Miesięczne archiwum: maj 2005

Z Lijiang do Kunming

Lijiang to chińskie Krupówki,  pełne turystów, przechadzających się po przeuroczych uliczkach i pstrykających swoimi nowiutkimi cyfrówkami. Tłumy azjatycki i zachodnich turystów ze swoimi flagami, parasolami spacerują labiryntami starego miasta, przystając tu i ówdzie, z uwagą wsłuchują się w to co ma to powiedzenia przewodnik. Turyzm. Oni dostarczają kasę do takich miejsc, śpiąc w trzygwiazdkowych lub więcejgwiazdkowych hotelach. Wszystko ślicznie i pięknie i jakże banalnie nudno. 

Dojechaliśmy 27 maja. Z mozołem przejechaliśmy tuktukiem przez stare miasto – nie wiem czy to legalne (raczej nie) , lecz nikt nas nie zatrzymał ani nie powiedział złego słowa, tylko setki zaskoczonych oczu odprowadzały nas wzrokiem. W hotelu spotykamy Lucy z Anglii – małolata, 19 wiosen, spędziła parę miesięcy gdzieś w zapomnianej wiosce w Zachodnim Tybecie ucząc angielskiego. Spędzamy razem popołudnie i wieczór, kawa, Internet, syczuańskie żarcie i parę piwek w Praque Cafe (tam spotykamy również Ninę i Emę z Holandii, na które wpadam dosłownie w każdym miejscu, począwszy od Hue w Wietnamie). Lucy zamierza odwiedzić swoją przyjaciółkę, która mieszka w Yuhu, u podnóża Yulong Xueshan (Jade Dragon Snow Mountain) wznoszącej się na wysokość 5500 metrów. Decydujemy się jechać wraz z nią. Następnego ranka budzą mnie odgłosy pił tarczowych – od 8 rano trwa remont hotelu. Nie dali pospać, przynajmniej obudziłem się wcześnie. Nie robię za wiele zdjęć w Lijiang – estetyczna nuda, czarująca architektura zasrana sklepami z tandetą i znów tłumy odwiedzających. Wsuwam niewielkie śniadanie, za które słono płacę (cena za przebywanie w tym miejscu). Wraz z Lucy odwiedzamy jej przyjaciółkę, która nie może jednak być wieczorem w swojej rodzinnej wiosce. Jej mama przygotuje dla nas kolację. Wskakujemy w trójkę  na tuktuka i ruszamy w stronę ośnieżonej góry, zatrzymując się na chwilę w niewielkiej wiosce Baisha. W końcu docieramy do Yuhu – rodzice przyjaciółki Lucy prowadzą niewielki hotelik – lecz postanawiamy wsunąć kolację i wyruszyć na poszukiwanie noclegu w górach, pod gołym niebem. Mój budżet skurczył się do zera w portfelu 120 juanów ale dam radę. Po kolacji żegnamy się z Lucy i wracamy do Lijiang aby odnaleźć drogę wyjazdową na wschód – na południe Syczuanu. Niby nic – ale ile problemów – każda osoba zapytana o drogę mówi co innego. Dwie godziny kluczymy po przedmieściach Lijiang aby w końcu trafić na właściwą drogę. Wyjeżdżamy w góry – jak zwykle szukanie odpowiedniego noclegu. Warunek – z dala od wiatru i drogi, aby móc spokojnie rozpalić ognisko. Chyba najlepsze miejscówki to stare kamieniołomy – skąd czerpano kamienie do budowy autostrad i nowych dróg.

