Archiwa tagu: china

Beijing

Opublikowano travel | Otagowano ,

Metro w Pekinie

Chiny przypominają obecnie wielką budowę. Wszystko co nowe jest dobre a stare musi odejść do lamusa. Zanikają stare dzielnice, w miejscu niskiej, tradycyjnej zabudowy jak grzyby po deszczu wyrastają monumentalne wieżowce. Wkrótce wszystkie duże miasta będą wyglądać jak Szanghaj, Hong Kong bądź Kanton. W 2008 roku odbędą się igrzyska olimpijskie w Pekinie, więc cały kraj ogarnęła gorączka poprawiania, przerabiania i tworzenia.

Pekin o 6 rano. Wilgotność prawie 100%. Czuję się średnio. Nie mogę złapać oddechu. 

Z nieba leje się strumieniami kwaśny deszcz. Brak koloru, monochromatyczna rzeczywistość. Monstrualne wieżowce tracą kontury szarym smogu. Czuję się jak w socrealistycznym Blade Runnerze. Muszę wydostać się z dworca autobusowego. Dotarłem tutaj po całonocnej podróży z Qingdao, dużego portu na wschodnim wybrzeżu Państwa Środka.

Taxi. Wsiadam w jedną z nich. Oczywiście nie jest to prawdziwa taksówka, takich nie widzę w okolicach dworca. Jedynie prywatne samochody – pseudo taksówkarze robią pieniądze na lewo, nie rozliczając się z machiną biurokratyczną. Muszę się dostać do kafejki internetowej, aby ściągnąć z poczty numer telefonu do kumpla, który mieszka gdzieś w Pekinie.

Targuję się z kierowcą i cena z 80 RMB spada do 30 – co okazuje się dobrym dilem. Według przewodnika internet jest gdzieś przy stacji metra, przy China World Trade Center. Wszystko idzie na razie jak po maśle. Dzwonię do Radka a ten po chwili rozmowy tłumaczy mi, że najlepiej będzie jak wsiądę w metro i zmieniając dwukrotnie linię dojadę do stacji Wudakou, skąd mnie odbierze. 

Wychodzę na ulicę i szukam stacji. Wiem, że metro w Pekinie oznaczone jest niebieską literą D. Mógłbym się zapytać kogoś o drogę, ale moja znajomość chińskiego jest żadna. Po chińsku pekińskie metro to 北京地铁 , a w wymowie fonetycznej Běi Jīng Dì Tiě. W końcu odnajduję betonowy kiosk. Schodzę w dół. Na ścianach billboardy reklamujące najnowsze produkty, filmy ubarwiają siermiężny wystrój stacji.

 

Na stacjach metra brakuje automatów do sprzedaży biletów co oznacza stanie w monstrualnych kolejkach w godzinach szczytu. Nie ma co się jednak przejmować bo kolejka posuwa się bardzo szybko. Bilety na liniach 1 i 2 kosztują 3 RMB, natomiast przy transferze na linię żółtą (linia 13) trzeba zapłacić 5 RMB. Kupuję swój pierwszy bilet, a właściwie dwa. Jeden koloru niebieskiego (na linię numer 1) i drugi żółty na linię 13 na której znajduje się stacja Wudakou. Pierwsza fala porannego szczytu. Zaczął się nowy dzień. Pekińczycy jadą do pracy, do szkół. W wagonach nie ma klimatyzacji, nie ma czym oddychać, na czole pojawiają się kropelki potu, w parę chwil zamieniam się objuczoną bagażem, białą a właściwie różowiutką jak prosiaczek nędzną, spoconą istotę, która myśli jedynie o jednym: opuścić to miejsce jak najszybciej. Czuję zmęczenie. Ostatnie dni to promy, autobusy, taksówki. Prawie 2 dni jechałem do Pekinu z Seulu. 10 minut później już wiem, że zamiast w linię niebieską wsiadłem w czerwoną. Jechałem w kompletnie innym kierunku, na wschód. Tego poranka zgubiłem się parokrotnie. Informacje w metrze są bardzo kiepskie. Zauważam, że nie ma ujednoliconych informacji. Niektóre wagony mają elektroniczną mapkę z oznaczeniami na jakiej stacji znajduje się pociąg i jaka jest następna. Inne wagony mają tylko mapki w języku chińskim, a inne w ogóle nie mają oznaczeń. Muszę się cofnąć i znaleźć odpowiedni pociąg. Przesiadka, szukanie odpowiedniego przejścia, schody, ludzie, tłok. Mrówczy pęd przed siebie. Cisza. Nikt nie rozmawia, nikt nic nie mówi. Czuję na sobie wzrok innych współpasażerów, inny czytają gazety, nie wiele osób bawi się telefonami komórkowymi, wiele osób po prostu śpi. W końcu wysiadam na Xizhimen.  Tu muszę wyjść z metra i przejść 200 metrów do budynku gdzie zaczyna się linia 13. 

Linia 13 jest stosunkowo nową, ukończoną w latach 2002-2003. Tutaj zamieniam swój żółty bilet na właściwy , który wkładam w automatyczną bramkę. Podobnież jak w Japonii. Potem dowiaduję się, że duża część metra zbudowana została dzięki pożyczce zaciągniętej u Japończyków. Tak więc metro jest bardzo podobne. Wagony na tym fragmencie są już klimatyzowane. Znajduję miejscówkę do siedzenia i ruszamy. Tutaj metro jedzie właściwie cały czas nad ziemią. Co mnie uderza po wejściu do wagonu, to specyficzny zapach. Zapach marihuany. Myślałem, że mam jakieś omamy i halucynacje, ale potem rozmawiałem, ze znajomym, który często jeździ tą linią i miał te same spostrzeżenia. Zapach gandzi jest tak mocny, że od razu zrobiło mi się wesoło. Do dziś nie wiem skąd ta woń, za każdym razem jak wsiadałem w trzynastkę czułem się jak w coffee shopie.

Wysiadam na Wudakou skąd odbiera mnie Radek. Jechałem dwie godziny. Potem ta sama podróż zajęła mi 3 razy mniej czasu, ale już wiedziałem jak się poruszać.

