Miesięczne archiwum: sierpień 2001

TRINIDAD

„Welcome to the jungle, we got funny games”

Guns n Roses

Taaa.. mamy zabawne gry, tu prawie w dzungli, w Trinidad. Jak na ten przyklad krazenie na motorach przez caly wieczor, wokolo glownego placu w miescie.

Dotarlem tu z ranca. Wazna sprawa w Boliwii. Targowac sie o ceny autobusow. Przychodzimy z Marcelem na dworzec w Santa Cruz. Dopadaja nas naganiacze. Ile do Trinidad? Tu pojawiaja sie rozne odpowiedzi, w zaleznosci od chciwosci. 50,60, 35, 25 bolivianos. Jak w kalejdoskopie.

Placimy 25. Tyle ile trzeba. Nasz upor, targowanie sie i obstawianie przy swoim nie doprowadzily do sytuacji w jakiej znalezli sie gringos w bialych adidaskach jadacy razem z nami. Po przybyciu na miejsce okazalo sie ze zaplacili 50b. Oczywiscie wezwali policje i stracili pewnikiem z 5 godzin z ich zywota, na biurokratyczna robote o 5 rano.

To samo bylo z taxi-motocyklistami w Trinidad. Krzycza 20, 10 za podwiezienie do centrum. Mowie, ok, 2 boliviano. Po chwili pedzimy po pustych ulicach miasta, tuz przed wschodem slona. Easy ridersssss…

Drzwi otwieraja sie. Setki najedzonych komarow wypada na zewnatrz, a zaspany recepcjonista wpuszcza nas do srodka. Pchanie niezbyt ladnie, ale klimat pisarsko-tropikalny.

Zostawiamy rzeczy i pedzimy po kolei po wszystkich wiochach gdzie mozna dorwac barke do Puerto Villaroel. NIestety – same Sokratesy – „wiem, ze nic nie wiem”. Nie wiem jak bedzie rowniez. Moze jutro bedziemy koczowac, czekajac na przeplywajaca barke. Ale rownie dobrze moze to byc za tydzien. Moze za dwa dni uderze autobusem do Rurrenabaque, jezeli barki nie bedzie. Tam tez dzungla, ale potezniejsza…

sjesta

trini1

trini2

Znow zmogly mnie tablety. Nie wiem co mnie wczesniej wykonczy, malaria czy ta cholerna chloroquina. Zmeczony upalem, zapachami zasnalem na 4 godziny.

Glowny w plac w miescie. Miejsce adoracji ze strony maloletnich boliwianek. Smichy, chichy, setki pytan, telefony. Tak bylo wczoraj w Santa Cruz…. a dzis? hehhe…. z tego co widze to tu raczej trza miec motorek i zasuwac dookola placu – pewnie z 50% malzenstw tego miasta poznalo sie w ten sposob – jezdzac i flirtujac ;)))

———————–
A teraz cos zupelnie z innej beczki….

TATO !.- wszystkiego najlepszego z okazji urodzin !!

 

Opublikowano americana |

KOKAINA

Boliwia to nie tylko TYBET OBU AMERYK, piekne gory, egzotyka, kolorowe stroje Indian, Salar de Uyuni, Tititaca, La Paz czy dzungla.

Boliwia to narkotyki. Przede wszystkim KOKAINA.

Mama Coca jest corka Pachamamy – matki ziemi. Jest darem dla ludzi, aby ci mogli chronic swoje domy, ziemie, plony, rodzine przed ZLEM. Quechua i Ayamara zwykli poswiecac liscie koki podczas zniw, pracy w kopalni czy bodowy domostwa.

Koka jest uprawiana na wysokosci 1000-2000 mnpm w regionach Yungas i Chapare. Paranascie lat temu rzad amerykanski skumal ze wiekszosc kokainy, ktorej ziomkowie uzywaja do pudrowania sobie nosow, pochodzi z Boliwii. Wyslal DEA (Drug Enforcement Agency), aby zbadala sprawe. USA zaoferowaly Boliwii 2000$ za kazdy zniszczony hektar uprawy. Pertraktacje trwaly, niektorzy chlopi sie zgodzili, zainkasowali kase i … przeniesli uprawe w inne miejsce. Tymczasem cartele narkotykowe wzrastaly w potege. Oczywiscie sprawa nie jest rozwiazana do dzis – i pewnie nigdy nie bedzie rozwiazana…

Liscie koki sprzedawane sa na kilogramy na kazdym targowisku. Indianie zuja codziennie od 30 do 35 lisci. Mozna tez pic mate coca (pijam:)) – ponoc wzmacnia sily i pozwala przezyc na duzej wysokosci.

