Środa wieczor
Granica pomiędzy Gobi a Ovorkhangai
Jedziemy jeszcze z 20 kilometrów za Bogd. Dojeżdżamy do zagrody z kozami, aby zapytać o drogę. Dwóch jezdzcow bez siodel wyjaśniło nam ze jadąc 80 km na północ nie ma już żadnych rodzin i zaprosili nas do siebie. Pognali radośnie krzycząc, ze będą mieli jeszcze więcej gości. Chwilę potem zrozumieliśmy o co chodzi.
Akurat zakończyła sie ceremonia postrzyzyn – daakhi urgeekh. Jurta pełna ludzi. Trzy letni chlopczyk podawany jest z rąk do rąk, każdy daje mu banknot i całuje w łysa główkę, z tylu głowy mały spleciony kosmyk włosów które pozostaly.
W jurcie gwarno, gospodyni podaje poczęstunek – przepyszny ser byaslak i jeszcze jeden bialego koloru aaruul. Chleb smarujemy swiezym maslem urum.
Dashwaa – stary człowiek o żywych smiejacych się oczach zaczął opowiadać swoją historię. Najpierw okazało sie, ze zna ojca Tserena z dawnych czasów gdy był kierowca ciężarówki ( tak jak tato Tserena ).
Jego zona umarła bardzo wcześnie. Poznał ja na północy kraju w krainie jezior i lasów. Przenieśli się na południe Gobi i tam założyli rodzinę. Urodzila mu dziesiecioro dzieci i wkrótce potem umarła na raka. Dashwaa uważa ze przyczyną była zatruta woda. Starzec jest również myśliwym. Wspomina jak za czasów komunizmu pomagał polować grupie Amerykanow. Zdziwiony pytam czy to na pewno byli Amerykanie, przecież to były czasy Zelaznej Kurtyny. Dashwaa potwierdza w pełni przekonany. Bayarmaa – młodsza córka – podaje mu kolejna czarke z woda ognista. Oczy mężczyzny robią się szklane.
Kubeczek z wódka krąży po jurcie, nie mam ochoty pić, choć muszę przynajmniej zamoczyc usta.
Dashwaa, Gansukh i Tseren wdaja się w nostalgiczna dyskusje o dawnych, dobrych czasach. Tseren opowiada o Filatovej zonie szefa partii z lat 70tych. Ze to dobra kobieta była. Budowała szpitale dla dzieci, kina teatry, muzea. Mówię Seke ze równocześnie rusyfikowala naród niszcząc tradycyjna kulturę, zwyczaje i myślenie.
Tseren Potem, który z bohaterów „czterech pancernych i psa” był moim ulubionym. Ja mówię ze szarik a on nasladujac owijanie gwoździa wokół palca wskazuje na Gustlika.
Potem chcą sie koniecznie silowac na rękę. Nie robiłem tego od 7 klasy podstawówki ale ku mojemu zdziwieniu wygrywam dwa razy z Barem (jest wstrzasniety zupelnie więc musi się znowu napić ) i raz z Tserenem. Potem już nie mam siły i Baysgalan ( gospodarz) zalatwia mnie w sekundę. Dobrze ze nie wpadli na pomysł zapasów w błocie, śniegu i konskim gownie.
W końcu gospodyni Ulzii podała zupę i przyznam ze była to najlepsza zupa jaka jadłem w mongolii, nie odmówiłem dokladki. Tseren wydobył z kieszeni koreański ostry sos. Genialne. Pyszne.
Jesteśmy na pograniczu pustynii i stepów – deszcz pada coraz bardziej – jutro będziemy w stolicy prowincji
Bar (po mongolsku Tygrys) mój równolatek tylko ze z lipca. Śmieje sie ze ja też tygrys plus T.
Seke juz wie co sie swieci. Nie pójdziemy spać dopóki nie wypijemy butelki wódki do końca. Już się boję, nie mogę tego kurrstwa przełknąć.
W końcu padają na podłodze – ja zawijam się na dywanie w spiworze i próbuje zasnąć. Lapie mnie myslitok. planuje, sklejam pomysły, liczę barany, oddechy i krople deszczu uderzajce cicho o dach jurty. Sen nie nadchodzi.
