Tokio
Zostawiłem daleko za sobą parne ulice Hong Kongu. 5 godzin później byłem już w innej rzeczywistości. Japonia. Kraj kwitnącej wiśni, która już o tej porze roku nie kwitnie. Tokio.
Nie próbuję nawet szukać podobieństw pomiędzy tym co widzę teraz a rzeczami z przeszłości. Ulice Tokio są wysokokaloryczną pożywką dla moich oczu – wszystko co sobie wcześniej wyobrażałem mogłem spokojnie zzipować i wyrzucić do kosza.
„Dude, nie ma co wstawać zbyt wcześnie – jeżeli będziemy leżeć w łóżku do południa mniej kasy wydamy na żarcie” – rzekł Thorben z Niemiec do Andrew z Australii. Głupie to ale jakże prawdziwe. Kasa idzie straszna – oszczędza się na wszystkim a i tak schodzi 40-45 dolców na dzień. KaoSanTokyo.com – najtańsza opcja w Tokio za 2000 jenów za noc – nie żadne kapsuły metr na dwa (tam za noc 3500 jenów). 100 jenów to 3 zeta. Za 100 jenów kupisz najwyżej małą wodę mineralną, zupkę w proszku lub też 3 banany. Za 500 masz obiad w barze gdzie kuponik na żarcie kupujesz z automatu i przynosisz go do kuchni. Aby dostać się do miasta i z niego wrócić kolejne 400 jenów. Piwo kosztuje 300 a Santory Whiskey 250 za małą butelkę. Właściwie da się żyć, ale minimalnie. O jeny…
O 17 kończy się praca. Metro wypełnia się do granic możliwości, wtedy pojawiają się upychacze ładujący ludzi w wagonach tak, aby umożliwić zamknięcie się drzwi. Ludzie jadą do domów, do barów, na spotkania ze znajomymi – miasto tętni życiem aż do północy – potem odjeżdża ostatni pociąg. Tych których stać na nieprzyzwoicie drogie taxi nie mają co się martwić – reszta zostaje w mieście do rana, niektórzy idą przespać się w kapsule albo w lovehoteru (Love Hotel), gdzie niekoniecznie się śpi. Czasem zbyt zatrąbieni sararymen (urzędnicy) leżą na parkowych ławkach czekając na nowy dzień – wtedy obudzą się w wymiętym garniaku i znów pójdą do pracy. Życie sararymana to pociąg, praca, picie, spanie, pociąg, praca i znów picie. I tak codziennie – nie można przecież odmówić kolegom, a tym bardziej szefowi. Szef idzie się napić – idziesz z nim, lata temu podpisałeś pakt ze skośnookim diabłem. Kolektywnie w grupkach, głośno i alkoholowo spędzają kolejne dni po pracy.
Miasto, ponoć 34 miliony ludzi – wraz z Jokohamą i Chibą oraz setkami mniejszych miasteczek tworzą największą metropolię świata, jeden wielki betonowy organizm pracujący jak silnik Toyoty, bezproblemowo i długowiecznie – chyba że coś padnie – to wtedy jest krótkotrwała katastrofa – tajfuny, tsunami czy trzęsienia ziemi to chleb poprzedni…
Metro zmęczonych ludzi. Jest cichutko. Słychać jak kartkują książki czy też komiksy. Rano wyprasowani biegną korytarzami wielkiego spaghetti, w pociągu gapią się w okno, ekrany komórek, gejmbojów czy kieszonkowych playstation. W okolicach Shibuya albo Shinjuku pojawia się kolorowy tłum szalonych ludzi – wszystkie odmiany wariatów, niesamowite Japoneczki, punki, dresiarze (tak, tak), uczennice szkół średnich w podkolanówkach, blond włosach, wyciągają lusterka z plastikowych torebek i zaczynają poprawiać mejkap, wszystko to nie przerywając świergotania i konferencji międzykomórkowych. Tokio jest stolica KNJ – Konfederacji Narodów Jednokomórkowych – za parę lat większość pop-ulacji będzie miało problemy z kciukami.
Postanowiłem przejechać autostopem przez cały kraj. Z północy na południe. Jako, że byłem w samym środku wyspy udałem się na północ na drugą największą wyspę Japonii – Hokkaido.
Autostopem przez Japonie. Hokkaido.
