Miesięczne archiwum: sierpień 2005

Akcja na lotnisku w Bangkoku.

Lot z Macau przebiegł bez problemów. AirAsia nie przydziela numerów miejsc, co spowodowało niewielką walkę o siedzenia, ale i tak ostatecznie miałem aż dwa do własnej dyspozycji. O 16 punktualnie wylądowałem w Bangkoku. Pierwszy problem: nie miałem przy sobie gotówki, będąc przekonanym, że na miejscu będą dostępne bankomaty (ATM). Rzeczywiście, bankomaty były dostępne, ale po drugiej stronie odprawy. Nie mogłem tym samym zapłacić za wizę, którą wciąż Polacy muszą wykupować na granicy (1000 bhatów). Poczułem się tego dnia po raz pierwszy jak główny bohater filmu Terminal. Poszedłem w parę miejsc, niestety nigdzie nie była obsługiwana karta Maestro. Burza mózgu – co robić? Przecież nie mogłem tkwić tu w nieskończoność. W informacji powiedzieli mi, że powinienem pójść do służbówki, gdzie policja graniczna znudzona spała z głowami na biurku. Znalazłem pewną pracownicę – która chyba się kiedyś angielskiego uczyła, ale miała czkawkę tego dnia, więc nic nie zrozumiałem z tego, co miała mi do przekazania. Jak się okazało, niewiele miała. Zero pomocy. Nie mogłem po prostu tak sobie przejść do bankomatu na drugą stronę.

Poszedłem do odprawy. Tam byli bardziej pomocni. Jeden z ochrony wymyślił sposób, jak dorwać kasę z drugiej strony odprawy. Poprosił dziewczynę, co pracowała w punkcie robienia zdjęć paszportowych, aby wzięła moją kartę i PIN (!!! ryzyk-fizyk – nie miałem nic do stracenia, poza tym kontrolowałem wypłatę zdalnie przez internet, po prostu mogłem ją sprawdzić i w razie czego zrobić awanturę – jednak Tajowie są zazwyczaj uczciwi, więc nie było problemu). Miałem kasę na wizę – więc szybko udałem się do okienka. Tutaj pieprzony służbista zapytał mnie, czy mam bilet wylotowy z Tajlandii. Oczywiście nie miałem, więc znów miałem przed sobą wizję Terminala. Poszedłem do informacji i po chwili rozmawiałem z dziewczyną z AirAsia, która uratowała mi tyłek. Podzwoniła, gdzie trzeba, znów wykonaliśmy manewr z kartą i po jakimś czasie miałem bilet na samolot na trasie Bangkok – Singapur na 20 października za cenę 100 zł (!!!). Uff… znów się udało. Dozgonne dzięki dla świetnej pani z AirAsia :)

Jestem na Khao San. To samo jak zawsze, to miejsce się nie zmienia… Jutro przyjeżdża Daro, a w niedzielę Lca, Ravs i Bedur.

Opublikowano travel | Otagowano , , , , ,

macau

 

Opublikowano travel | Otagowano ,

skyjump – 233 metry spadania

233 metry lotu. Tak aby się przewietrzyć. Czuję się jak nowy.

Opublikowano travel | Otagowano

macau

Zmiany planów następują szybko. Lubię się też utwierdzać przy dobrze dokonanych decyzjach. Nowe pomysły pojawiły się właściwie znikąd. Ale po kolei. 

Macau zaskoczyło mnie kompletnie. Rewelacyjnie miejsce, czuć tutaj historię, widać, że rzeczy mają swoje miejsce – duchy przeszłości, pirackie skarby zakopane pod ziemią, portugalskie księżniczki, niewolnicy z Afryki, starzy chińczycy, mieszanka ras, kultur i języków. Jest coś. To nieokreślone COŚ – czego tak bardzo brakowało mi w Pekinie, do którego chyba już pojadę, uwielbiam miasta molochy, betonowe dżungle, ale Pekin był jakiś niedorzeczny. Chińczycy chyba wszystko źle robią i się jeszcze na tym przejadą. A może się nie znam? Nie widzę? Jestem zbyt głupi na chińską mentalność. 