Kolejny dzień (28 maja) od rana do nocy w drodze. W górę i w dół – tuktuk z mozołem pnie się po ślimakach górskich dróg, żeby parę minut później zjeżdżać z oszałamiającą prędkością 70km/h w dół (na neutralnym biegu, aby zaoszczędzić na benzynie, o czym już wcześniej wspominałem). Naszym celem jest Panzhihua w Syczuanie. „Cel” jest jedną wielką niewiadomą, otóż wjechaliśmy w tereny nieopisane w „China Lonely Planet” – więc szansa aby spotkać innych obcokrajowców równa jest zeru. No i dobrze. Jedziemy więc, silnik brzmi dobrze, żadnych skowytów, szmerów, pierdnięć – ale wiąże się to również z nawierzchnią, która jest wyśmienita. Temperatura zmienia się z godziny na godzinę – od chłodnego poranka, po gorące i słoneczne popołudnie i wieczór gdzieś w zagłębiu przemysłowym południowego Syczuanu, gdzie klejące powietrze jest 50 razy gorsze niż w Katowicach. 

Gdzieś w połowie  drogi tuktuk zaczyna się krztusić. Znów ten sam problem –  odkręciły się śruby od rury wydechowej i tłumika. Gdy nie dodaje się gazu podczas jazdy, Sarah się krztusi i popierduje z cicha a czasem głośniej. W jednej z zapomnianych przez świat mieścin zatrzymujemy się, aby zreperować ponaddźwiękowiec. Niestety po przeszukaniu 3 kartonowych pudełek pełnych śrub i nakrętek nie znajduję prawidłowej. Są dwa typy – albo 5mm albo 6mm – a my potrzebujemy 5,5 mm, albo przynajmniej nam się tak wydaje. Znów 3 godziny spędzone w warsztacie. Mamy na szczęście tłumaczkę – 16 letnią dziewczynę, mieszkającą po drugiej stronie drogi – jest ona naszą pomocą w porozumiewaniu się z upapranymi w smarze kolesiami. Jest całkiem zabawnie, w końcu reperują co trzeba (za friko) i ruszamy dalej.

Krajobraz zaczyna się zmieniać – z pól ryżowych teleportujemy się w tereny kopalne. Kominy dymią, powietrze jest brudne i gęste, bez ochrony oczu ani rusz. W końcu wjeżdżamy w zagłębie przemysłowe. Brzydkie blokowiska jak w Polsce, dziurawe ulice, korki, tysiące ludzi siedzi przed domami, popija browara, atmosfera pikniku – no tak jest sobota wieczór. Znajdujemy Internet, a potem przy wjeździe na drogę do Kunming, konsumujemy górę kurczaków z grilla i innych znakomitych mięsiw, wszystko popijając napojem z witaminą C. Wokoło zbiera się grupka ludzi, przychodzą pytają, mężczyźni z miną fachowca kopią w marne oponki tuktuka – siedzimy tak godzinę. Całkiem przyjemne miejsce – ludzie są ciekawi, pewnie nie widzieli podróżnych od dłuższego czasu – no bo jaki byłby powód aby zwiedzać to miejsce? Dla mnie jeden – zdjęcia, choć nie robię ich za dużo – inaczej jak podróżuje się własnym transportem – właściwie cały czas myśli się, jak dostać się z miejsca na miejsce, czy też reperując motor. 

Nocleg w górach, noc była ciepła, 9 godzin jak zabici gdzieś na południu Syczuanu. Znów w drodze. Ten dzień będzie trudny i ciężki. Pierwsze 2 godziny droga była równa jak stół bilardowy – mogliśmy rozwinąć niesamowitą jak na Sarę prędkość 70km/h z górki. Słoneczko grzało i było całkiem przyjemnie. Nagle droga zamieniła się w koszmar. Asfalt zaczął się topić w 45 stopniach ciepła, ogromne pomarańczowe ciężarówki transportowały kamienie, piasek i cement na okoliczne budowy. Zmienialiśmy się przy kierownicy co parędziesiąt kilometrów, lecz 20km/h na godzinę do była średnia. Siedząc z tyłu przeżywałem katusze obijając sobie tyłek na wertepach i dziurach. Będąc u steru musiałem być bardzo ostrożny, uważając na innych użytkowników tej syfiastej drogi. W sumie po wertepach zrobiliśmy jakieś 220 kilometrów tego dnia, aby pod wieczór dojechać do miasta oddalonego o 74 kilometry od Kunming. Tuktuk psuł się cały czas – w końcu w jednym z warsztatów przyspawali rurę i problemy się skończyły. Wieczorem wjechaliśmy do Kunming po szalonej wieczornej jeździe po autostradzie. Znów The Hump, parę browarów, kolacja  z grilla u muzułmanów i zasłużony sen. Tydzień w drodze po drogach Yunanu. Nie wszystko się dało zobaczyć, nie dotarliśmy na północ aż do Tybetu – ale na to przyjdzie jeszcze czas.  