Dzień pierwszy na Tohoku Expressway
Z Ueno zakupiłem bilet za 650 jenów do stacji Hasuda (JR Utsunomiya). Prawie przespałem stację, pociąg się bujał, chyba połowa pasażerów spała, więc poddałem się sennym wibracjom. Otworzyłem oczy, gdy zamykały się drzwi, chwyciłem plecak i crumplera ze sprzętem i wyskoczyłem na peron stacji Hasuda. Szare, ołowiane niebo, leniwa atmosfera w miasteczku, szybko znajduję przystanek autobusowy numer 3. Potem podjeżdża autobus jadący do Shiyakusho-mae – dzięki pomocy kobiety jadącej na sąsiednim siedzeniu wyskakuję tuż przy wjeździe na autostradę. Robię z kilkaset metrów mijając niewielkie domki, położone przy czystych uliczkach. Jest dość ciepło, staruszkowie podcinają krzaki w ogrodach, dzieciaki jeżdżą na rowerach, a ja zasuwam z plecakiem.
Powrót do autostopu jak za dawnych czasów. Podobnie jak w Niemczech czy w Europie Zachodniej najlepszym miejscem są parkingi położone przy autostradzie – w Japonii te miejscóweczki nazywają się SA/PA. SA (sabisu eria) są większe niż PA (parkingu eria), które są tylko parkingami z jednym barem, toaletami i stacją benzynową. Sabisu eria to znacznie większe przystanki, jest nawet bezprzewodowy internet (szkoda, że zabezpieczony) i stąd właśnie pisze te słowa.
Po 15 minutach machania zatrzymuje się pierwszy samochód. Przedstawiciel serwisu zajmującego się naprawą robotów i maszyn – 30 lat, jedzie do Utsunomiya, wyrzuca mnie 37 km przed tym miastem – na dużym SA skąd mam nadzieje złapać następną okazję. Stoję z godzinę – same samochody dostawcze, urzędnicy wracają z roboty, właściwie nic się nie dzieje, słucham lekcji japońskiego i żuję gumę. Yoshihiro Nakamizu od 13 lat eksportuje drzewka bonsai– zabiera mnie 10 kilometrów wraz ze swoją rodzinką (dzieciaki wgapione w mały telewizor nadający anime i cicha żona, która tylko na końcu pożegnała mnie wiązanką miłych japońskich słów). Yoshihiro zna Porandu (Polskę), sprzedaje tam swoje drzewka, kiedyś też jeździł stopem, więc zawsze zabiera takich typów jak ja. Wszystko pięknie, ale zaczyna padać – dostaję w prezencie parasolkę i dobre słowo na pożegnanie. Zachodzi słońce więcej chyba dziś kilometrów nie zrobię. Z doświadczenia wiem, że w nocy się stopowiczów nie zabiera – jeszcze jeden koleś mnie zabiera, jednak też z 10 kilometrów, na szczęście na dobry SA.
Drugi dzień – Tohoku Expressway
Znalazłem doskonałe miejsce, aby się wyspać – w lesie, na trawie, rozłożyłem karimatę, nakryłem się kocem zawiniętym z United Airlines, polskie tygodniki przywiezione od Łukasza, lekcje japońskiego z iPoda aż w końcu zasnąłem.
Obudziło mnie ostre słońce w okolicach 8 rano, otrzepałem się z setek mrówek (spałem w mrowisku jak się okazało), pozdrowiłem głębokim skłonem dwóch dziadków siedzących na ławce obok (ohayo gozaimas), spakowałem graty, zjadłem śniadanko w sali pełnej podróżnych, kawa, duża woda i ruszyłem w stronę autostrady.