Wczoraj siedzialem na glownym placu razem z Marcelem z Niemiec. Pilismy browca i nicnierobilismy. Policja krazyla wszedzie. Potem przysiadla sie do nas jedna laska, ze swoim kolesiem, ktory byl jej – jak to okreslila – solamente amigo. Plaplala o anakondach, komarach, potworach, imprezach, swojej rodzinie. Potem temat zszedl na narkotyki. Okazalo sie ze na placu przesiaduja rowniez banda kolesi z farbowanymi wlosami, szerokich spodniach i kolorowych pilkarskich koszulkach. TO DILERZY. Dzialka kokainy kosztuje 10 b. ( nieco ponad dolca). Marijuana jest drozsza. Jak sie wyrazila panienka – nazwijmy ja Esmeralda (zapomnialem imienia) – wszyscy GRINGO biora tu kokaine, ale wy nie jestescie gringo, jestescie z Europy….

No ladnie – przynajmniej nie jestem gringo – ale za to jestem Albino. Pieknie. Brakuje mi jeszcze czerwonych oczu.

Wchodzimy do baru. MTV z kaset video zapodaje rowno. Mlodziaki boliwijskie dra mordy. Cypress Hill, Linkin Park, Limp Bizkit, Guns´n´Roses, The Doors. Cokolwiek. Wszystko co jest amerykanske jest piekne. Biale stroje swiecia sie we ciemnosci. Pewnie biala kokaina tez.

Jeden z kolesi pyta – amigos.. du ju lajk kokaina?

Oczy mu sie blyszcza. Wyglada jak diabel.

Nie, nie – my tylko piwko.

Zmykamy stamtad – nie chcialbym sie znow wpierdolic w cos tak jak w Brazylii. Rozumiem wiezienie w Rio de Janeiro, ale w Boliwii?

Napisal bym ksiazke „100 lat ciezkich robot” – idac za Marquezem… ;))

—-

dzis jade do Trinidad. Potem splyw barka (jak sie uda zlapac jakas tania – najlpesza ponoc wojskowa, lub cargo) do Puerto Villaroel. Nastepnie Villa Tunari, Cochabamba, La Paz, Park Narodowy Madidi w dzunglii, Lago Tititaca i sam nie wiem co jeszcze. Kupilem za 3 dolce Lonely Planet BOLIWIA – wiecej szczegolow, jest co czytac, zaplanuje. Poza tym czuje sie dobrze – musze sie powtarzac – widze ze niektorzy doglebnie analizuje wszystko co pisze :)))) hehe…. niedlugo zaczne pisac bzdury wysssane z duzego palca u nogi – taki maly experyment….

 

Opublikowano americana |

JEDEN DZIEN Z SZYCIA BARTEKA POGODY

Obudzil sie wczesnie. Tym razem obylo sie bez nocnych koszmarow. Dwie ostatnie noce snil paranoidalne sny. Wsadzil leb pod prysznic, umyl zeby. Zielone jablko na sniadanie. Troche na pale wladowal rzeczy do duzego plecaka i malego. Hotel byl za drogi – znalazl drugi, dwa razy tanszy. Wprawdzie bez cieplej wody. Maly pokoik, lozko, krzeslo, lampka, w oknie siatka chroniaca przed komarami.

W dwoch pokojach obok ulokowali sie artysci malarze. Czy pija absynt? – nie wiedzial, ale pokrywali papier akwarelami z szalenstwem w oczach. Nie odpowiedzieli mu na przywitanie.

Otworzyl brudny czarny plecak (pamiatka po niedawnej wizycie w kopalni srebra) i wrzucil co nastepuje: dokumenty, zeszyt, przewodnik, 2 aparaty…

Tradycyjnie odwiedzil Internet – 2 razy dziennie – rano i wieczorem – nalog i koniecznosc – tak mu sie przynajmniej wydawalo.

Zaburczalo w brzuchu, dosc glosno, aby nie mogl tego zauwazyc. Tuz obok byla knajpka. Serwowali wlasnie amuerzo – lunch, za 5 bolivianos. Zupa z kawalkiem kosci kurczaka – rzecz raczej tlusta, lecz pozywna. Na drugie, kurczak, ktory mial byc pikantny (lubil zjesc ostro) i kupa ryzu.