Pekińske metro to pierwszy tego typu projekt w Chinach Ludowych. Budowa rozpoczęła się w 1965 roku. Pierwszy odcinek z głównego dworca kolejowego do Pingguoyuan otworzono w 1969. Jednak aż do 1977 roku trasa ta była tylko do użytku służbowego, normalni obywatele miasta nie mogli jej używać. Do dnia dzisiejszego powstały 4 linie. Dopiero w ostatnich latach ktoś wpadł na pomysł aby metro było również użyteczne dla osób niepełnosprawnych. Niektóre stacje wciąż są nieprzystosowane dla inwalidów. Widząc jednak jak szybko postępują zmiany, jestem przekonany, że to tylko kwestia chwili. W latach 2003 – 2004 władze usunęły wszelkie sklepy z metra – ponoć po to aby zwiększyć bezpieczeństwo. Według informacji, jakie znalazłem w Internecie, metro w Pekinie było jednym wielkim bazarem a dziś nie kupisz nawet wody mineralnej.

Niektóre stacje wyglądają lepiej. Pierwsze co rzuca się w oczy to wysokość sufitu i monstrualne kryształowe żyrandole. Pasażerowie metra to raczej średnia klasa. Bilet na metro jest 3 razy droższy niż na autobus, a dla biedniejszych Chińczyków to sporo. Wciąż autobusy, motocykle i rowery to główne środki transportu.

Pewnego wieczoru wracałem na Wudakou z placu Tiananmen. Jak zwykle zmieniałem linię na Xizhimen. Tym razem nie było tak łatwo. Ścisk zaczął się tuż przy schodach. Porządkowi uformowali ludzką masę, używając rąk i metalowych bramek, poganiając wszystkich, wykrzykując coś przez megafony. 20 minut krok za krokiem sunęliśmy do wyjścia. Schody ruchome zostały wyłączone. Już na samej górze czuć było rebelię w powietrzu. Wychodzących z metra oddzielono metalowymi bramkami od tych co próbowali wejść. Na zewnątrz szalała burza. Prawie tajfun. Widziałem jak ludzie starają się schronić pod dachem metra. Pot, wilgoć, ścisk. Policja przeganiała tych co próbowali wyjść używając pasu dla schodzących na dół. Poczułem się jak na koncercie Heja w Wytwórni Filmów Fabularnych we Wrocławiu w 1991 roku. To coś w powietrzu, tysiące ludzi, zapach potu innych, klaustrofobiczna histeria. W końcu się udało. W życiu nie wychodziłem z metra przez 40 minut.

Plany na przyszłość – olimpijska gorączka.

Po raz pierwszy od trzydziestu lat metro w Pekinie będzie poddane całkowitej renowacji. Wszystko na  olimpiadę w 2008 roku. Prace zaczną się jeszcze w tym roku. Przewidywany koszt inwestycji to 518 milionów dolarów z czego aż 445 przeznaczone będzie na nowe składy pociągów jak i stworzenie automatycznego systemu sprzedaży biletów. Zmienione zostanie właściwie wszystko. Pociągi, sygnalizacje, obsługa komputerowa, usprawnienia dla inwalidów. Na linii żółtej (L-13) już częściowo wprowadzono półautomatyczny system biletowy. Sprawa wygląda jednak tak że bilety kupione na innych liniach są ręcznie wymieniane na jednorazowe bilety, które pasażer wkłada do slotu w bramce. Stare trakcje o długości 52,2 kilometra zostaną wymienione na nowe stalowe trakcje, które mają ponoć zredukować hałas jak i spowodować, że jazda będzie bardziej łagodna. Prace dokonywane są w nocy pomiędzy 00:30 a 4:00 rano, kiedy metro jest zamknięte. 180 pociągów zostanie wymienionych na klimatyzowane składy. Obecnie na pociąg trzeba czekać około trzech minut. Czas ten zostanie skrócony do 2,5 minuty, co jest międzynarodowym standardem. Ukończenie prac przewidywane jest na 2007 rok. Do tego czasu pasażerowie będą mogli dokonywać transferów na jednym bilecie. Do 2008 roku długość wszystkich linii wzrośnie do 300 kilometrów a system przejmie 20 % całego transportu publicznego w Pekinie. Dziś każdego dnia 2 miliony ludzi używa kolejki podziemnej. 

To już moja druga wizyta w Chinach. Wcześniej przemierzałem na motorze południe, nie wjeżdżając do dużych miast i wielkich metropolii. Wyjechałem zachwycony. Tym razem było inaczej. Trafiłem do Pekinu, który jest jednym wielkim szarym blokowiskiem, pospiesznie zamienianym w miejsce dobre do życia. Wszystko na użytek zbliżającej się olimpiady. Rząd chiński z rozmachem tworzy miasteczko olimpijskie, nowe stadiony i obiekty sportowe, naprawia infrastrukturę i komunikację miejską. Wszystko będzie najlepsze, największe, naj naj naj. Ale po drodze coś się zatraca. Gdzie szczerość? Uśmiech na twarzach ludzi? Miłe słowo? Cudzoziemcy wciąż traktowani są podejrzliwie, co będzie jak przyjedzie setki tysięcy ludzi z całego świata? Za tymi wszystkimi liczbami, traktującymi o niesamowitym rozwoju Chin brakuje tego czegoś. Może za mało widziałem, duża barierą jest także język, może moja wiedza jest za mała. Ale instynktownie czułem, że coś nie gra. Do Chin wrócę, wcześniej czy później. I na pewno przyjadę do kompletnie innego kraju. Zmiany następują zbyt szybko, aby ktokolwiek mógłby to ogarnąć i zrozumieć.  

Opublikowano travel | Otagowano , , ,

pekin

Zmęczenie materiału. Zbyt dużo śpię, za mało robię zdjęć i prawie wcale nie piszę. Przesiaduję całe dni w Hutongach (tysiące starych chińskich domów połączonych ze sobą tworzących labirynt uliczek i alejek). Mieszkam u Francuzów których spotkałem w Nepalu – świetni ludzie – Lorenna, Ezra i Hanako. Wcześniej mieszkałem u Radzia – mega człowieka ale przeniosłem się bardziej do centrum…

Jutro przyjeżdża Ian (człowiek z tuktuka) i prawdopodobnie jedziemy nad morze na jeden dzień albo dwa. Generalnie pobyt w Chinach już zakończony – choć zostało mi jeszcze parę dni, zanim wsiądę w samolot do Guangzhou a stamtąd do Hongkongu. 31 lecę do Bangkoku. W Chinach koniec wakacji, pociągi pełne, udało mi się dorwać bilet na samolot za 25% więcej kasy niż za pociąg. 

