Jak w LSNIENIU S.Kinga, lub filmie Kubricka z Nicholsonem. Colorado. Zasypany sniegiem hotel. Gdzies w lesie. Dojazd ciezki. Nie mam fury (i skory bo zimno a komora zostala w Polszy) wiec albo autostop, albo autobus.
Jest 6:40 rano. Mialem dzis pracowac, ale sie pojebalo komus, wiec nie pracuje. Wyjasniac mi sie nie chce. Na kraniec dnia sie okaze ze jednak bylem im potrzebny w kuchni. Coz – nikt nie jest doskonaly.
Wlasciwie nie spalem. No… moze godzine. Ale nie wiecej. Nie moglem znow zasnac, moze to przez ta pelnie ksiazyca i stalowo bure chmury zasuwajace po nocnym zimowym niebie.
Maras nie moglby napadac na banki czy brac udzial w tego stylu akcjach. Bo by sie nie zsynchronizowal. Mosiek ustawil budzik bez sensu o godzine do przodu. Budka, prysznic, poranek wali cie w ryj a tu sie okazuje ze wstales o godzine za wczesnie.
Hotel. Praca. Wyciagam ciuszki. Maras roztegowuje stoly na sniadanie. Pije pospiesznie kawe. Z glosnikow szef (ten koles jak z South Parku co spiewa Oh! Suck on my chocolate salty balls, put ’em in your mouth and suck ’em} zapodaje Sajmona i Garnfunkla – Bridge Over Troble Water.
Potem wracam do domu. Rece mi zamarazaja. Autostop. Potem autobus. Minus 20.
Pada na loze i spie. Jutro jednak znow do pracy – od rana.