Pojutrze ruszamy w stronę Guilin. Mam nadzieję, że spędzę tam swoje ostatnie dwudzieste urodziny. Za rok trzydziestka.


Beware, Grannies – These sweet little old women are not as innocent as they look. They are actually part of a large underground criminal organisation.


Dali – Ideallic view from the balcony of our 3 Dollar-a-night guest house


Duncan Dares! – Anyone remember that one? Well this beautiful young lady just so happens to be his daughter Lucy.. and I’ve met her!


Who said pets look like their owners? – I think this image clearly proves otherwise


An elderly gentleman sitting on a rock – Not much more I can really say!


If I lived to be as old as the people in this photograph I still don’t think I’ll understand the game they are playing.


By the side of the road – Stopping to take in the Scenery and for Bart to do what he does best!


Cooling off – Nothing beats taking a shower in a cool waterfall on a hot day after 3 days on the road.


God Damn Exhaust – Trying to re-attatch the exhaust for the umpteenth time. This guy wasn’t much use so we resorted to tying it on with a guitar string and a safety pin (thanks Nadine)


Yes Mother I am sleeping on the edge of a cliff – Perfect camping spot on the way back to Kunming

Opublikowano common life | Otagowano , ,

tuktuk diaries czyli opowiesci tuktukowe ;)

Zacznę od początku. Po przybyciu do Kunmingu próbowałem zaplanować trasę po Chinach –  kiedyś uwielbiałem kartkować przewodniki Lonely Planet – teraz podchodzę do nich z coraz bardziej sceptycznie, więc nie kwapiłem się do tego. Pustka w głowie i raczej mieszane uczucia co do kolejnych posunięć – wiedziałem jedno – żadnych zorganizowanych wypraw czy biur podróży jak w Wietnamie (tam po prostu nie było wyjścia czasami). Sprawdzając pocztę, odebrałem email od Iana (Anglika, którego spotkałem wcześniej w Hoian i Sapie). Ian utknął  na granicy w Lao Cai, mając problemy z załatwieniem wizy do Chin. Szwendając się po mieście trafił na zdesperowaną Szwajcarkę, próbującą (bezskutecznie) przewieźć tuktuka (trójkołowy motorower, a nazwa prawdopodobnie to onomatopeja – od dźwięków jakie wydaje z siebie silnik) do Wietnamu. Biurokracja, niechęć urzędników i przepisy nie pozwoliły jej na to więc szukała kupca na maszynę o imieniu Sarah. Ian nie zastanawiał się długo i zakupił pojazd za 550$ (prawie nówka sztuka, z przebiegiem 2000 km). Chcąc zmniejszyć swoje koszty wysłał mi maila z pytaniem czy nie chciałbym partycypować w zakupie. 5 minut namyślania się i wysłałem mu pozytywną odpowiedź.