Chińczycy są dziwni, źle się czuję robiąc im zdjęcia. Starsze typki i babcie siedzące na krzesełkach drapią się po brzuchach i obserwują każdy mój krok. Trzeba robić z biodra jeszcze bardziej niż wcześniej, a oni i tak wiedzą, że robię im zdjęcia. Łatwo spotkać się z niechęcią albo agresją. Portrety z dalszego dystansu odpadają – nie mam żadnego długiego obiektywu. Kompletnie inna bajka niż na południu Chin, gdzie nigdy nie było problemu – nawet w wioskach gdzie nigdy nie widziano białych diabłów.

Opublikowano travel | Otagowano ,

Z Seoulu do Pekinu

Ludzie w drodze

Hotel w ktorym sie zatrzymalem w Seoulu jest jednym z wielu podobnych do siebie, te same zasady, na sniadanie samoobsluga w postaci tostow, dzemu, kawy i herby. Pokoje wieloosobowe, pietrowe lozka, ogloszenia na scianie, darmowy internet. Nic nie zaskoczy, nic nowego w sumie, ciekawi natomiast sa ludzie. Zawsze. Oczywiscie niby te same rozmowy z poczatku ale kazda jednostka ma do opowiedzenia historie jakich wczesniej nie slyszales.

Ogromny koles o twarzy kapitana Zbika, z Kanady, mieszka w tym guesthousie od roku (nie wiem czy bym wytrzymal), uczy angielskiego (90% ludzi zostajacych w Azji dluzej, pochodzacych z krajow anglojezycznych jest nauczycielami). Ma swoje przyzwyczajenia, ktore moze wydaja mi sie dziwne, sposob w jaki rano sobie przygotowuje sniadanie, gotuje jajko w mikrofali, zawsze tak samo. Budzi sie o jednej godzinie, zawsze siada na tym samym krzesle. Rozowa koszulka wlozona grzecznie w spodnie i sposob jego mowienia troche mnie draznia, ale jak zaczalem wiecej z nim gadac to nie moglem sie oprzec aby zadac mu wiecej pytan. Prawdopodobnie jest gejem, tak mysle, opowiedzial mi milosna historie z Kambodzy (myslalem z poczatku ze opowiada o kobiecie) o tym jak sponsoruje jednego z moto, mlodego chlopaka, ktorego poznal podczas pobytu w phnom penh. Probuje sprowadzic go do Kanady i znalezc mu tam szkole. Wyrazilem zrozumienie i w ogole choc jestem przekonany ze kapitan Zbik i Khmer mieli wiecej do czynienia niz tylko jazdy wspolnie na jednym motorku. No ale dobra :) Kanadyjczyk rozkrecil sie na drugi dzien. Byl na markecie i przyniosl same rzeczy z demobilu. Okazalo sie ze jest tez milosnikiem militariow, w Kambodzy uwielbial strzelac z M16 i rzucac granatami w kury na Shooting Range w okolicach miedzynarodowego lotniska w Phnom Penh. Z grzecznego i do bolu perfekcyjnego czlowieka nagle znalazlem sie przy stole z fanatykiem ganow i chlopcow, ktory jak sie na koniec okazalo przemycal w czesciach karabiny (m16) do Kanady.

Wieczorem przed wyjazdem spotykam innego typa. Tym razem z Wielkiej Brytanii. Wychudzony, ze szklanymi oczami opowiedzial mi ponizsza historie.

Najgorsze trzy tygododnie w moim zyciu. Od paru lat jezdze po Azji, czasem pracuje jako nauczuciel, wiekszosc czasu jednak podrozuje. Ostatnie 2 lata spedzilem na Bliskim Wschodzie. Rok temu Afganistan, Pakistan, Iran no i Irak. Nie wiem wlasciwie do dzisiaj, ale udalo mi sie w jakis sposob przekroczyc granice z Irakiem. Wbili mi po prostu pieczatke wjazdowa do kraju i tyle. Znalazlem sie w tym kraju, ogarnietym szalenstwem, wojna i tym wszystkim co widzisz w telewizji. Tego samego dnia zostalem aresztowany. Juz wczesniej siedzialem w wiezieniu w Afganistanie ale tylko wlasciwie ze szef policji nalegal ze wzgledu na moje bezpieczenstwo – wiec to byla inna sprawa. W Iraku zostalem oskarzony o powiazania z terrorystami (przez te wszystkie wizy do Afganistanu i Pakistanu). Wsadzili mnie na trzy tygodnie do puszki, gdzie siedzialem cale dnie w kucki. Oprocz mnie cela pelna byla typkow z Iraku, Afganistanu, Syrii – przekraczali granice z Irakiem i od razu trafiali do wiezienia. Po 20 dniach do wiezienia dotarl Czerwony Krzyz i w ciagu paru godzin bylem wolny. Przewiezli mnie do Kuwejtu skad polecialem do Londynu.

Nie wiem czy to prawda, po prostu spisalem w skroce to co mi Chris opowiedzial. Nie dojde do tego i chyba nie ma po co. W kazdym razie ciekawa postac.

Przeprawa do Chin

Rano spakowalem sie w pare minut, zjadlem sniadanie w postaci zwinietych w seaweed suszi, szybka wizyta w PC Bangu skad wyslalem zdjecia do gazety. O jakiej porze bym nie byl w PC Bangu zawsze miejsce jest pelne okularnikow grajacych w War Crafta – czesto sie tez zdarzaja ludzie, ktorzy zapominaja o jedzeniu i potrzebach fizjologicznych i po prostu odwalaja kite w kafejce netowej.