Miasto. Santa Cruz. Swiety Krzyz. Mial w planach robienie zdjec zebrakom pod kosciolem – aczkowiek wydalo mu sie to efekciarskie, banalne i glupie.

golas

santa1

santa2

santa3

santa4

santa5

santa6

santa7

Zniszczona kobieta z malutkim dzieckiem przyssanym do duzej piersi wyciagala reke i cicho prosila o monete. Moze nawet nic nie mowila. Mala dziewczynka (jedno z 4 dzieci zniszczonej przez los kobiety) przylgnela mu do kolan. Patrzyla prosto do gory. Trzymal w reku aparat, latwo i szybko mogl zrobic jej zdjecie. Zamiast tego dal jej 1 boliviano. Rzekl do matki – w porzadku, dam ci pieniadze, ale pozwol zrobic mi zdjecie tobie i twoim dzieciom. Kobieta skrzywila sie i powiedziala, ze za 10b. Nie zgodzil sie. Zdjecia i tak byly by nieprawdziwe. Wyrazalyby tylko czekanie na 10 bolivianos. Nic wiecej. Poza tym nie czul sie z tym dobrze. O wiele lepiej wychodza zdjecia ludzi pracujacych – pomyslal. Zostawil rodzinie 1 monete. Starczy na chleb.

Wlasciwie jaki to mamy dzis dzien ? Przypomnial sobie o urodzinach Taty – za dwa dni. Za dwa dni to nie wiadomo czy bedzie Internet w okolicy. Pognal wiec do kafejki i wysmazyl krotki list z zyczeniami.

Powietrze bylo przejrzyste, lecz slonce dawalo coraz bardziej, wiec ulice opustoszaly, lecz nie Mercado – targ miejski.

Kolorowe stragany, grube wiedzmy siedzace tuz na ulicy. Zjadl kawal ananasa i spozyl orzecha kokosowego, zmagajac sie potem dlugo z miaszem. Przygladal sie tej apokalipsie – tony pieknych smieci, autobusy i ludzi wskakujacy-wyskakujacy prawie w biegu i dzieciaki proszace o LA PLATA, SENOR…

Targ odrzucal, przyciagal, fascynowal, napawal smutkiem i obrzydzeniem. Bylo to jednak najtansze miejsce w miescie.

Plac glowny. Leniwe leniwce wspinajace sie po okolicznych drzewach. Centymetr na godzine. Najlepsze miejsce aby obserwowac ludzi, sprzedawcow coli, gitar, lodow i chipsow domowej roboty. Patrzyl – wspaniala strata czasu.

Zwiedzanie miasta samo w sobie przestalo miec dla niego sens. Coz z tego, ze zobaczy kosciol z 1659 roku lub oltarz z 17?? ….
Nie mialo to wiekszego znaczenia. Wazni byli ludzie i atmosfera.

Wieczor. Wzial krotki prysznic i znow ruszyl na miasto. Pizza, piwko. Dobrze wypelnia. Slonce zaszlo. Dzien sie konczyl. Jutro nastepny – ale kompletnie inny – mial przynajmniej taka NADZIEJE.

Opublikowano americana |

YO QUIERO SALVAR THE WORLD

Noc byla ciezka. Autobus zepsul sie gdzies w srodku Boliwii, na drodze pomiedzy Sucre a St. Cruz. Zachrubotalo, zaskrzypialo i stanal. W srodku rzeki. Musze dodac ze niewiele jest normalnych drog w Boliwii. Siedzialem w autobusie 18 godzin po wertepach, na skraju przepasci, poprzez strumienie….

3 godziny chlopaki naprawiali autobus, wyciagali go zrzeki, az zasnalem. Obudzilem sie na miejscu. Santa Cruz. Tym razem poruszam sie z malzenstwem z Australii i Marcelem z Niemiec. Miasto gorace, na skraju dzungli polozone. Drugie co do wielkosci w Boliwii – milion luda. Aczkolwiek nie da sie tego zauwazyc. Zycie plynie spokojnie, w czasie sjesty ludzie spia na ulicach, lawkach, gdzie popadnie. Niektorzy nie wytrzymuja i popadaja w szalenstwo – jak ten mlody czlowiek, co rozebral sie w centrum miasta i zaczal krzyczec: YO QUIERO SALVAR THE WORLD (mieszanka angielsko hiszpanska – CHCE OCALIC SWIAT). W koncu po dlugich pertraktacjach odmowil ubrania sie – wiec go aresztowano.

Cieplo, goraco, spozywam wode mineralna, nie wiele jem. Aha i wiadomosci dla tych co mysla, ze oszalalem: TO NIEPRAWDA. jheheheehhe….