Londyńczyk jechał 11 godzin przez góry do Kunming i dotarł w piątek popołudniu. Tuktuk kojarzy mi się z solidnymi maszynami jak te w Tajlandii czy Indiach – nasza Sarah ma jednak tylko 50 centymetrów sześciennych silnika – co ma swoje dobre i złe strony. Plusem jest to, że nie potrzebujemy żadnych papierów, aby poruszać się po Chinach, nie mamy nawet rejestracji, jedynie dokumenty zakupu. Minusem jest jednak słaby silnik – nie będziemy mogli dotrzeć w wysokie góry (zresztą zakrawało by to na szaleństwo). Wybraliśmy się do muzułmańskiej knajpy na grillowanie kurczaki i bakłażany aby przemyśleć kolejne posunięcia. W parę minut mieliśmy plan – dotrzeć w trzy tygodni do Hong Kongu (chciałbym zakupić nowe obiektywy tamże, jak i wyrobić nową paromiesięczną wizę do Chin, która przyda się po powrocie z Japonii). 

Tuktuk wymagał jednak drobnych napraw – przede wszystkim fotel kierowcy (zespawaliśmy za dolca w jednym z warsztatów) jak i zakupienie i dokręcenie wszystkich brakujących śrub (Sarah ma tą wadę, że lubi je gubić).

Postanowiliśmy wyruszyć w niedzielę popołudniu. Kac straszliwy po paru wieczorach spędzonych w Kunming (mówi się, że to najlepsze miasto do zabawy w Chinach), załatwiliśmy ostatnie sprawy, zakupy i o 16:00 po zapakowaniu plecaków wyruszyliśmy w stronę autostrady, w kierunku Dali. Wydostanie się z Kunming okazało się nadzwyczaj łatwe. Ian wziął na swoje barki kierowanie a ja zająłem się mapą – w niecały kwadrans byliśmy na autostradzie. Chiny. Przygoda. Niezależność. Jazda. Pierwsze kilkadziesiąt kilometrów to była czysta przyjemność. Zaraz za Kunming zamieniliśmy się miejscami i zasiadłem za sterami naszego pojazdu. Sarah ma 4 biegi i jeden neutralny. Osiąga maksymalną prędkość 60km/h na prostej i równiutkiej nawierzchni bez wybojów, 70-80 km/h z górki, i 20-30 km/h pod górę. Po pięćdziesięciu kilosach coś zaczęło się sypać, skrzypieć i szeleścić – zwolniłem a potem w ogóle się zatrzymałem. Po krótkich oględzinach okazało się, że odkręcił się starter motoru. Szwajcarski scyzoryk i jeden klucz załatwiły sprawę. Znów w drodze. Autostrady w Chinach buduje się w niesamowitym tempie – na naszej mapie nawet nie ma drogi ekspresowej jedynie lokalne. Jadąc mijamy setki ludzi pracujących na jednym z pasów autostrady, która prawdopodobnie za parę miesięcy będzie ukończona. Pracują non stop – mężczyźni jak i kobiety. Za marne wynagrodzenie  (20-30$ miesięcznie) budują potęgę gospodarczą Chin Ludowych. Prawdopodobnie 800 milionów ludzi pracuje za taką kasę w Chinach. Nie jestem specem od współczesnej historii tego kraju, więc jeżeli ktoś ma uwagi do tego co tu piszę proszę o maila. Zresztą o samych Chinach będę więcej pisał w miarę kolejnych dni.