Przed odjazdem do Incheonu, spotykam sie jeszcze raz z Lynn, chyba najfajniejsza Koreanka jaka spotkalem podczas tego krotkiego pobytu w Korei. Dobrze bylo sie z nia zobaczyc ponownie…

Na przystani promowej okazalo sie ze moj prom dzis nie odplynie – az do piatku trzeba czekac, z powodu tajfuny. Ale po paru minutach udalo mi sie zalatwic bilet na prom do Shidao (nie wiedzialem wczesniej ze tam plywaja promy, taka jest informacja turystyczna w Seoulu – zero zero zero). Plynie sie krocej i mniej kasy kosztuje bilet. 90 dolcow, zamiast 120. Ustawilem sie w kolejce do odprawy – mnostwo drobnych przedsiebiorcow z Chin, przywozacych probki do roznych firm w Korei, czasem warzywa i owoce (nielegalnie), plywaja na tej trasie tam i w kolko 6 dni w miesiacu – i nie jestem do konca pewien czy aby kupuja bilet jak ja za ta sume czy tez maja jakies specjalne bilety miesieczne… Widze jak jeden z nich przerzuca kartki w paszporcie – brakuje juz miejsca w paszporcie – same pieczatki z Korei i Chin. Odprawa to sodoma i gomora, dla handlarzy to chleb powszedni wiec, zartuja, pluja, przepychaja sie w kolejce do promu – zero zasad, kto wiekszy ten lepszy, wiec przy bramce stoi 10 najwiekszych typow a biedne kobitki z tobolami tlocza sie gdzies na szarym koncu. Chinskie chamstwo do kwadratu juz zapomnialem jak to jest.

Odnajduje swoja koje. Myslalem ze bedzie to sala z miejscem do spania na podlodze. Ku mojemu zdziwieniu mam lozko i 2 innych wspolpasazerow. Pierwszy zjawia sie Carlos. Z Kolumbii. Slomkowy kapelusz, koszula rozpieta na klacie, jezdzi juz od 30 lat po swiecie odkad skonczyl lat 21. JEdzie wlasnie do Chin aby zakupic podrobione torebki od LUIS VUITTON czy Dolce & Gabbana, ktore wysyla po 20-30 sztuk do Minneapolis do swojej siostry, ktora jest lekarzem w Stanach i sprzedaje te torebki za 100 dolcow od sztuki pielegniarka w swoim szpitalu. Wiec zarabia na tym 2500-3000 dolarow ktore siostra wysyla co jakis czas, jak juz sprzeda wszystkie torebki, robi taki biznes raz w miesiacu i zyje dniem dzisiejszym. Slabo mowi po angielsku chyba slabiej niz ja po hiszpansku, wiec rozmowa toczyla sie w ojczystym jezyku Marqueza. Drugim wspolpasezerem byl Koreanczyk mieszkajacy w Chinach w Shidao. Kim mial na imie (jak kazdy Koreanczyk jakiego spotkalem hahah). Dzieki niemu wlasciwie wyjechalem na drugi dzien jakos sensownie do Pekinu. Koles zaprosil mnie i Carlosa do siebie do domu. Zadzwonil po meza swojej maid, ktora w tym czasie przygotowala nam pomidorowy napoj i talerz pelen brzoskwin. Pojawil sie, malutki, chudy czlowieczek, ktory wiedzial wszystko o pociagach, autobusach – siedzielismy w czworke w pokoju – tlumaczac sobie nawzajem z angielskiego na chinski, z chinskiego na angielski, z angielskiego na hiszpanski. Wraz z Carlosem pojechalismy autobusem to Quingdao, skad od razu mialem autobus do Pekinu.

6 rano – Pekin

Woda. Deszcz. Smog. Nie wiem gdzie jestem i co mam z soba zrobic. Mam zadzwonic do Radka u ktorego mam mieszkac, ale pewnie jeszcze spi, za wczesnie jest, zreszta powiedzialem mu ze przyjade dopiero popoludniu tego samego dnia. Wskakuje w taksi i jade do China World Trade Center, gdzie wg. przewodnika jest internet, skad moge otworzyc maila aby spisac sobie numer do Radka. No ale nie ma zadnego netu, na szczescie jest PSP i w jakims wypasionym hotelu, gdzie czlowiek taki jak ja, spocony, mokry i smierdzacy nie ma co szukac. Ale jezeli jestes bilasem to mozesz wszystko na to wyglada. Na psp odczytalem maila i za darmo zadzwonilem z Business Center. Trwalo to 2 godziny zanim do Radka dojechalem. Ale dojechalem. Chinskie blokowisko…

troche sie zdarzylo podczas tych paru dni tutaj, spotkalem sie z Ezra, Hanako i Lorenna, Francuzami ktorych spotkalem wczesniej w Nepalu. Dzis idziemy do nich na impreze.

Jest nieznosnie goraco, nie ma czym oddychac, pot leje sie, w metrze smierdzi jak na koncercie Heja w Hali Ludowej we Wroclawiu w 1991 roku. Czekam na deszcz ktory zmyje caly ten syf…..

Opublikowano travel | Otagowano , ,

chinskie kalambury

w telegraficznym skrocie
wciaz zyje
zagubiony gdzies o 257 km od nanning…

jak dotre na miejsce (yangshou) to opisze caly ostatni etap

sarah wciaz sie psuje – nawet po wczorajszym generalnym remoncie (za 20 zeta)

chiny mnie przerastaja

zreszta kogo nie

nie rozumiem tego kraju

nie kumam nic

ale jestem pod jego wrazeniem

przygoda jakich MAO

Opublikowano common life | Otagowano ,

Z Lijiang do Kunming

Lijiang to chińskie Krupówki,  pełne turystów, przechadzających się po przeuroczych uliczkach i pstrykających swoimi nowiutkimi cyfrówkami. Tłumy azjatycki i zachodnich turystów ze swoimi flagami, parasolami spacerują labiryntami starego miasta, przystając tu i ówdzie, z uwagą wsłuchują się w to co ma to powiedzenia przewodnik. Turyzm. Oni dostarczają kasę do takich miejsc, śpiąc w trzygwiazdkowych lub więcejgwiazdkowych hotelach. Wszystko ślicznie i pięknie i jakże banalnie nudno. 