W Pekinie spędziłem prawie dwa tygodnie, przygnieciony niemocą. Codziennie picie browarów, spotykanie się ze znajomymi, nowymi i starymi. Jedzenie kebabów i chińskich wynalazków (jedzenie – w Chinach naprawdę nie można narzekać). Leń się obudził i brak weny dał znać o sobie w naprawdę nieoczekiwanym momencie. Może też Japonia wyciągnęła ze mnie wszystko – bo tam naprawdę poczułem się świetnie.

Trochę zajęło mi zanim się z tych Chin wydostałem. Ostatniego wieczoru miałem już dość łażenia po mieście, picia i całego tego zgiełku. Zmęczenie materiału. Spiknąłem się z Radkiem jeszcze na Hutongach. 30 sztuk baraniny na kijku, 2 czajniki herbaty i poczułem, że nie mam siły. Wróciłem do domu. Ezry i Hanako nie było. Lorena kończyła oglądać jakiś film z Juliete Binoche. Przez godzinę gawędziliśmy o właściwie wszystkim. Równa babka. Chyba w życiu nie spotkałem rodziny która żyje w taki sposób. Mają tylko siebie, przemieszczają się po całym świecie, za dwa tygodnie Lorena jedzie do Indii, Ezra chyba też a Hana na Cypr na studia artystyczne. Zasiadłem z laptopem, skończyłem parę tekstów, rzuciłem okiem na 50 DVD (3,5 zeta za płytę) z filmami chińskimi, koreańskimi, japońskimi, niezależnym shitem z Europy – super sprawa, będzie co oglądać w najbliższych tygodniach. I ledwo co zamknąłem  oczy aby udać się na krótki, parogodzinny odpoczynek, wpadł Ezra, który całą noc grał w pokera w dzielnicy ambasad, obwieszczając pobudkę. Trzeba było jechać na lotnisko. Taksówka, port lotniczy, wszystkie te odprawy, przejścia z terminalu na terminal z gejtu do gejtu, automatycznie, bez myślenia. Zredukowałem swój bagaż do minimum. Za 10 euro kupiłem podróbkę 40 litrowego plecaku NorthFace, mojego 10 letniego wysłużonego alpinusa zostawiłem Lorenie, która będzie potrzebowała paru toreb ekstra aby przeprowadzić się do Indii. Z żalem zostawiłem książki, na szczęście już przeczytane. Tym samym ubyło mi parę kilo gratów do dźwigania i teraz mam tylko mały plecak z ubraniami i torba ze sprzętem. Nie muszę więc dawać plecaka przy odprawie a potem czekać na niego przez godzinę, lub też ryzykować, że zaginie mi gdzieś po drodze. Plan bowiem jest taki, że nie lecę do Nowej Zelandii, nie stać mnie na bilet, poza tym uwielbiam Azję i chyba nie chce mi się za bardzo trafić do angloświatu. Do końca listopada zostaję w Azji – Indonezja, Filipiny, może Birma. A potem z Bangkoku do Meksyku (300 dolców w jedną stronę). A latać będę AirAsia.Com – czyli za cenę biletu na autobus :)

W samolocie do Guangzhou zasnąłem od razu. Jakieś turbulencje, nic nie pamiętam właściwie. Z lotniska szybko przedostałem się do centrum a tam miałem tylko 20 minut aby przeskoczyć do autobusu jadącego do Macau. W tym autobusie też spałem jak zabity. Nieprzytomny wysiadłem na granicy. Jakieś nienormalne tłumy ludzi. Tysiące. Kolejka do odprawy chińskiej (każdy paszport dokładnie zlustrowany, więc musiało to trwać). Potem 5 minut na granicy w Macau. 

Mieszkam w najbardziej niesamowitym hotelu jaki widziałem w ostatnich 3 miesiącach. Totalny oldschool, 7 euro (taniej już się nie dało), stary dom, odrapane ściany, głuchy chiński recepcjonista, genialny widok na zniszczone przez czas domy

Dwa pełne dni tu na miejscu a potem Bangkok. Podróż znów nabiera tempa.