Opublikowano americana |

Chemiczna depresja antymalaryczna

Tabletki. Kupilem ich sztuk 40. Kosztowaly grosze. Chinina. Za 40 bolivianos (6$). Hecho en Cuba, La Havana. Wczytalem sie w instrukcje uzytkownika – 2 na tydzien przed przybyciem w strefe malaryczna, potem 2 kazdego tygodnia pobytu oraz 2 przez 2 tygodnie po pobycie. Ladnie. Zapodalem sobie 2 dni temu. Pierwsza noc minela bez bolu. Normalnie klasycznie, bez objawow depresyjnych.

Ludzie bioracy LARIAM lub inne leki antymalaryczne maja z reguly depresje i koszmary – ponoc przez pierwsze dni. Myslalem ze mnie to raczej nie dosiegnie. Nic z tego. Ostatnia noc byla dramatyczna. Twarze, ludzie, przyjaciele, trupy, kosmici, film s-f z brazylisjka opera mydlana pomieszany i zielone marijuanowe lamy. Obudzilem sie o 12. Z trwoga wyszedlem na ulice. Slonce mnie oslepialo – ciemne okulary bez filtra UV zakupione w Paragwaju za dolca okazaly sie medykamentem. Balem sie jak nie wiem co. Niedziela. Wszystko pozamykane. Chcialem sie napic jakiego wyjebistego soku na mercado. Nic z tego. Dzis oferujemy kurczaka i frytki, senor. A… i podrobke cocacoli.

Zataczalem sie po Sucre. Po czystych ulicach. Bez skladu i ladu. Piekne koscioly i budnyki. Wchodzilem do kawiarenek internetowych. Muy lento? – si si , muy lento (tak, tak, bardzo wolny). Nie moglem otworzyc poczty ani niczego, nawet stron amerykanskich. Wzmoglo to moja chemiczna depresje. I glod.

Chinska knajpa. Nie wiem czemu, ale mam wrazenie ze Chinczycy to idoci. Rozumieja hiszpanski, ale chyba ich mozg inaczej przetwarza dane.

– Hay pollo picante? (jest kurczak na ostro?) – pytam zoltego gbura.

– No, no, senor, no hay… – odpowiada ten spogladajac na pokryta tluszczem cerate zalegajaca na stole.

– ehhh…. no jak to? przeciez widze to waze z papryczkami, salasa i wszystkim co bylo tak ostre, ze moglo by wypalic dziure w niejednym podniebieniu…

– no, tak -oczywscie, senor – zaraz bedzie kurczak na ostro – rzekl ten.

Nie poprawilo mi to humoru. Uderzylem na glowny plac w miescie. Spotkalem Erana z Izraela (jechalem z nim w autobusie do Sucre). Czesc stary, co tam.
Niiiic tam – odrzekl – Snuje sie.

Oczywiscie wdalismy sie w dyspute o holocauscie i MAUSIE, skinach, Indiach, commodore 64 i pieknych kobietach z Izraela.

Siedzac bez ruchu, odganialismy pucybutow, gapiac sie na kolesia ktory pila spalinowa tworzyl rzezbe w ogromnym pniu drzewa.

Opublikowano americana |

IMPREZA w POTOSI / SUCRE

Ojciec Pedra – gornik – zmarl rok i jeden dzien temu. Przez caly ten czas rodzina ubierala sie na czarno- zaloba.

Po wizycie w kopalni, cala bande zaproszono na impreze do domu Pedra. Minal rok – czarne szaty zostaly zrzucone.

Po przybyciu na miejsce – powitano nas napojem zrobionym z fermentowanej kukurydzy – CHICHA. Smakowalo to to wyjatkowo paskudnie, mimo to wychylilem az dwa plastykowe kubeczki. Katem oka spogladalem na Astrid i Lise – konspiracyjnie wylaly ustrojstwo do ogrodka. Zapilismy chiche od razu czyms mocniejszym – o wiele mocniejszym – czyms co zabilo wszystkie bakterie we mnie plywajace.

matka_pedra

nawalony_gornik

Przywitalem sie z wdowa – miala konfetii we wlosach, kolorowe szaty i 150 cm wzrostu. Zgodnie ze zwyczajem tu panujacym przypialem jej banknot 5 bolivianos do chusty.