Dojechaliśmy 27 maja. Z mozołem przejechaliśmy tuktukiem przez stare miasto – nie wiem czy to legalne (raczej nie) , lecz nikt nas nie zatrzymał ani nie powiedział złego słowa, tylko setki zaskoczonych oczu odprowadzały nas wzrokiem. W hotelu spotykamy Lucy z Anglii – małolata, 19 wiosen, spędziła parę miesięcy gdzieś w zapomnianej wiosce w Zachodnim Tybecie ucząc angielskiego. Spędzamy razem popołudnie i wieczór, kawa, Internet, syczuańskie żarcie i parę piwek w Praque Cafe (tam spotykamy również Ninę i Emę z Holandii, na które wpadam dosłownie w każdym miejscu, począwszy od Hue w Wietnamie). Lucy zamierza odwiedzić swoją przyjaciółkę, która mieszka w Yuhu, u podnóża Yulong Xueshan (Jade Dragon Snow Mountain) wznoszącej się na wysokość 5500 metrów. Decydujemy się jechać wraz z nią. Następnego ranka budzą mnie odgłosy pił tarczowych – od 8 rano trwa remont hotelu. Nie dali pospać, przynajmniej obudziłem się wcześnie. Nie robię za wiele zdjęć w Lijiang – estetyczna nuda, czarująca architektura zasrana sklepami z tandetą i znów tłumy odwiedzających. Wsuwam niewielkie śniadanie, za które słono płacę (cena za przebywanie w tym miejscu). Wraz z Lucy odwiedzamy jej przyjaciółkę, która nie może jednak być wieczorem w swojej rodzinnej wiosce. Jej mama przygotuje dla nas kolację. Wskakujemy w trójkę  na tuktuka i ruszamy w stronę ośnieżonej góry, zatrzymując się na chwilę w niewielkiej wiosce Baisha. W końcu docieramy do Yuhu – rodzice przyjaciółki Lucy prowadzą niewielki hotelik – lecz postanawiamy wsunąć kolację i wyruszyć na poszukiwanie noclegu w górach, pod gołym niebem. Mój budżet skurczył się do zera w portfelu 120 juanów ale dam radę. Po kolacji żegnamy się z Lucy i wracamy do Lijiang aby odnaleźć drogę wyjazdową na wschód – na południe Syczuanu. Niby nic – ale ile problemów – każda osoba zapytana o drogę mówi co innego. Dwie godziny kluczymy po przedmieściach Lijiang aby w końcu trafić na właściwą drogę. Wyjeżdżamy w góry – jak zwykle szukanie odpowiedniego noclegu. Warunek – z dala od wiatru i drogi, aby móc spokojnie rozpalić ognisko. Chyba najlepsze miejscówki to stare kamieniołomy – skąd czerpano kamienie do budowy autostrad i nowych dróg.

Kolejny dzień (28 maja) od rana do nocy w drodze. W górę i w dół – tuktuk z mozołem pnie się po ślimakach górskich dróg, żeby parę minut później zjeżdżać z oszałamiającą prędkością 70km/h w dół (na neutralnym biegu, aby zaoszczędzić na benzynie, o czym już wcześniej wspominałem). Naszym celem jest Panzhihua w Syczuanie. „Cel” jest jedną wielką niewiadomą, otóż wjechaliśmy w tereny nieopisane w „China Lonely Planet” – więc szansa aby spotkać innych obcokrajowców równa jest zeru. No i dobrze. Jedziemy więc, silnik brzmi dobrze, żadnych skowytów, szmerów, pierdnięć – ale wiąże się to również z nawierzchnią, która jest wyśmienita. Temperatura zmienia się z godziny na godzinę – od chłodnego poranka, po gorące i słoneczne popołudnie i wieczór gdzieś w zagłębiu przemysłowym południowego Syczuanu, gdzie klejące powietrze jest 50 razy gorsze niż w Katowicach. 

Gdzieś w połowie  drogi tuktuk zaczyna się krztusić. Znów ten sam problem –  odkręciły się śruby od rury wydechowej i tłumika. Gdy nie dodaje się gazu podczas jazdy, Sarah się krztusi i popierduje z cicha a czasem głośniej. W jednej z zapomnianych przez świat mieścin zatrzymujemy się, aby zreperować ponaddźwiękowiec. Niestety po przeszukaniu 3 kartonowych pudełek pełnych śrub i nakrętek nie znajduję prawidłowej. Są dwa typy – albo 5mm albo 6mm – a my potrzebujemy 5,5 mm, albo przynajmniej nam się tak wydaje. Znów 3 godziny spędzone w warsztacie. Mamy na szczęście tłumaczkę – 16 letnią dziewczynę, mieszkającą po drugiej stronie drogi – jest ona naszą pomocą w porozumiewaniu się z upapranymi w smarze kolesiami. Jest całkiem zabawnie, w końcu reperują co trzeba (za friko) i ruszamy dalej.

Krajobraz zaczyna się zmieniać – z pól ryżowych teleportujemy się w tereny kopalne. Kominy dymią, powietrze jest brudne i gęste, bez ochrony oczu ani rusz. W końcu wjeżdżamy w zagłębie przemysłowe. Brzydkie blokowiska jak w Polsce, dziurawe ulice, korki, tysiące ludzi siedzi przed domami, popija browara, atmosfera pikniku – no tak jest sobota wieczór. Znajdujemy Internet, a potem przy wjeździe na drogę do Kunming, konsumujemy górę kurczaków z grilla i innych znakomitych mięsiw, wszystko popijając napojem z witaminą C. Wokoło zbiera się grupka ludzi, przychodzą pytają, mężczyźni z miną fachowca kopią w marne oponki tuktuka – siedzimy tak godzinę. Całkiem przyjemne miejsce – ludzie są ciekawi, pewnie nie widzieli podróżnych od dłuższego czasu – no bo jaki byłby powód aby zwiedzać to miejsce? Dla mnie jeden – zdjęcia, choć nie robię ich za dużo – inaczej jak podróżuje się własnym transportem – właściwie cały czas myśli się, jak dostać się z miejsca na miejsce, czy też reperując motor. 