Na 90 kilometrze odpadła nam rura wydechowa. Całe szczęście byliśmy nieopodal stacji benzynowej (nowiutkiej, nie mieli nawet benzyny). I to udało się nam naprawić. Odkręciliśmy śrubki z fotela jak i użyliśmy linek aby przymocować rurę z powrotem na swoje miejsce. Uff, zadziałało – Sarah nie brzmiała jednak tak samo jak poprzednio. Powoli wróciliśmy na autostradę, prawie kompletnie pustą (trzeba płacić od 1-5 RMB, maksymalnie 2 złote, za przejazd na specjalnych punktach), więc mnóstwo ludzi porusza się w dalszym ciągu po lokalnych drogach, oszczędzając na przejeździe). Zaszło słońce, wciąż jednak kontynuowaliśmy podróż, podziwiając widoki i napawając się jazdą. Co 50 kilometrów zmienialiśmy się przy kierownicy. W okolicach miasta Chuxiong dotarliśmy do kolejnego tolla (tam się płaci za przejazd autostradą). Drogę zastąpił nam policjant, który wyrzucił z siebie parę zdań po chińsku (ni w ząb). Pokazałem mu parę banknotów, dając do zrozumienia, że chcemy zapłacić i jechać dalej do Dali. Niestety – człowiek nie dał się przekonać – dając do zrozumienia, że na tym złomie nie powinniśmy się poruszać po chińskich autostradach. Po krótkim zbadaniu mapy okazało się, że wzdłuż autostrady prowadzi również lokalna droga. Zjechaliśmy więc na nią. Była 10 w nocy, po raz pierwszy poczuliśmy głód (koło 18 zjedliśmy całą kaczkę ale nie byliśmy w stanie przełknąć talerza pełnego nieświeżej wątróbki, na której wymościły sobie miejsce dziesiątki much). Zatrzymaliśmy się w przydrożnej oberży wywołując sensacje wśród tubylców. Po raz pierwszy pomógł nam słownik angielsko – chiński. Zamówiliśmy więc gar flaków, wątróbek, wołowiny, zieleniny i klusek. Chińczycy jedzą dużo, za dużo – potrawa miała być tylko dla nas dwóch – lecz całość mogłaby zaspokoić głód drużyny futbolowej. Nieopodal mieścił się warsztat. Jego właściciele grali w domino lecz entuzjastycznie wyrazili chęć naprawy tuktuka. Przez trzy godziny dwóch niesamowicie zdolnych chińskich dżentelmenów nurzało się w smarach naszego gwiezdnego pojazdu. Zaczęliśmy się zastanawiać ile nas wyniesie koszt naprawy. W końcu panowie dokonali cudów – przykręcając wszystkie brakujące śruby, przyspawali rurę wydechową, wyregulowali hamulce jak i naprawili amortyzatory. Mieliśmy może 150 yuanów (RMB) na dwóch. Po cichu zacząłem myśleć o oddaniu im zegarka. Gdy nadszedł czas zapłaty – żona właściciela zakładu napisała coś po chińsku na kartce. W Chinach można się poczuć jak analfabeta i półgłówek. Nie skumaliśmy. Ta więc po paru minutach namyślania się nakreśliła cyfrę 5 i dwa chińskie znaczki. 500? Hm… Popatrzyliśmy się na siebie – 500 yuanów to jakieś 180 zeta, czy 60 dolarów – no to by się zgadzało. Ian wyciągnał portfel pełen drobnych banknotów – jednemu z mechaników zaświeciły się oczy – w portfelu znajdował się również banknot jednodolarowy. George Washington działa na każdego, niezależnie od kraju. Cała trójka oglądała więc banknot ze wszystkich stron, mlaskając i mrużąc entuzjastycznie oczy. Nie widziałem o co im chodzi więc dorzuciłem jeszcze 10 yuanów (coś powyżej jednego dolara). Mechanicy zachwyceni i uradowani pomachali nam na pożegnanie a my odjechaliśmy w ciemną noc, uśmiechnięci od ucha do ucha. Sarah znów brzmiała jak poprzednio. Wyglądało więc na to, że żona właściciela zakładu na rachunku napisała 5 yuanów (te dwa znaczki prawdopodobnie oznaczały chińską walutę).

Jechaliśmy jeszcze przez 2 godziny szukając odpowiedniego miejsca do spania. Zrobiło się zimno – mijaliśmy niewielkie wioski, pola ryżowe – obijając sobie tyłki na wybojach. W końcu dostrzegłem niewielką drogę odbijającą w górę od głównej drogi. W końcu – zasłużony sen – rozłożyłem karimatę i nakryłem się dwoma grubymi kocami. Księżyc uśmiechał się pełną gębą a ja odpadłem. Koło 6 rano obudziły nas ciężarówki zmierzające na budowę, której niestety nie byliśmy wstanie dostrzec w nocy. Czas uderzyć w drogę. Poranki w Yunnanie nie należą do najcieplejszych – ubrałem na siebie wszystko co miałem w plecaku i powoli poruszaliśmy się po lokalnych drogach, szokując tubylców. Musieliśmy wyglądać jak z innej planety w naszym czerwonym tuktuku, załadowanym plecakami, gitarą, zostawiając za sobą dźwięki z ipoda…