Cala brygada (ja, Astrid, Fred, Lisa, Marcel, Robert i jego australiska zona) weszla do sali gdzie odbywala sie impreza. Goscie (okolo 50 osob) rzucali zaciekawione spojrzenia, usmiechajac sie pod nosem. Mezczyzni byli pijani. Policzki wypychaly im liscie COCA. Po katach spozywali 96% alkohol. Kobiety – szersze niz wyzsze – siedzialy w kapeluszach. Wygladaly jak czarownice – BRUJAS. Dzieciaki biegaly – dotykaly wlosow pytajac w kolko: Como estas ? hOLA!

impreza3

impreza2

impreza

Potem tance – szalone – wiedzmy ruszyly stare tylki i zaprosily nas do tanca. Kolesie belkotali: Polaco, mi hermano (Polak, moj bracie) :)) Jeden z nich, wyjatkowo pijany, opowiadal mi o swoim zyciu, ze wkrotce umrze, bo za dlugo wdychal azbest w kopalni. Potem calowal nas po dloniach. EHhh…

Potem znakomita uczyta – smazone ziemniaki i banany, kurczak i salata. Znow chicha i alkohol. Impreza jeszcze trwala – my wrocilismy do hotely. Niezle doswiadczenie.

Dzien nastepny.

Obudzily mnie szalejsce dzieciaki wlascicielek hotelu. Spakowalem sie, autobus do Sucre. Spotykam Roberta i jego zone (kurde , zapomnialem imienia) oraz kolesia z Izraela. 3 godzinki i jestemy na miejscu. Standard – transport z dworca, hotel, potem wypad na miasto.

Scure – jedna z dwoch stolic Boliwii (dwie stolice to chyba lepiej niz jedna ;)))

Ladne miasto – galerie, kanjpki, temperatura 30 stopni, sloneczko i drzewa, ktorych mi brakowalo. Wlocze sie jak zwykle… i nie moge znalezc kompa z USB, aby podlaczyc cyfraka. Moze jutro…

Opublikowano americana |

KOPALNIA SREBRA

Dostalem gumofilce, robocze spodnie i kurtke, specjalna latarke z bateria wiazana na pasku, ktora przyczepilem do zoltego gorniczego kasku.

Buty numer 42 byly o 2 numery za duze, wiec zapodalem gumiaki nr. 40. Spoko. Cala banda (12 osob: Niemcy, Francuzi i jeden Polak i rudobrody Australijczyk) wygladala jakby wrocila z kopalni a nie dopiero tam jechala. Wszystko bylo na maxa brudne, zablocone i smierdzialo czyms dziwnym. Potem sie okaze dlaczego.

Przewodnik zaprowadzil nas do sklepu dla gornikow. Do wyboru do koloru: dynamit (boliwijski, paruwianski i najlepszy argentynski), rekawice, papierosy, alkohol 96 procentowy. Gornicy spozywaja go w pierwszy i ostatnio piatek miesiaca – w kopalni – oddajac czesc bogu podziemi, czasem tez sprowadzaja lame na dol, i swiezutka krwia polewaja sciany tuneli – aby bylo mniej ofiar ludzkich. Pieknie co?. Oprocz tego do kupienia sa latarki, czekolada, batoniki, lopaty i tysiace innych rzeczy.

Zakupuje paczke fajek, czekolade i cos co sluzy im jako paliwo do starodawnych latarek. Dostana to w prezencie.

Jedziemy. W gore, po totalnych wertepach. Dymi, huczy, ciezarowki mijaja sie na niesamowicie waskiej drodze. W koncu kopalnie. Przed wejsciem do szybu – lepianki zrobione z blota i kupy lam. Umorusane dzieciaki biegaja w tam i z powrotem. Kobiety – zony i kucharki z nieukrywana ciekawoscia spogladaja przez na wpol uchylone drzwi.

Zapalamy latarki i wchodzimy do srodka. Kopalnia srebra – sprawila ze Potosi bylo najbogatszym miastem Ameryki Poludniowej, 200 lat temu. Tu, w szybach Cierro Rico zmarlo 8 milionow ludzi w ciagu 300 lat. Tragiczne, ale jak pomyslec ile osob na swiecie nosi biuzuterie zrobiona z bolwijskiego srebra – robi sie jeszcze bardziej ponuro i smutno na duszy.