Nocleg w górach, noc była ciepła, 9 godzin jak zabici gdzieś na południu Syczuanu. Znów w drodze. Ten dzień będzie trudny i ciężki. Pierwsze 2 godziny droga była równa jak stół bilardowy – mogliśmy rozwinąć niesamowitą jak na Sarę prędkość 70km/h z górki. Słoneczko grzało i było całkiem przyjemnie. Nagle droga zamieniła się w koszmar. Asfalt zaczął się topić w 45 stopniach ciepła, ogromne pomarańczowe ciężarówki transportowały kamienie, piasek i cement na okoliczne budowy. Zmienialiśmy się przy kierownicy co parędziesiąt kilometrów, lecz 20km/h na godzinę do była średnia. Siedząc z tyłu przeżywałem katusze obijając sobie tyłek na wertepach i dziurach. Będąc u steru musiałem być bardzo ostrożny, uważając na innych użytkowników tej syfiastej drogi. W sumie po wertepach zrobiliśmy jakieś 220 kilometrów tego dnia, aby pod wieczór dojechać do miasta oddalonego o 74 kilometry od Kunming. Tuktuk psuł się cały czas – w końcu w jednym z warsztatów przyspawali rurę i problemy się skończyły. Wieczorem wjechaliśmy do Kunming po szalonej wieczornej jeździe po autostradzie. Znów The Hump, parę browarów, kolacja  z grilla u muzułmanów i zasłużony sen. Tydzień w drodze po drogach Yunanu. Nie wszystko się dało zobaczyć, nie dotarliśmy na północ aż do Tybetu – ale na to przyjdzie jeszcze czas.  

Pojutrze ruszamy w stronę Guilin. Mam nadzieję, że spędzę tam swoje ostatnie dwudzieste urodziny. Za rok trzydziestka.


Beware, Grannies – These sweet little old women are not as innocent as they look. They are actually part of a large underground criminal organisation.


Dali – Ideallic view from the balcony of our 3 Dollar-a-night guest house


Duncan Dares! – Anyone remember that one? Well this beautiful young lady just so happens to be his daughter Lucy.. and I’ve met her!


Who said pets look like their owners? – I think this image clearly proves otherwise


An elderly gentleman sitting on a rock – Not much more I can really say!


If I lived to be as old as the people in this photograph I still don’t think I’ll understand the game they are playing.


By the side of the road – Stopping to take in the Scenery and for Bart to do what he does best!


Cooling off – Nothing beats taking a shower in a cool waterfall on a hot day after 3 days on the road.


God Damn Exhaust – Trying to re-attatch the exhaust for the umpteenth time. This guy wasn’t much use so we resorted to tying it on with a guitar string and a safety pin (thanks Nadine)


Yes Mother I am sleeping on the edge of a cliff – Perfect camping spot on the way back to Kunming

Opublikowano common life | Otagowano , ,

tuktuk diaries czyli opowiesci tuktukowe ;)

Zacznę od początku. Po przybyciu do Kunmingu próbowałem zaplanować trasę po Chinach –  kiedyś uwielbiałem kartkować przewodniki Lonely Planet – teraz podchodzę do nich z coraz bardziej sceptycznie, więc nie kwapiłem się do tego. Pustka w głowie i raczej mieszane uczucia co do kolejnych posunięć – wiedziałem jedno – żadnych zorganizowanych wypraw czy biur podróży jak w Wietnamie (tam po prostu nie było wyjścia czasami). Sprawdzając pocztę, odebrałem email od Iana (Anglika, którego spotkałem wcześniej w Hoian i Sapie). Ian utknął  na granicy w Lao Cai, mając problemy z załatwieniem wizy do Chin. Szwendając się po mieście trafił na zdesperowaną Szwajcarkę, próbującą (bezskutecznie) przewieźć tuktuka (trójkołowy motorower, a nazwa prawdopodobnie to onomatopeja – od dźwięków jakie wydaje z siebie silnik) do Wietnamu. Biurokracja, niechęć urzędników i przepisy nie pozwoliły jej na to więc szukała kupca na maszynę o imieniu Sarah. Ian nie zastanawiał się długo i zakupił pojazd za 550$ (prawie nówka sztuka, z przebiegiem 2000 km). Chcąc zmniejszyć swoje koszty wysłał mi maila z pytaniem czy nie chciałbym partycypować w zakupie. 5 minut namyślania się i wysłałem mu pozytywną odpowiedź.

Londyńczyk jechał 11 godzin przez góry do Kunming i dotarł w piątek popołudniu. Tuktuk kojarzy mi się z solidnymi maszynami jak te w Tajlandii czy Indiach – nasza Sarah ma jednak tylko 50 centymetrów sześciennych silnika – co ma swoje dobre i złe strony. Plusem jest to, że nie potrzebujemy żadnych papierów, aby poruszać się po Chinach, nie mamy nawet rejestracji, jedynie dokumenty zakupu. Minusem jest jednak słaby silnik – nie będziemy mogli dotrzeć w wysokie góry (zresztą zakrawało by to na szaleństwo). Wybraliśmy się do muzułmańskiej knajpy na grillowanie kurczaki i bakłażany aby przemyśleć kolejne posunięcia. W parę minut mieliśmy plan – dotrzeć w trzy tygodni do Hong Kongu (chciałbym zakupić nowe obiektywy tamże, jak i wyrobić nową paromiesięczną wizę do Chin, która przyda się po powrocie z Japonii). 

Tuktuk wymagał jednak drobnych napraw – przede wszystkim fotel kierowcy (zespawaliśmy za dolca w jednym z warsztatów) jak i zakupienie i dokręcenie wszystkich brakujących śrub (Sarah ma tą wadę, że lubi je gubić).