Cel jaki założyłem sobie na dzisiaj – czyli Aomori – wydawał się odległy jak księżyc, który przyświecał mi w nocy. Znów iPod i 5 lekcja z 9 które ściągnąłem z netu – jeszcze 2 dni i przerobie to wszystko i będę potrzebował całości kursu. Po 15 minutach zatrzymał się pierwszy koleś – 45 letni fan Deep Purple (akurat leciało Smoke On The Water), coś po angielsku mówił (zresztą jak większość tych co mnie zabrała po drodze) – podrzucił mnie może z 30 kilometrów do następnego parkingu. 30 minut czekania i z piskiem opon zatrzymało się BMW wyprodukowane w Dżermani z kierownicą po lewej stronie – dobroczyńca nazywał się Kodo Hanabusa i był prezydentem Hanabusa Co. LTD firmy zajmującej się dostarczaniem lunchów do dużych firm w Tokio. Spoko gość – zapalony golfista, podwiózł mnie może z 20 kilometrów do kolejnego parkingu, z którego od razu zabrała mnie starsza para jadąca na wakacje do Akity (2 dni wakacji w Japonii to dużo). Akita znajduje się na zachodnim wybrzeżu Honsiu więc obiecali mi podrzucić mnie aż do rozjazdu dróg znajdującego się przed Morioką. Świetnie się złożyło – zapakowałem graty do wypasionego Nissana w stylu amerykańskich krążowników i ruszyliśmy w drogę. Koleś mówił odrobinę po angielsku i rozumiał wszystko, więc przez pół godziny toczyła się rozmowa zanim nie zapadłem w głęboki sen na tylnej kanapie. Obudzili mnie na parkingu tuż przed rozjazdem zapraszając na lunch – nie mogłem odmówić, zresztą biorąc uwagę stan moich finansów wcale nie chciałem – wypasiony obiadek, potrenowałem japoński i przemili państwo pożegnali się ze mną zostawiając mi kawę w puszce i kawowe dropsy co prawdopodobnie miało mnie obudzić (niestety tak się nie zdarzyło).
Nie zdążyłem nawet się podrapać w tyłek, a tu się zatrzymał kolejny człowiek. Podrzucił mnie pod samą Moriokę, na kompletnie jak się okazało pusty parking – lecz i tam nie zagrzałem miejsca – dosłownie parę minut później młode małżeństwo z 3 letnią córeczką podwiozło mnie na lepszy i większy parking.
Tam stałem i stałem – zachodziło słońce i było już całkiem późno – nie byłem przekonany czy chciałbym rzeczywiście tu biwakować biorąc pod uwagę znaki ostrzegające o aktywności misiów w okolicy – zjedzony przez niedźwiedzia w Japoni – marny koniec marnego człowieczka.
Stałem tak i stałem – aż ze stacji benzynowej ruszył w moim kierunku jeden z jej pracowników niosąc dwa kartony z nazwami zapisanymi w Kanji (ten sam alfabet co chiński, zresztą potem napiszę więcej o języku).
– Konnichiwa
– Konnichiwa, ogenki deska?
– Hai, genki des, anatawa? Aomori e ikimas – rzekłem
Okazało się, że mistrzowie zrobili mi dwa kartony, zakładając, że jadę albo do Aomori albo do Morioki. Podziękowałem, uniżenie, kłaniając się w pas – ale dalej stałem jak ten kołek i nikt nie chciał się zatrzymać. Po godzinie znów ci sami dżentelmeni przyszli z pomocą – okazało się, że pytali się każdego na stacji benzynowej czy mnie nie zabierze. No i tak się stało – podjechał van z gościem o szarych włosach, różowej koszuli i butach za pierdyliard jenów – ten nie mówił a nic po angielsku, ale w ciągu 2 dni nauczyłem się na tyle japońskiego, że mogliśmy rozmawiać przez 15 minut (sam byłem zaskoczony) aż znów odpadłem. Obudziłem się przed samym Aomori, wypiliśmy kawę na parkingu i po 15 minutach byłem w przystani promowej. Za 1400 jenów zakupiłem bilet na Hokkaido do Hakodate i będę tam o 4 rano.
Podsumowując – jestem totalnie uradowany – będę na Hokkaido w niecałe półtora dnia odkąd opuściłem Tokio. Zakładałem minimalnie 3-4 dni, aby się tam dostać – Japończycy zaskoczyli mnie kompletnie – każdy dzień jest lepszy od poprzedniego i jak się uda chciałbym zostać tu przynajmniej miesiąc. Jeżdżąc stopem schodzi mi maksymalnie 50 zeta dziennie – co jest chyba wyczynem, po dniach spędzonych w Tokio.
Nie wiele spałem w ostatnich 3 dniach – właściwie od paru tygodni sen jest nierówny, zasypiam o dziwnych porach, czasem wraz z brzaskiem, w godzinach popołudniowych na parę godzin. Teraz to się odbija – nie mam siły nawet machać lewą łapą na nadjeżdżające samochody – na szczęście nie trzeba wiele wysiłku – maksymalnie kwadrans z górką i znów jestem na swojej drodze. Tyle, że później zasypiam w samochodach swoich dobroczyńców i nie wiem czy jest to mile widziane, w końcu ktoś zabiera mnie ze sobą, aby mieć towarzystwo na długiej drodze do domu.
Autostopem przez Japonię.
