. O jeny…

O 17 kończy się praca. Metro wypełnia się do granic możliwości, wtedy pojawiają się upychacze ładujący ludzi w wagonach tak aby umożliwić zamknięcie się drzwi. Ludzie jadą do domów, do barów, na spotkania ze znajomymi – miasto tętni życiem aż do północy – potem odjeżdża ostatni pociąg. Tych których stać na nieprzyzwoicie drogie taxi nie mają co się martwić – reszta zostaje w mieście do rana, niektórzy idą przespać się w kapsule albo w lovehoteru (Love Hotel), gdzie niekoniecznie się śpi. Czasem zbyt zatrąbieni sararymen (urzędnicy) leżą na parkowych ławkach czekając na nowy dzień – wtedy obudzą się w wymiętym garniaku  i znów pójdą do pracy. Życie sararymana to pociąg, praca, picie, spanie, pociąg, praca i znów picie. I tak codziennie – nie można przecież odmówić kolegom, a tym bardziej szefowi. Szef idzie się napić – idziesz z nim, lata temu podpisałeś pakt ze skośnookim diabłem. Kolektywnie w grupkach, głośno i alkoholowo spędzają kolejne dni po pracy.

Miasto, ponoć 34 miliony ludzi – wraz z Jokohamą i Chibą oraz setkami mniejszych miasteczek tworzą największą metropolię świata, jeden wielki betonowy organizm pracujący jak silnik Toyoty, bezproblemowo i długowiecznie – chyba że coś padnie – to wtedy jest krótkotrwała katastrofa –  tajfuny, tsunami czy trzęsienia ziemi to chleb poprzedni…

Metro zmęczonych ludzi w którym nikt się nie uśmiecha. Jest cichutko. Słychać jak kartkują książki czy też komiksy. Rano wyprasowani biegną korytarzami wielkiego spaghetti, w pociągu gapią się w okno, ekrany komórek, gejmbojów czy kieszonkowych playstation. W okolicach Shibuya albo Shinjuku pojawia się kolorowy tłum szalonych ludzi – wszystkie odmiany wariatów, niesamowite Japoneczki, punki, dresiarze (tak, tak), uczennice szkół średnich w podkolanówkach, blond włosach, wyciągają lusterka z plastikowych torebek i zaczynają poprawiać mejkap, wszystko to nie przerywając świergotania i konferencji międzykomórkowych. Tokio jest stolica KNJ – Konfederacji Narodów Jednokomórkowych – za parę lat większość pop-ulacji będzie miało problemy z kciukami.

Opublikowano common life | Otagowano ,

For relaxing time, make it Santory time

Opublikowano travel | Otagowano ,

deszcz w tokio

 

Opublikowano travel | Otagowano ,