I tak dotarliśmy w góry. Sarah z mozołem na drugim biegu pięła się w górę po serpentynach. Nie było tak źle – jadąc z górki wrzucaliśmy bieg neutralny i bez wydawania dźwięków silnika (oszczędzając bajurę) z prędkością 50-60 km/h zjeżdżaliśmy w dół. Hamulce sprawowały się znakomicie – niestety nie każdy ma dobre hamulce. W końcu doszło do zdarzenia, które zmroziło nam krew w żyłach. Prowadziłem tuktuka wzdłuż ściany, droga była stroma, więc nie mogłem wyciągnąć więcej niż 20 kilosów. Z góry staczała się ogromna ciężarówka – staczała się jednak za szybko, minęliśmy się na ostrym zakręcie – i jak w zwolnionym filmie spostrzegliśmy, że kierowca nie wyrobi. Podniosły się koła tylnej przyczepy i całe monstrum z hukiem przewróciło się na bok. Szok. Zatrzymaliśmy Sarę i zbiegliśmy na dół aby sprawdzić czy kierowca żyje – nic mu się nie stało – był jedynie w szoku. Okazało się, że miał pęknięte ośki w naczepie i dupa. Jego szczęście, że stało się to na takim zakręcie – gdyby skręcał w drugą stronę spadłby kilkaset metrów w dół. Lekko zszokowani ruszyliśmy w górę. Coś zaczęło się jednak sypać, tuktuk zwalniał coraz bardziej i nie szedł nawet na pierwszym biegu. Niedobrze. Na zmianę pchaliśmy go w górę lecz w końcu się zatrzymał wydając z siebie rachityczne dźwięki. No to koniec – przemknęło mi przez głowę. Oblekaliśmy motor z każdej strony – wszystko zdawało się  być w porządku – oprócz jedno – zapomniałem spuścić ręcznego biegu z powrotem w dół przez co Sarah nie była w stanie wyrobić po górkę. „Głupi i głupszy” – nie ulegało wątpliwości który z nas jest tym drugim ;) 

Potem wszystko poszło w porządku. W 8 godzin zrobiliśmy 200 kilometrów wykończeni docierając do Dali. Podsumowując – zrobiliśmy 400 kilometrów w 11 godzin jazdy. Chyba nieźle jak na początek podróży. 

Dali to miasto o przepięknej architekturze, swobodnej atmosferze, położone pomiędzy Jeziorem Erhai Hu a łańcuchem górskim. Spotykamy znajomych z Kunming – którzy zapraszają nas na nocną imprezę na opuszczonej farmie w górach. Wspaniałe chwile, nie ma o czym pisać w szczegółach – była pełnia księżyca, 50 osób, dobre dźwięki, MC z Anglii, rastafarianie z Chin, Izraelscy miłośnicy zioła, koreańskie piękności, dobre wino, zimne piwo i genialna atmosfera – po prostu o 4 rano oddałem się na zasłużony odpoczynek.

25 maja ruszyliśmy w dalszą drogę. Przed zachodem słońca opuściliśmy Dali, jadą drogą wzdłuż jeziora do Lijiang oddalonego o 170 kilometów. Równiutka nawierzchnia, zero wybojów, wyborne widoki. W jednej z wiosek zakupiliśmy butelkę wódki za 6 yuanów, 10 ryb za 5, arbuza za 2, orzeszki, wodę. Mieliśmy również resztki zioła z Dali i dwie rizzle. Jedyne co nam pozostało to wyjechać w góry i znaleźć miejsce na obozowisko. 