Postanowiliśmy wyruszyć w niedzielę popołudniu. Kac straszliwy po paru wieczorach spędzonych w Kunming (mówi się, że to najlepsze miasto do zabawy w Chinach), załatwiliśmy ostatnie sprawy, zakupy i o 16:00 po zapakowaniu plecaków wyruszyliśmy w stronę autostrady, w kierunku Dali. Wydostanie się z Kunming okazało się nadzwyczaj łatwe. Ian wziął na swoje barki kierowanie a ja zająłem się mapą – w niecały kwadrans byliśmy na autostradzie. Chiny. Przygoda. Niezależność. Jazda. Pierwsze kilkadziesiąt kilometrów to była czysta przyjemność. Zaraz za Kunming zamieniliśmy się miejscami i zasiadłem za sterami naszego pojazdu. Sarah ma 4 biegi i jeden neutralny. Osiąga maksymalną prędkość 60km/h na prostej i równiutkiej nawierzchni bez wybojów, 70-80 km/h z górki, i 20-30 km/h pod górę. Po pięćdziesięciu kilosach coś zaczęło się sypać, skrzypieć i szeleścić – zwolniłem a potem w ogóle się zatrzymałem. Po krótkich oględzinach okazało się, że odkręcił się starter motoru. Szwajcarski scyzoryk i jeden klucz załatwiły sprawę. Znów w drodze. Autostrady w Chinach buduje się w niesamowitym tempie – na naszej mapie nawet nie ma drogi ekspresowej jedynie lokalne. Jadąc mijamy setki ludzi pracujących na jednym z pasów autostrady, która prawdopodobnie za parę miesięcy będzie ukończona. Pracują non stop – mężczyźni jak i kobiety. Za marne wynagrodzenie  (20-30$ miesięcznie) budują potęgę gospodarczą Chin Ludowych. Prawdopodobnie 800 milionów ludzi pracuje za taką kasę w Chinach. Nie jestem specem od współczesnej historii tego kraju, więc jeżeli ktoś ma uwagi do tego co tu piszę proszę o maila. Zresztą o samych Chinach będę więcej pisał w miarę kolejnych dni.

Na 90 kilometrze odpadła nam rura wydechowa. Całe szczęście byliśmy nieopodal stacji benzynowej (nowiutkiej, nie mieli nawet benzyny). I to udało się nam naprawić. Odkręciliśmy śrubki z fotela jak i użyliśmy linek aby przymocować rurę z powrotem na swoje miejsce. Uff, zadziałało – Sarah nie brzmiała jednak tak samo jak poprzednio. Powoli wróciliśmy na autostradę, prawie kompletnie pustą (trzeba płacić od 1-5 RMB, maksymalnie 2 złote, za przejazd na specjalnych punktach), więc mnóstwo ludzi porusza się w dalszym ciągu po lokalnych drogach, oszczędzając na przejeździe). Zaszło słońce, wciąż jednak kontynuowaliśmy podróż, podziwiając widoki i napawając się jazdą. Co 50 kilometrów zmienialiśmy się przy kierownicy. W okolicach miasta Chuxiong dotarliśmy do kolejnego tolla (tam się płaci za przejazd autostradą). Drogę zastąpił nam policjant, który wyrzucił z siebie parę zdań po chińsku (ni w ząb). Pokazałem mu parę banknotów, dając do zrozumienia, że chcemy zapłacić i jechać dalej do Dali. Niestety – człowiek nie dał się przekonać – dając do zrozumienia, że na tym złomie nie powinniśmy się poruszać po chińskich autostradach. Po krótkim zbadaniu mapy okazało się, że wzdłuż autostrady prowadzi również lokalna droga. Zjechaliśmy więc na nią. Była 10 w nocy, po raz pierwszy poczuliśmy głód (koło 18 zjedliśmy całą kaczkę ale nie byliśmy w stanie przełknąć talerza pełnego nieświeżej wątróbki, na której wymościły sobie miejsce dziesiątki much). Zatrzymaliśmy się w przydrożnej oberży wywołując sensacje wśród tubylców. Po raz pierwszy pomógł nam słownik angielsko – chiński. Zamówiliśmy więc gar flaków, wątróbek, wołowiny, zieleniny i klusek. Chińczycy jedzą dużo, za dużo – potrawa miała być tylko dla nas dwóch – lecz całość mogłaby zaspokoić głód drużyny futbolowej. Nieopodal mieścił się warsztat. Jego właściciele grali w domino lecz entuzjastycznie wyrazili chęć naprawy tuktuka. Przez trzy godziny dwóch niesamowicie zdolnych chińskich dżentelmenów nurzało się w smarach naszego gwiezdnego pojazdu. Zaczęliśmy się zastanawiać ile nas wyniesie koszt naprawy. W końcu panowie dokonali cudów – przykręcając wszystkie brakujące śruby, przyspawali rurę wydechową, wyregulowali hamulce jak i naprawili amortyzatory. Mieliśmy może 150 yuanów (RMB) na dwóch. Po cichu zacząłem myśleć o oddaniu im zegarka. Gdy nadszedł czas zapłaty – żona właściciela zakładu napisała coś po chińsku na kartce. W Chinach można się poczuć jak analfabeta i półgłówek. Nie skumaliśmy. Ta więc po paru minutach namyślania się nakreśliła cyfrę 5 i dwa chińskie znaczki. 500? Hm… Popatrzyliśmy się na siebie – 500 yuanów to jakieś 180 zeta, czy 60 dolarów – no to by się zgadzało. Ian wyciągnał portfel pełen drobnych banknotów – jednemu z mechaników zaświeciły się oczy – w portfelu znajdował się również banknot jednodolarowy. George Washington działa na każdego, niezależnie od kraju. Cała trójka oglądała więc banknot ze wszystkich stron, mlaskając i mrużąc entuzjastycznie oczy. Nie widziałem o co im chodzi więc dorzuciłem jeszcze 10 yuanów (coś powyżej jednego dolara). Mechanicy zachwyceni i uradowani pomachali nam na pożegnanie a my odjechaliśmy w ciemną noc, uśmiechnięci od ucha do ucha. Sarah znów brzmiała jak poprzednio. Wyglądało więc na to, że żona właściciela zakładu na rachunku napisała 5 yuanów (te dwa znaczki prawdopodobnie oznaczały chińską walutę).