Wizyta w Japonii to nie jest wyjazd za granicę. To wczasy na innej planecie, w innej galaktyce.
Język
Japoński to po japońsku „nihongo”. Właściwie naukowcy do końca nie są pewni korzeni języka – prawdopodobnie ma dużo wspólnego z dialektami tureckimi i mongolskimi a także powstawał pod dużym wpływem chińskiego i koreańskiego. Pomiędzy XVI i XIX wiekiem kupcy europejscy oprócz syfilisu i innych chorób przywieźli także parę słów, które weszły do codziennego japońskiego. Oczywiście w wieku XX nastąpiła głęboka amerykanizacja kultury i tym samym na toaletę mówi się toyre, na silnik enjin, telewizor to terebi, love hotel to rabuhoteru i mógłbym tak długo wymieniać. Judo, harakiri, seppuku, kamikaze, karaoke, bonzai, sake, aikido, ninja, jakuza, suszi, orgiami, tsunami, wasali, gejsza, sumo – spisałem sobie słowa japońskie, które znałem wcześniej. Potem jak wyruszyłem w drogę miałem mnóstwo czasu na naukę – wcześniej do iPoda załadowałem sobie Japanese-Pimsleur (pierwszy unit) i powoli, z lekkim zdziwieniem, zacząłem przyswajać. Gramatyka prosta, dwa czasy jedynie (przyszły można wyrazić za pomocą teraźniejszego), wymowa prosta, żadnych intonacji jak w chińskim, wietnamskim czy tajskim – tylko się uczyć. Trudniejsza sprawa z czytaniem – słowa pochodzenia chińskiego zapisuje się w kanji (taki sam alfabet jak chiński) w połączeniu z japońskim alfabetem hiragana i katakana (w nowoczesnym japońskim występuje ponad 2000 znaków kanji, natomiast 46 znaki w hiraganie odpowiadają sylabom – w sumie w różnych kombinacjach możemy używać aż 100 znaków; co do katakany – używa się jej aby opisać wszelkie słowa zapożyczone z innych języków – proste prawda?).
Oprócz Nihongo (którym posługuje się prawie 130 milionów ludzi na całym świcie) w Japonii używa się również Ainu (na Hokkaido i Sachalinie w Rosji) oraz Ryukyuan na Okinawie (południowa tropikalna wyspa, bardzo blisko Tajwanu).
Automaty
Sprzedaje się w nich wszystko – napoje, lodowatą bądź gorącą kawę, browary, papierosy (cała Japonia jara jak lokomotywa, a średnią życia mają jedną z najdłuższych na świecie), hotdogi, czekoladki, chrupki, kondomy, części komputerowe, komórki, karty sim, filmy pornograficzne i komiksy – w Japonii jest największa ilość automatów na świecie – są dosłownie wszędzie, nawet w miejscach gdzie człowiek pojawia się z rzadka (może niedźwiedzie na Hokkaido też zakupują rybne chipsy w automatach?)
Dzień trzeci – Hakodate, Hokkaido
Prom przybiły do wybrzeży Hokkaido o 3.30 rano. Przystań promowa w Hakodate opustoszała jak trybuny stadionu marnego zespołu ligi okręgowej. Było jeszcze ciemno – nigdzie nie widziałem przystanku autobusowego czy też torów kolejowych – a do centrum miasta było ładnych parę kilometrów. Podreptałem zatem przed siebie, beznadziejnie machając kończyną z kciukiem, niestety żaden z niewielu pojazdów mijających moją objuczoną plecakiem postać nawet nie zwolnił.
Wzdłuż morskiego betonowego brzegu wędkarze porozstawiali stoliki i krzesełka w milczeniu gapiąc się w ciemną wodę. Przeszedłem wzdłuż przystani, potem mostem aż w końcu zobaczyłem światła budzącego się centrum miasta. Zlokalizowałem wzrokiem stację kolejową, gdzie wrzuciłem plecak do przechowalni. Były trzy rodzaje lockerów – za 700, 500 i 400 jenów. Ten ostatni z początku, wizualnie, wydawał się za mały na mój plecak. Lecz po otwarciu okazało się, że oprócz mojego dobytku zmieściłbym tam nawet pocięte na kawałki zwłoki (po przeczytaniu przepisów na ścianie okazało się, że byłoby jednak to wbrew prawu, tak jak i przechowywanie broni, bomb oraz narkotyków).