Grube belki podtrzymuja strop. Robi sie coraz cieplej i cieplej. Coraz wyzej (4500m) a strop obniza sie z kazdym krokiem. Wale glowa w strop, az milo. W koncu spotykamy pierwszych gornikow. Pchaja ciezki wozek. Witaja sie i pytaja czy mamy cos dla nich. 96 procentowy alkohol wedruje w rece ucieszonych katorznikow. Zarabiaja 1,5$ dziennie, pracujac po 12 godzin czasem. Raz w tygodniu (w sobote) moga pojsc to prywatnej kopalni i wydobyc co im sie podoba. Znajduja sie tam lepsze poklady cyny, cynku, brazu i srebra. Moga tego dnia pracowac 24 godziny. Czasem dochodzi jednak do konfliktow pomiedzy roznymi grupami gornikow. 2 dni temu doszlo do strzelaniny, przyjaciel jednego z naszych przewodnikow lezy teraz zmasakrowany w szpiatalu (widzialem zdjecie na pierwszej stronie lokalnej gazety w Potosi). Dzieki turystom dostaja 15% od agencji turystycznej KOALA (prowadzonej przez bylych gornikow) oraz prezenty od gringos. Jednakze sezon trwa tylko 4 miesiace – w porze deszczowej nie maja co liczyc na turystow.

W koncu rozdzielamy sie. Na dwie grupy. Nasz przewodnik od 4 lat pracuje w KOALA. Wczesniej przez 3 lata byl gornikiem, potem mial wypadek i zaczal pracowac dla agencji. Mowi ze jest szczesliwy – niezle zarabia i pewnie zmarl by w wieku lat 45 gdyby wciaz pracowal. Taka jest bowiem srednia zycia. W kopalni pracuja nielegalnie rowniez dzieciaki. Zaczynaja gdy maja 8 lat – sluza jako przynies-pozamiataj. Srednia zycia w tym przypadku 32 lata. Koszmar.

Robi sie coraz goracej. Dziwny zapach unosi sie w powietrzu – to arszenik i azbest. Azbest w polaczeniu z powietrzem sprawia ze temperatura wzrasta – do 45 stopni celsjusza.

Siedzimy przez ogromna figura bozka (opiekuna kopalni) zrobionego przez gornikow. Tu wlasnie spozywaja alkohol i oddaja lame na krwawa ofiare.

Potem schodzimy 20 metrow nizej. Przewodnik mowi do mnie idz pierwszy. Z poczatku nie wiem wlasciwie gdzie mam isc. Omiatam snopem swiatla mojej latarki najblizsza mi okolice. W koncu zauwazam waski (40-50 cm) przesmyk w scianie. Sciagam plecak z aparatami i woda. I zaczynam sie czolgac. 10 metrow i zsuwam sie do wiekszego pomieszczenia. Za mna reszta. Idiemy waskim korytarzem, po kolana w wodzie i blocie. Pol zalewa mnie na maksiora. W koncu widzimy srebro. Waska smuga srebra jest ledwo widoczna w swietle latarki. Nic to – idziemy dalej. A raczej wspinamy sie. Wpierw drabina, potem jeden krok (dwa kroki i jestes martwy – przepasc 20 metrow w dol) i nalezy skrecic w prawo, aby mozolnie wspianc sie 40 metrow w gore. Chwytam sie jakis kabli, slisko jak cholera. W koncu lewdo zywy docieram na gorze. Na tej wysokosci brak tlenu, a co dopiero wewnatrz gory, pelnej trujacych oparow.

Po pol godzinie wychodze na powietrze. Zasyfiona industrilana okolica wydaje mi sie piekniejsza niz wczesniej. Szaro. Oskubany pies goni lame, ta z trwoga ucieka poniezej pagorka skubiac nieistniejaca trawe.

Dla gornikow ta kopalnia to cale zycie. Mowia ze nie zamienili by tej pracy na inna. Mimo ze tak malo zarabiaja i codziennie ryzykuja zycie… ZYCIE.

przed

po

lama_kopalnia

kopalnia9

kopalnia8

kopalnia7

kopalnia6

kopalnia5

kopalnia4

kopalnia3

kopalnia2

kopalnia1

bart_kopalnia

Opublikowano americana |

POTOSI cz.1

POTOSI – zalozone w 1545 roku, na wysokosci 4070m. Pod koniec XVIII wieku bylo to najbogatsze i najwieksze miasto w Ameryce Poludniowej, dzieki kopalniom srebra. Miasto piekne i tragiczne zarazem. W ciagu 3 wiekow zmarlo tu okolo 8 milionow robotnikow !!! W wiekszosci niewolnicy z Afryki i Indianie. Usmazyli sie, zagazowali na smierc w trujacych oparach chemikalii lub z glodu i nedznych warunkow.