Opublikowano travel | Otagowano

wyprawa do beidaihe

 


Chyba najgorsza i najbardziej kiczowata pla?a w moim ?yciu, ale było dobrze :). S?o?ce, brudna woda, tysiace Chi?czyków, owoce morza …


O 11 w nocy do naszego hotelu wpad?a milicja i musieli?my się wynosi?. Jak się okaza?o w?a?ciciele hotelu nie mogli przyjmowa? obcokrajowców. Niestety nie da?o się znale?? innego miejsca do spania ni? chi?ski burdel – dok?d zabra? nas taksówkarz… ;)

 

Opublikowano common life | Otagowano

pekin

Zmęczenie materiału. Zbyt dużo śpię, za mało robię zdjęć i prawie wcale nie piszę. Przesiaduję całe dni w Hutongach (tysiące starych chińskich domów połączonych ze sobą tworzących labirynt uliczek i alejek). Mieszkam u Francuzów których spotkałem w Nepalu – świetni ludzie – Lorenna, Ezra i Hanako. Wcześniej mieszkałem u Radzia – mega człowieka ale przeniosłem się bardziej do centrum…

Jutro przyjeżdża Ian (człowiek z tuktuka) i prawdopodobnie jedziemy nad morze na jeden dzień albo dwa. Generalnie pobyt w Chinach już zakończony – choć zostało mi jeszcze parę dni, zanim wsiądę w samolot do Guangzhou a stamtąd do Hongkongu. 31 lecę do Bangkoku. W Chinach koniec wakacji, pociągi pełne, udało mi się dorwać bilet na samolot za 25% więcej kasy niż za pociąg. 

Chińczycy są dziwni, źle się czuję robiąc im zdjęcia. Starsze typki i babcie siedzące na krzesełkach drapią się po brzuchach i obserwują każdy mój krok. Trzeba robić z biodra jeszcze bardziej niż wcześniej, a oni i tak wiedzą, że robię im zdjęcia. Łatwo spotkać się z niechęcią albo agresją. Portrety z dalszego dystansu odpadają – nie mam żadnego długiego obiektywu. Kompletnie inna bajka niż na południu Chin, gdzie nigdy nie było problemu – nawet w wioskach gdzie nigdy nie widziano białych diabłów.

Opublikowano travel | Otagowano ,

pekin

 

Opublikowano common life | Otagowano

zmiana otoczenia

Opublikowano common life | Otagowano

pekin teraz i tylko teraz

Opublikowano common life | Otagowano

Z Seoulu do Pekinu

Ludzie w drodze

Hotel w ktorym sie zatrzymalem w Seoulu jest jednym z wielu podobnych do siebie, te same zasady, na sniadanie samoobsluga w postaci tostow, dzemu, kawy i herby. Pokoje wieloosobowe, pietrowe lozka, ogloszenia na scianie, darmowy internet. Nic nie zaskoczy, nic nowego w sumie, ciekawi natomiast sa ludzie. Zawsze. Oczywiscie niby te same rozmowy z poczatku ale kazda jednostka ma do opowiedzenia historie jakich wczesniej nie slyszales.

Ogromny koles o twarzy kapitana Zbika, z Kanady, mieszka w tym guesthousie od roku (nie wiem czy bym wytrzymal), uczy angielskiego (90% ludzi zostajacych w Azji dluzej, pochodzacych z krajow anglojezycznych jest nauczycielami). Ma swoje przyzwyczajenia, ktore moze wydaja mi sie dziwne, sposob w jaki rano sobie przygotowuje sniadanie, gotuje jajko w mikrofali, zawsze tak samo. Budzi sie o jednej godzinie, zawsze siada na tym samym krzesle. Rozowa koszulka wlozona grzecznie w spodnie i sposob jego mowienia troche mnie draznia, ale jak zaczalem wiecej z nim gadac to nie moglem sie oprzec aby zadac mu wiecej pytan. Prawdopodobnie jest gejem, tak mysle, opowiedzial mi milosna historie z Kambodzy (myslalem z poczatku ze opowiada o kobiecie) o tym jak sponsoruje jednego z moto, mlodego chlopaka, ktorego poznal podczas pobytu w phnom penh. Probuje sprowadzic go do Kanady i znalezc mu tam szkole. Wyrazilem zrozumienie i w ogole choc jestem przekonany ze kapitan Zbik i Khmer mieli wiecej do czynienia niz tylko jazdy wspolnie na jednym motorku. No ale dobra :) Kanadyjczyk rozkrecil sie na drugi dzien. Byl na markecie i przyniosl same rzeczy z demobilu. Okazalo sie ze jest tez milosnikiem militariow, w Kambodzy uwielbial strzelac z M16 i rzucac granatami w kury na Shooting Range w okolicach miedzynarodowego lotniska w Phnom Penh. Z grzecznego i do bolu perfekcyjnego czlowieka nagle znalazlem sie przy stole z fanatykiem ganow i chlopcow, ktory jak sie na koniec okazalo przemycal w czesciach karabiny (m16) do Kanady.