Noc najgorsza . Dwoch pijaków wróciło do jurty. Wczesniej lezeli w deszczu i blocie na dworze. Gansukh tarza sie po podłodze – delirium. Po raz czwarty zmienilem pozycję swoją względem niego, facet ma wyjątkowo ciężka jazdę. Rzuca sie, jeczy, chrapie, znow majaczy i tak przez trzy godziny. Reszta rodziny śpi jak gdyby nic. Zapewne przywykli. Nie mogę spać. Jeki, chrapanie, pierdzenie i tak w kolko.
Mongolia ustrzegla się plagi narkomanii, prostytucji i AIDS. Gorzej natomiast z alkoholizmem. Dużo pisałem o wódce. Puste butelki walają się przy drogach, przy owo (przydrożnych kamiennych kopcach), w sklepach zajmuja najwiecej miejsca. Podczas wyborow wprowadzili prohibicje, pewnie meliny nie mogly nadazyc z obsluga klientow. Wódka wita i zegna się gości. Azjaci mają inny metabolizm alkoholu, poza tym jak piją to do upadłego. Seke mówi ze młodsze pokolenie przestawia sie na piwo, ale i tak większość pije na umór. On sam nie nawidzi wódki. Ma ku temu doskonale powody – jego matka zapila się na smierc.
Czwartek
Spadł śnieg. Spałem z 4 godziny, teraz siedzę nieprzytomny w jurcie u Bara. W poprzedniej jurcie zostawilem spiwor – Bar pojechał po niego.
Błoto. Błoto. Błoto. W jednym miejscu utopily się 4 ciężarówki i jeden van. Wyciągamy samochód za pomocą łańcucha. Godzina w plecy. Ale w Mongolii każdy pomaga sobie nawzajem.
Zasnalem w fotelu na dwie godziny. Jeszcze kolejne dwie i będziemy na miejscu w Arvaikheer w centralnej Mongolii. Znów mgła i śnieg. W końcu z ulga witamy asfalt i wjezdzamy do miasta. Seke uradowany – to jego rodzinne miasto, z którego wyjechał dopiero po podstawówce.
Arvaikheer
Seke oprowadza mnie po okolicy. Tu było przedszkole, tam salon z grami, tu zakład xero. Idziemy do bloku w którym mieszkał, potem na targowisku bierzemy side-car’a (motocykl z koszykiem) i obiezdzamy okolice. Piękne chmury na granatowym niebie. Szukamy alejki na wzgórzu gdzie mieszkał ze swoją babcia. Miejsce już nie istnieje. Na wzgórzu stoi okropny betonowy obelisk ku czci przyjaźni radziecko-mongolskiej. Robimy siku i dalej w miasto.
Arvaikheer w tym swietle wydaje się całkiem sympatyczne. Położone na 2000 mnpm, kliladziesiat tysięcy mieszkańców, stolica prowincji. Zasuwamy motorem – mam tylko bluzę z kapturem i przeszywa mnie przerazliwy chłód.
Tseren znów spotyka się z kumplem – tym razem jest to gruby, duzy człowiek – szef lokalnej policji. W czwórkę idziemy do koreańskiej restauracji. Gliniarz mówi płynnie po rosyjsku. I jest fanem Hansa Klossa. A jak tam pan Stanislaw Mikulski – pyta ku mojemu zaskoczeniu, ze pamięta nazwisko. Największy problem jest z kradziezami zwierząt – nowoczesna technika pomaga im bardzo – siedzą na szczytach gór z lornetkami i telefonami komórkowymi, obczajaja stada i pasterzy i kradną w najbardziej spodobnym momencie.
Piątek.
Śpię z 10 godzin i rano budzi mnie ponownie słońce i błękitne niebo. Po śniadaniu (zylaste mięso w gorącej wodzie – buee , po zastosowaniu kuracji keczup + chili zupa jest zjadliwa) ruszamy w kierunku UB.
Przejezdzany mostem nad rzeka Ongi – rzeka której już prawie nie ma. A wszystko przez Erel group i czlowieka o nazwisku Erdrnebat. Jego kopalnie zlota, majac gdzies protesty lokalnej ludnosci i ekologów skutecznie zniszczyły system rzeki która prawie wyschla.
Jedziemy w góry, białe szczyty przyciągają mnie jak magnes.
Jedziemy droga przez lancuch górski khangain nuruu. Pytamy o drogę – wygląda na to ze musimy przebić się przez osniezona przełęcz górska.