Dalej jade z ta sama ekipa co wczesniej (razem 5 osob). Meczy mnie to coraz bardziej. Noc w autobusie. 8 godzin po bezdrozach Bolwii. Tlok, ale nie skarzylem sie – zrobilem sobie 7 godinna medytacje – spac sie nie dalo. 2:30 rano – Potosi. ladujemy sie w taksowke za 15 bolivianos (wychodzi po 3 boliviano na leb). Razem 7 osob. My, taksowkarz i jego totalnie najebany pomocnik. 10tki pijanych kolesi zatacza sie po calym miesicie. Pomocnik belkocze i mamrocze. Taxi jest na maxa odjechane. Wyglada na to jakby chcieli polaczyc dwa systemy: wyspiarski i europejski. Deska rozdzielcza jest po prawej stronie a kierownica po lewej. Naprawde niezly schiz.

Hotel – ma z 300 lat. Mozna by bylo krecic horrory. Do 5 rano czytam PASJE ZYCIA. O 12 podbudka i wynosimy sie do innego lepszego i tanszego hotelu ale zdala od centrum.

Bolwianskie flaki na MERCADO (targ). Niemiec prawie zszedl jak mu powiedzialem co to jest.Dlugie czarne wlosy kucharki potegowaly wrazenie…

Miasto…. chodze, wlocze sie, podziwiam. Pije Mate Coca (pseudo herbatka dla uzaleznionych od kokainy narkomanow – ponoc pomaga na duzej wysokosci – a po powrocie do Polski wynik testow na kokaine bedzie pozytywny)

Jutro kopalnie srebra – nalezy zabrac liscie kokainy, cukierki i papierosy dla gornikow. Wciaz pracuja jak w XVIII wieku. Ale to juz nastepnym razem.

w_busie

psie_zycie

potosipano

miasto1

mercado

katedra1

coca

 

Opublikowano americana |

SALAR DE UYUNI

Pedzimy przez pustynie terenowa Toyota. Ja, Marcel & Lisa (Niemcy), Fred & Astrid (Francja) oraz Elias (kierowca) i Justina (kucharka). Za 70$ 3 dni na piustynii.

Odprawa na granicy Chile-Boliwia (4600m). Przerazliwe zmino, zakapturzeni urzednicy, zartuja cobie caly czas. No i chyba nie umieja liczyc. Zaplacilem 15$ za 3 osoby (wjazd do parku narodowego). Mowie do kolesia ze reszta dla mnie to 35$. Ten wyprobowal wszelkie kombinacje ze swoimi pieniedzmi i ni cholery nie udawalu mu sie wydac mi reszty. W koncu zabralem mu plik dolcow i sam sobie wydalem 35$. Hombre byl mi chyba wdzieczny…

Pare rzeczy bedzie niezmiennych podczas nastepnych 3 dni: slonce i ksiezyc, nocne niebo biale od gwiazd, przerazliwe zimno, smarowanie sie kremem chroniacym przed sloncem, piach, snieg, srednia wysokosc 4000m, sol, gejzery, wulkany i zmieniane opony w samochodzie.

Pod wieczor pierwszego dnia docieramy do Laguna Colorada. W tym przypadku natura najadla sie za duzo LSD. Czerwone jezioro setki rozowych flamingow, zolta trawa, szare bloto i tumany wrecz srebrnej soli wzniecane przez szalejacy wiatr.

Choroba wysokosciowa juz daje sie we znaki. W moim przypadku bylo to tylko pol godziny bolu glowy. Reszta cierpi.

Jemy kolacje w baraku. Mam wrazenie ze jestem na innej planecie – w stacji badawczej. Nie ma Francuzow. W pewnym momencie wpada Astrid, sapiac i belkoczac probuje wytlumaczyc. COS. Leb mnie boli nic nie rozumiem. Ale MArcel i Lisa chyba tak. Astrid bierze ode mnie 10$ i prawie placzac zmyka. Po 15 minutach dochodze ogolnie do siebie (2 aspiryny). Okazuje sie ze Fred gdzies zginal, Astrid spanikowala i wynajela samochod terenowy aby go znalezc na tym smiertelnym pustowiu. Zapada zmrok a temperatura spada. W nocy bedzie minus 20 na zewntrz.

Zajadam sie zupa z ryzem i w pewnym momencie wchodzi jak zwykle zadowolony z siebie Dudu (tak Astrid nazywa Freda). Byl na spacerze. Prawie sie zgubil, potem sie potknal o szkielet konia i wtedy sobie uzmyslowil ze moze byc zle. Jak sie dowiaduje o wszystkim, wynajmuje nastepny samochod i jedzie szukac Astrid. Niezly cyrk – jak w durnej francuskiej komedii tragicznej. Justina (kucharka) zartuje ze za chwile wszyscy pojada sie szukac… Niestety nie mam dobrych wiadomosci dla tych zadnych krwi – wszystko sie konczy – Api Endem :))

Noc. Barak. Ludziska ciezko sapia. Szczelnie zamknieci w spiworach. jakies 20 osob w jednej sali. Charcza, smarkaja. Niezawysoko?