Wieczorem przed wyjazdem spotykam innego typa. Tym razem z Wielkiej Brytanii. Wychudzony, ze szklanymi oczami opowiedzial mi ponizsza historie.

Najgorsze trzy tygododnie w moim zyciu. Od paru lat jezdze po Azji, czasem pracuje jako nauczuciel, wiekszosc czasu jednak podrozuje. Ostatnie 2 lata spedzilem na Bliskim Wschodzie. Rok temu Afganistan, Pakistan, Iran no i Irak. Nie wiem wlasciwie do dzisiaj, ale udalo mi sie w jakis sposob przekroczyc granice z Irakiem. Wbili mi po prostu pieczatke wjazdowa do kraju i tyle. Znalazlem sie w tym kraju, ogarnietym szalenstwem, wojna i tym wszystkim co widzisz w telewizji. Tego samego dnia zostalem aresztowany. Juz wczesniej siedzialem w wiezieniu w Afganistanie ale tylko wlasciwie ze szef policji nalegal ze wzgledu na moje bezpieczenstwo – wiec to byla inna sprawa. W Iraku zostalem oskarzony o powiazania z terrorystami (przez te wszystkie wizy do Afganistanu i Pakistanu). Wsadzili mnie na trzy tygodnie do puszki, gdzie siedzialem cale dnie w kucki. Oprocz mnie cela pelna byla typkow z Iraku, Afganistanu, Syrii – przekraczali granice z Irakiem i od razu trafiali do wiezienia. Po 20 dniach do wiezienia dotarl Czerwony Krzyz i w ciagu paru godzin bylem wolny. Przewiezli mnie do Kuwejtu skad polecialem do Londynu.

Nie wiem czy to prawda, po prostu spisalem w skroce to co mi Chris opowiedzial. Nie dojde do tego i chyba nie ma po co. W kazdym razie ciekawa postac.

Przeprawa do Chin

Rano spakowalem sie w pare minut, zjadlem sniadanie w postaci zwinietych w seaweed suszi, szybka wizyta w PC Bangu skad wyslalem zdjecia do gazety. O jakiej porze bym nie byl w PC Bangu zawsze miejsce jest pelne okularnikow grajacych w War Crafta – czesto sie tez zdarzaja ludzie, ktorzy zapominaja o jedzeniu i potrzebach fizjologicznych i po prostu odwalaja kite w kafejce netowej.

Przed odjazdem do Incheonu, spotykam sie jeszcze raz z Lynn, chyba najfajniejsza Koreanka jaka spotkalem podczas tego krotkiego pobytu w Korei. Dobrze bylo sie z nia zobaczyc ponownie…

Na przystani promowej okazalo sie ze moj prom dzis nie odplynie – az do piatku trzeba czekac, z powodu tajfuny. Ale po paru minutach udalo mi sie zalatwic bilet na prom do Shidao (nie wiedzialem wczesniej ze tam plywaja promy, taka jest informacja turystyczna w Seoulu – zero zero zero). Plynie sie krocej i mniej kasy kosztuje bilet. 90 dolcow, zamiast 120. Ustawilem sie w kolejce do odprawy – mnostwo drobnych przedsiebiorcow z Chin, przywozacych probki do roznych firm w Korei, czasem warzywa i owoce (nielegalnie), plywaja na tej trasie tam i w kolko 6 dni w miesiacu – i nie jestem do konca pewien czy aby kupuja bilet jak ja za ta sume czy tez maja jakies specjalne bilety miesieczne… Widze jak jeden z nich przerzuca kartki w paszporcie – brakuje juz miejsca w paszporcie – same pieczatki z Korei i Chin. Odprawa to sodoma i gomora, dla handlarzy to chleb powszedni wiec, zartuja, pluja, przepychaja sie w kolejce do promu – zero zasad, kto wiekszy ten lepszy, wiec przy bramce stoi 10 najwiekszych typow a biedne kobitki z tobolami tlocza sie gdzies na szarym koncu. Chinskie chamstwo do kwadratu juz zapomnialem jak to jest.