Przed samym zachodem słońca  dotarliśmy do starych kamieniołomów. Znaleźliśmy dobry punkt z dziurą na wzniecenie ogniska. Wcześniej chcieliśmy kupić 6 sporych kawałków drewna od cieciów z budowy – ci jednak z ochotą nam je ofiarowali, entuzjastycznie wykrzykując coś po chińsku. Uczę się języka – na razie tylko podstawowe zwroty zdołałem sobie przyswoić. 

Spożyliśmy co mieliśmy i nadszedł czas aby się wyspać. 

26 maja rano ruszyliśmy w dalszą podróż. Tym razem obyło się bez problemów – bardzo dobra droga – przed 11 byliśmy na miejscu. 

Dziś Lijiang. Trzeba zaplanować kolejne kroki. Sarah chyba nie jest za mocna aby udać się aż do Tybetu, szczególnie, że mogę już podziwiać ośnieżone szczyty gór na horyzoncie, więc wiem czego mogę się spodziewać. Prawdopodobnie udamy się do Syczuanu a potem do Guilin. 2000 kilometrów do Hong Kongu, do którego chcielibyśmy dotrzeć zanim wygasną nasze wizy.

Jakże inaczej, jakże genialnie jest podróżować po Chinach w ten sposób – w końcu naprawdę czuję, że podróżuję. Żadnych wycieczek, wczasów czy wypadów typowych miejscówek pełnych turystów. Droga, słońce, wiatr i motor. Jest dobrze. 

PS.

Ian wrócił z miasta – dwie wiadomości – dobra i zła. Zła – tuktuk wyceniono nam na 2000 yuanów (2 razy mniej niż zapłaciliśmy), więc Szwajcarka nas albo oszukała, albo ją oszukano, albo sam nie wiem… Dobra wiadomość – podładowano nam baterie w tuktuku więc nie musimy już go pchać za każdym razem aby odpalić silnik… 

Opublikowano common life | Otagowano ,

z dali do lijiang

 


House and hill


Hot hot!! – Scalping out the market for dinner


Dinner – We stopped in a small village just outside Dali to take some photos of the lake and buy dinner of fish, watermelon, Vodka (6 Yuen), and sunflower seeds.


Surface of the moon – We stopped at an amazing quarry to camp after negotiating a price with the land owners for camping a fire wood (free)


Barbeque at its best – In the middle of nowhere, under a cloudless sky, drinking cheap vodka, listening to Johnny Cash on Barts Ipod.


Destination Leijang – Setting of for another day on the road.


Probably the only picture you’ll see on this site that Ian took – Road was so good I took a photo of it


We came, we saw, I conquered (Bart had a nap) – Ok, I didn’t climb the one with snow on it but the one next to it, solo!

pozdrowienia dla jurka dudka od pijanych Anglików ;)

Opublikowano common life | Otagowano ,

kolejny etap

dzis wyruszam z Dali do Lijiang – na polnoc do miasta graniczacego z Tybetem. Wciaz nie mialem czasu spisac wszystkie przygody ktore sie nam przydarzyly podczas pierwszego etapu.

Dali wspaniale – super ludzie – spotkalem dzis dwoch Francuzow przemierzajacych od 2 lat kule ziemska na rowerach gorskich – rzucili mi pare info a propos Japonii…

Dzis noc gdzies nad jeziorem a z rana jazda do Lijiang.

Opublikowano common life | Otagowano

z kunming do dali

Juz w Dali, w koncu. w telgraficznym skrocie informuje ze pierwszy odcinek tripa przez chiny ukonczony. przygoda jakich malo – 400 km przez gory w tuktuku – czasem czulem sie jak w filmie „Glupi i glupszy” w scenie wiadomo jakiej …

teraz odpoczywanko przed kolejnym etapem w gory na polnoc, do granicy z Tybetem. Potem dopisze tekst…


Autostrada z Kunming do Dali. The open road – Everything was going so well, until the exhaust fell off.