Dzien drugi.

12 godzin przez pustynie. Elias raczy nas swoja kolekcja kaset: greatest shits z lat 80tych, bolwianska klasyka, The Beatles i niesmiertlene Scorpions. Wind of Change miesza mi sie z Hotelem California. Potem Lisa zapodaje Massive Attack. Swietnie sie tego slucha na tych bezdrozach. W nocy docieramy do jedynego wiekszego miasta – Uyuni. Mrok, kurz i dziurawa droga. Jemy kolacje w domu Eliasa a potem do hotelu. Zmino. Czytam PASJE ZYCIA przy swieczce. Zasypiam

Dzien Trzeci.

Salar de Uyuni. Najwieksze slone jezioro swiata. Na wysokosci 3653m. 12000 km kw. Plyniemy a raczej jedziemy na Isla de los Pescadas (Wyspa Ryb – nie ma zadnych ryb, ale wyspa z daleka wyglada jak ryba).

Po drodze Hotel w calosci zrobiony z soli. Mistrzostwo swiata. Zagladam do srodka. Slone lozka i fotele. Wszystko. Doslownie. Ukradkiem lize sciane – aby sie upewnic.

Oczy bola od tej bieli. Trafiamy na ewenement – pewna czesc jeziora pokrywa 10 cm woda. Jest pieknie. Teraz reczywiscie plyniemy. Isla de Pescadores – kaktusy i male podobne do szynszyli – vizcache.

Powrot. Tym razem na dachu. Samochod pedzi 80km/godz. 4 osoby na dachu, bialo, pieknie. Prawie umieram z zimna.

Ostatni punkt wyprawy. Cmentarzysko starych pociagow. Zajebista atrakcja turystyczna. Zdjecia – kiedys. Za miesiac.

Dzis wyjazd do Potosi. o 19 mam autobus. Jeszcze jade z Francuzami, ale trza bedzie ich pozegnac :)) raczej. Czasem przeciez nie mozna sie we wszystkim porozumiec… no ni?

salar_pan

salar1

salar2

salar3

salar4

salar5

salar6

salar7

salar8

salar9

salar10

salar11

salar12

salar13

salar14

salar16

salar17

salar18

 

Opublikowano americana |

SAN PEDRO de ATACAMA cz.2

Valle de La Luna – czyli dolina ksiezyca. Sol, wszedobylski piasek, wciskajacy sie wszedzie – szczegolnie w oczy moje i aparatow. Eduardo nasz przewodnik spokojnie wyjasnia jak powstaly te niesamowite formy skalne. Na sam zachod slonca jak mrowki, wszystkie ludziska mozolnie wspinaja sie na olbrzymia 100 metrowa wydme, bedaca czyms w rodzaju pomostu pomiedzy dwoma czerwonymi wzgorzami. Potem szalony bieg w dol. W tumanach kurzu. 30 na godzine, bez trzymanki, na leb na szyje. Na sam dol.

3:28 rano. Jakis glos znow mnie obudzil we snie – Bart, wstawaj, kojocie….

tatio1

tatio2

tatio3

tatio4

tatio5

Znow Eduardo. 90 km. El Tatio Geysers. Jest to najwyzej polozone pole gejzerow na swiecie. Na wysokosci 4300m w kompletnej ciemnosci otaczaja mnie opary, dymy, siara, istne pieklo, lodowe pieklo na ziemi. Wschodzi SLONCE. Upragnione. Temperatura podskakuje o 25 stopni. Momentalnie. Przed chwila nie czulem rak, zamarzly. Na szczescie jest kawa i bulki ugotowane w plastikowym pudelku przez Eduarda. Jak ugotowal? Polozyl je na gejzerze. Naturalna kuchenka. Sniadanie mistrzow.

Vikunie, vizcache z przerazeniem obserwuja najazd turystow.

W koncu kapiel. Temp. wody 27 stopni. Nie mam recznika wiec nie plywam. Mocze malo apetyczne odnoza.

San Pedro de Atacama – w miescie nie ma pradu. Wszystko zalezne od baterii slonecznych. Totalne rozluznienie. Wymieniam 2 ksiazki na jedna. Ale za to polsku – Pasja Zyciac – biografia Van Gogha… wspaniala rzecz….

Wieczorem piwko przy swiecach. Miedzynarodowa ekipa. Rano wyjazd. Do Boliwii…

Opublikowano americana | Otagowano