Jechaliśmy jeszcze przez 2 godziny szukając odpowiedniego miejsca do spania. Zrobiło się zimno – mijaliśmy niewielkie wioski, pola ryżowe – obijając sobie tyłki na wybojach. W końcu dostrzegłem niewielką drogę odbijającą w górę od głównej drogi. W końcu – zasłużony sen – rozłożyłem karimatę i nakryłem się dwoma grubymi kocami. Księżyc uśmiechał się pełną gębą a ja odpadłem. Koło 6 rano obudziły nas ciężarówki zmierzające na budowę, której niestety nie byliśmy wstanie dostrzec w nocy. Czas uderzyć w drogę. Poranki w Yunnanie nie należą do najcieplejszych – ubrałem na siebie wszystko co miałem w plecaku i powoli poruszaliśmy się po lokalnych drogach, szokując tubylców. Musieliśmy wyglądać jak z innej planety w naszym czerwonym tuktuku, załadowanym plecakami, gitarą, zostawiając za sobą dźwięki z ipoda…

I tak dotarliśmy w góry. Sarah z mozołem na drugim biegu pięła się w górę po serpentynach. Nie było tak źle – jadąc z górki wrzucaliśmy bieg neutralny i bez wydawania dźwięków silnika (oszczędzając bajurę) z prędkością 50-60 km/h zjeżdżaliśmy w dół. Hamulce sprawowały się znakomicie – niestety nie każdy ma dobre hamulce. W końcu doszło do zdarzenia, które zmroziło nam krew w żyłach. Prowadziłem tuktuka wzdłuż ściany, droga była stroma, więc nie mogłem wyciągnąć więcej niż 20 kilosów. Z góry staczała się ogromna ciężarówka – staczała się jednak za szybko, minęliśmy się na ostrym zakręcie – i jak w zwolnionym filmie spostrzegliśmy, że kierowca nie wyrobi. Podniosły się koła tylnej przyczepy i całe monstrum z hukiem przewróciło się na bok. Szok. Zatrzymaliśmy Sarę i zbiegliśmy na dół aby sprawdzić czy kierowca żyje – nic mu się nie stało – był jedynie w szoku. Okazało się, że miał pęknięte ośki w naczepie i dupa. Jego szczęście, że stało się to na takim zakręcie – gdyby skręcał w drugą stronę spadłby kilkaset metrów w dół. Lekko zszokowani ruszyliśmy w górę. Coś zaczęło się jednak sypać, tuktuk zwalniał coraz bardziej i nie szedł nawet na pierwszym biegu. Niedobrze. Na zmianę pchaliśmy go w górę lecz w końcu się zatrzymał wydając z siebie rachityczne dźwięki. No to koniec – przemknęło mi przez głowę. Oblekaliśmy motor z każdej strony – wszystko zdawało się  być w porządku – oprócz jedno – zapomniałem spuścić ręcznego biegu z powrotem w dół przez co Sarah nie była w stanie wyrobić po górkę. „Głupi i głupszy” – nie ulegało wątpliwości który z nas jest tym drugim ;) 

Potem wszystko poszło w porządku. W 8 godzin zrobiliśmy 200 kilometrów wykończeni docierając do Dali. Podsumowując – zrobiliśmy 400 kilometrów w 11 godzin jazdy. Chyba nieźle jak na początek podróży. 

Dali to miasto o przepięknej architekturze, swobodnej atmosferze, położone pomiędzy Jeziorem Erhai Hu a łańcuchem górskim. Spotykamy znajomych z Kunming – którzy zapraszają nas na nocną imprezę na opuszczonej farmie w górach. Wspaniałe chwile, nie ma o czym pisać w szczegółach – była pełnia księżyca, 50 osób, dobre dźwięki, MC z Anglii, rastafarianie z Chin, Izraelscy miłośnicy zioła, koreańskie piękności, dobre wino, zimne piwo i genialna atmosfera – po prostu o 4 rano oddałem się na zasłużony odpoczynek.

25 maja ruszyliśmy w dalszą drogę. Przed zachodem słońca opuściliśmy Dali, jadą drogą wzdłuż jeziora do Lijiang oddalonego o 170 kilometów. Równiutka nawierzchnia, zero wybojów, wyborne widoki. W jednej z wiosek zakupiliśmy butelkę wódki za 6 yuanów, 10 ryb za 5, arbuza za 2, orzeszki, wodę. Mieliśmy również resztki zioła z Dali i dwie rizzle. Jedyne co nam pozostało to wyjechać w góry i znaleźć miejsce na obozowisko. 

Przed samym zachodem słońca  dotarliśmy do starych kamieniołomów. Znaleźliśmy dobry punkt z dziurą na wzniecenie ogniska. Wcześniej chcieliśmy kupić 6 sporych kawałków drewna od cieciów z budowy – ci jednak z ochotą nam je ofiarowali, entuzjastycznie wykrzykując coś po chińsku. Uczę się języka – na razie tylko podstawowe zwroty zdołałem sobie przyswoić. 

Spożyliśmy co mieliśmy i nadszedł czas aby się wyspać. 

26 maja rano ruszyliśmy w dalszą podróż. Tym razem obyło się bez problemów – bardzo dobra droga – przed 11 byliśmy na miejscu. 

Dziś Lijiang. Trzeba zaplanować kolejne kroki. Sarah chyba nie jest za mocna aby udać się aż do Tybetu, szczególnie, że mogę już podziwiać ośnieżone szczyty gór na horyzoncie, więc wiem czego mogę się spodziewać. Prawdopodobnie udamy się do Syczuanu a potem do Guilin. 2000 kilometrów do Hong Kongu, do którego chcielibyśmy dotrzeć zanim wygasną nasze wizy.

Jakże inaczej, jakże genialnie jest podróżować po Chinach w ten sposób – w końcu naprawdę czuję, że podróżuję. Żadnych wycieczek, wczasów czy wypadów typowych miejscówek pełnych turystów. Droga, słońce, wiatr i motor. Jest dobrze. 

PS.

Ian wrócił z miasta – dwie wiadomości – dobra i zła. Zła – tuktuk wyceniono nam na 2000 yuanów (2 razy mniej niż zapłaciliśmy), więc Szwajcarka nas albo oszukała, albo ją oszukano, albo sam nie wiem… Dobra wiadomość – podładowano nam baterie w tuktuku więc nie musimy już go pchać za każdym razem aby odpalić silnik… 

Opublikowano common life | Otagowano ,