Wyprawa zaczela sie w niedziele. Sunday 22nd May – Depart Kunming for Dali


First small glitch – After a popping sound and a loud bang, we looked back to see the exhaust skidding along behind us. Incidentally, just to complicate matters I lost the spanner I’m holding.


Bart (Papa)


Lost in translation. All greek to me – Trying to decipher the Chinese map to establish where the hell we were.


*I’m going to have to give them my watch” – Garage where we carried out some minor repairs – Re-attatched exhaust, new Exhaust housing, tightened brakes, spotted we had lost two brackets holding the body to the chassis, fabricated two new brackets, realigned rear wheels, and tightened drive chain, two guys, three hours work – Cost, 1 crisp Dollar bill.


Camping – We we’re looking for a place to camp away from any rice paddies, but then it dawned on us that this is China, and such a place doesn’t exist.


droga wjazdowa do Dali City – koszmar… We thought this was bad – A 2km stretch of unfinished highway outside Dali. Notice the leaning Body.

Opublikowano travel | Otagowano

kunming

 


Sara Tuk Tuk


Naprawa siedzenia


The Hump

 

Opublikowano common life | Otagowano

tuktuk o imieniu sara

Ian dorarl po dwoch dniach z granicy wietnamskiej do Kunming – -czerwony jak burak i czerwony jak tuktuk o imieniu Sara (takie imie nadala mu laska ze Szwajcari – poprzedni wlasciciel trojkolowca). Maszyna jest genialna – ruszamy w niedziele popolundniu do Dali a potem w 3 tygodnie jest plan aby dotrzec do Hong Kongu, a potem sie zobaczy…

 

Opublikowano common life | Otagowano

sapa jeszcze raz

par? fotek z ostatniego dnia w Sapie – właściwie mojego ulubionego miejsca w Wietnamie…

a teraz Chiny… zdjęcia na razie się nie robi? – wch?aniam klimaty w Kunming


sapa blues o 3 rano… photo by evan

Opublikowano common life | Otagowano

kunming

zaczelo sie na wariackich papierach… prawie umarlem z powodu upalu na granicy z wietnem. 90 RMB (yuan) kosztowal mnie bilecik na autobus. Okazalo sie ze jest to autobus – sypialnia, ktory psul sie co 10 kilometrow – nawalil silnik, potem hamulce (co nie bylo zbyt zabawne gdzies w wysokich gorach)

rano kunming – spodziewalem sie niewielkiego miastaczka a tutaj cos w stylu warszawy – szalony trafik, wiezowce i oczywiscie nikt nie mowi po angielsku

wraz z Dio z Japonii jakos dojechalismy do hotelu

a teraz sie okazalo ze moge na spolke kupic tuktuka (moto ryksza) i przejechac nim chiny – wlasnie sie zdecydowalem czekam na odpowiedz od Iana ktory spotkal laske z Anglii na granicy z Wietnamem (nie mogla wjechac tuktukiem do Wietnamu) wiec postanowila go sprzedac… witaj przygodo – po raz ktorystam z rzedu….

aha i jeszcze jedno – festiwal fotoblogow sie zbliza

Opublikowano common life | Otagowano

chiny

welcome to china – rzekl celnik na granicy, po dokladnym oblukaniu i zeskanowaniu paszportu.

wystarczylo przekroczyc granice i znow inny swiat, nowe zapachy, napisy krzaki – czuje ze beda problemy z porozumieniem sie, zaraz sobie kupie kieszonkowy i bede rysowal aby sie porozumiec …

Mam 3 gdziny do zabicie w oczekiwaniu na nocny autobus do Kunming

na razie bezproblemowo – wymienilem kaske wietnamska na juany, kupilem bilet, teraz internet, moze cos przekasze – niestety nie czuje sie najlepiej – kac morderca i straszny upal

jutro wiecej…

 

Opublikowano common life | Otagowano