Rozmawiamy o historii, o tym co zdarzyło się 800 lat temu.
Co byś zrobił gdybyś był wielkim khanem? Pytam Seke
Odpowiedz jaka mi daje zaskakuje mnie – Zmongolizowalbym cale imperium i wszystkie podbite kraje.No tak, widać ze nie był nigdy za granicą i inne kultury zna z książek i filmów no i z opowiadań obcokrajowców.
Mongołowie są bardzo dumni z własnej przeszłości, no chyba ze się zrusyfikowali albo jak młodsze pokolenie zamerykanizowali. Młodzi marzą o Ameryce, Australii czy Europie. wyjeżdżają na obozy letnie do Kanady, czy na Work & Travel do USA i zostają. Seke mówi ze krążą legendy jak szybko można się dorobić i stać się bardzo bogatym człowiekiem wyjeżdżając za granicę.
W Mongolii mieszka 2,8 miliona mieszkańców. W Rosji 2 miliony, w Chinach w Inner Mongolii prawie 4. Oczywiście za oceanem też spora grupa.
Na zasniezonej przełęczy zabieramy autostopowiczow. Starsze małżeństwo i młodego chłopaka. Młody jechał na motorze jako pasazer wcześniej ale trudno przejechać we dwójkę w zapadajacym się śniegu.
Dojeżdżamy do Bat-Olziy. Znów mała knajpka – kawa i buuzy. Zakupy i pytanie o drogę. Mijamy masę skał pochodzenia wulkanicznego i widoczkow a la tapeta defaultova z windows xp.
Dolina Orkhon to przepiękne miejsce. Rzeka wije się niewielkim kanionem. Trawa wyglada jak przystrzyzona pod pole golfowe. Stada koni, jakow, owiec, szukamy wodospadu a potem jakiejś fajnej rodziny aby zostać na noc.
Spozywam bułgarskie wino „niedźwiedź ” rocznik 2008 nad wodospadem z którego nie spada ani kropla. Pijemy, słuchamy Jacka Johnsona i wrzucamy wielkie wulkaniczne kamienie do rzeki – stonefall.
Zbliża się wieczor – trzeba poszukać miejsca do spania. Przez lornetkę wypatrujemy białych pereł stepu. Żadnych jurt na horyzoncie jednak nie widac.
W końcu dojeżdżamy do końca doliny. Nad rzeka stada jakow, owiec, koz i koni. Dwie jurty. Okazuje się ze to krewni, którzy dopiero dziś rozlozyli jurty. Zatrzymujemy się w pierwszej, w której mieszka młode małżeństwo – pobrali się w tamtym roku. Ona w ciąży.
Dzisiaj masakra jeżeli chodzi o żarcie. Cały dzień twarde mięso – zylaste, wchodzące pomiędzy wszystkie zeby. Ledwo udało mi się za pomocą szczoteczki i nitki uporać z jednym posiłkiem zaraz nadchodzil następny. W Mongolii wyboru nie ma – jesz co dają. Bolą mnie więc wszystkie żeby od rzucia i nici dentystycznej. Brakuje mi owoców i warzyw na maxa.
Gospodarz Galiya jest byłym lesniczym – opowiada historie o klusownikach, pożarach, ludziach którzy nie dbają o srodowisko. Miejscowi uważają go za bohatera, człowieka walczącego o prawidłowe zarządzanie darami Pachamamy :)
Bardzo mila rodzinka, rozmowa toczy się do polnocy. Ja już leze w spiworze przysluchujac się rozmowie z której nic nie rozumiem. Seke tłumaczy mi co ciekawsze kawałki i mogę wtedy przez niego włączyć się w temat.
Mlodszy brat daje mi maila, mówi po angielsku (pierwsza osoba na prowincji jaka spotykam wpadająca przynajmniej odrobinę w tym jezyku
Sobota
Wyjeżdżamy z rana i kierujemy sie w kierunku Karakorum. Ze starożytnej stolicy Czyngis Chana nie wiele zostało. Coś tam odbudowali, stworzyli na nowo, aby przyciągnąć turystów. Ja muszę do apteki kupić coś na gardło – chyrlam strasznie.
Powoli zbliżamy sie do UB – robię kalkulacje – wychodzi ze w ciągu dwóch tygodni przejechałem 4000 km po bezdrożach Mongolii.
Jutro lece do Pekinu.