Odnajduje swoja koje. Myslalem ze bedzie to sala z miejscem do spania na podlodze. Ku mojemu zdziwieniu mam lozko i 2 innych wspolpasazerow. Pierwszy zjawia sie Carlos. Z Kolumbii. Slomkowy kapelusz, koszula rozpieta na klacie, jezdzi juz od 30 lat po swiecie odkad skonczyl lat 21. JEdzie wlasnie do Chin aby zakupic podrobione torebki od LUIS VUITTON czy Dolce & Gabbana, ktore wysyla po 20-30 sztuk do Minneapolis do swojej siostry, ktora jest lekarzem w Stanach i sprzedaje te torebki za 100 dolcow od sztuki pielegniarka w swoim szpitalu. Wiec zarabia na tym 2500-3000 dolarow ktore siostra wysyla co jakis czas, jak juz sprzeda wszystkie torebki, robi taki biznes raz w miesiacu i zyje dniem dzisiejszym. Slabo mowi po angielsku chyba slabiej niz ja po hiszpansku, wiec rozmowa toczyla sie w ojczystym jezyku Marqueza. Drugim wspolpasezerem byl Koreanczyk mieszkajacy w Chinach w Shidao. Kim mial na imie (jak kazdy Koreanczyk jakiego spotkalem hahah). Dzieki niemu wlasciwie wyjechalem na drugi dzien jakos sensownie do Pekinu. Koles zaprosil mnie i Carlosa do siebie do domu. Zadzwonil po meza swojej maid, ktora w tym czasie przygotowala nam pomidorowy napoj i talerz pelen brzoskwin. Pojawil sie, malutki, chudy czlowieczek, ktory wiedzial wszystko o pociagach, autobusach – siedzielismy w czworke w pokoju – tlumaczac sobie nawzajem z angielskiego na chinski, z chinskiego na angielski, z angielskiego na hiszpanski. Wraz z Carlosem pojechalismy autobusem to Quingdao, skad od razu mialem autobus do Pekinu.

6 rano – Pekin

Woda. Deszcz. Smog. Nie wiem gdzie jestem i co mam z soba zrobic. Mam zadzwonic do Radka u ktorego mam mieszkac, ale pewnie jeszcze spi, za wczesnie jest, zreszta powiedzialem mu ze przyjade dopiero popoludniu tego samego dnia. Wskakuje w taksi i jade do China World Trade Center, gdzie wg. przewodnika jest internet, skad moge otworzyc maila aby spisac sobie numer do Radka. No ale nie ma zadnego netu, na szczescie jest PSP i w jakims wypasionym hotelu, gdzie czlowiek taki jak ja, spocony, mokry i smierdzacy nie ma co szukac. Ale jezeli jestes bilasem to mozesz wszystko na to wyglada. Na psp odczytalem maila i za darmo zadzwonilem z Business Center. Trwalo to 2 godziny zanim do Radka dojechalem. Ale dojechalem. Chinskie blokowisko…

troche sie zdarzylo podczas tych paru dni tutaj, spotkalem sie z Ezra, Hanako i Lorenna, Francuzami ktorych spotkalem wczesniej w Nepalu. Dzis idziemy do nich na impreze.

Jest nieznosnie goraco, nie ma czym oddychac, pot leje sie, w metrze smierdzi jak na koncercie Heja w Hali Ludowej we Wroclawiu w 1991 roku. Czekam na deszcz ktory zmyje caly ten syf…..

Opublikowano travel | Otagowano , ,