Zostawiam plecak i idę na poranny market Asa-Ichi. Tysiące homarów, ikry, ryb i innych owoców morza. Zamawiam za 1400 jenów donburi z ikrą z łososia i lobsterami. Niebo w gębie. W radiu leciały japońskie przeboje z lat 60tych, zaczynał się nowy dzień.
Trzeba się w końcu umyć – publiczna łaźnia (Olsen) to chyba najlepsze miejsce. Za 370 jenów zakupuje bilet wstępu. W sporej sali 50 nagich Japończyków w wieku od 18 do 99, siedzą na plastikowych stołeczkach, przed lustrami, namydlają ciała, golą się aby wejść do jednego z dżakuzi (są 4 i jedno na zewnątrz – testuje wszystkie, różnią się intensywnością bulgotu i temperaturą od 42 do 45 stopni). Rewelacja. Spędzam tam godzinę paradując z fujarką po onsenie – no big deal – to samo robią inni, żadnego zasłaniania się i wstydu…
Około 14 ruszam poza miasto. 8 kilometrów zanim złapałem pierwszą okazję, tuż poza miastem, zaraz przed wjazdem na główną drogę. Zatrzymał się typek w kolorowych ciuchach, tuningowanej furce – nie jechał do Sapporo, ale zgodził się podrzucić mnie za miasto na pierwszy lepszy parking. Po drodze wstąpił jeszcze do domu na przedmieściach, aby zabrać swojego kumpla – jechali w góry na jakąś imprezę. Potem siedziałem jeszcze w trzech autach, za każdym razem po parę kilometrów, zachodziło słońce, a mnie ogarnęło zmęczenie. Zrobiłem zakupy w seven eleven, postanowiłem postać jeszcze chwilę i poszukać miejsca do spania na plaży. 3 minuty później siedziałem w samochodzie Nishi Masanori, 26 letni mieszkaniec Sapporo zabrał mnie z radością i jak powiedział po raz pierwszy miał sposobność rozmawiać po angielsku z gaijnem (obcokrajowcem). 3 godziny później byłem w Sapporo – czas przeleciał szybko na rozmowie, słuchaniu muzy, zatrzymaliśmy się też na kolację gdzieś w górach, potem zasnąłem, Nishi obudził mnie w Sapporo.
Zdecydowałem się nie iść do Youth Hotelu za 3700 jenów. Za 1900 mogę przesiedzieć 7 godzin w kafejce netowej – prysznic, prywatna kabina, tysiące filmów na DVD, picie i jedzenie za friko, szybkie łącze i super wygodny fotel…
Dzień czwarty – Sapporo
Wczorajszego dnia w okolicach popołudnia ledwo już powłóczyłem nogami. Silny wicher powiewał, było zimno jak cholera, zjadłem obiad w knajpie dla robotników (schabowy !!!, ryż, nieograniczona surówka) i czułem, że więcej nie wyrobie. Było za zimno aby spać w parku, luknąłem do portfela, jeszcze trochę kaski było. W informacji turystycznej znaleźli mi najtańszą kapsułę, wsiadłem w metro i pojechałem do dzielnicy Susukino – bary, rabuhoteru (Love Hotels). Sapporo Kapsule Inn za 3200 jenów za noc. Wchodzisz bez butów, które zostawiasz w szafce. Wjeżdżam na 3 piętro (wszystkich jest 7, na 7 prysznic komunalny i dżakuzi) i odnajduję swoją kapsułę – wszystko wygląda tak jakbym miał zaraz odlecieć w kosmos. Ale zamiast tego odpadam w 16 godzinny sen. W środku kapsuły (metr na dwa) telewizor, radio, budzik, pościel – wygodna sprawa. Terebi (telewizor) nie działa jednak – trzeba wykupić kartę za 1000 jenów. Znajduję jeszcze ulotki z programem telewizyjnym na czerwiec – hm… same pornosy. Na moim piętrze jest jeszcze pusto i cicho. Bardzo szybko zasypiam, aby obudzić się dwa razy na siusiu.
Sapporo poprzedniego dnia sprawiało wrażenie pustego miasta – dziś wyszło słońce i sprawy przybrały inny obrót, mnóstwo ludzi na ulicach, ciepło i czuję się znacznie lepiej. Popracowałem trochę na kompie i trzeba będzie wyjechać z miasta w jakiś sposób. Jadę na wschód w stronę parków narodowych…
Dzień piąty – autostopem przez Hokkaido.
Czego szukasz będąc w drodze? Czy chcesz odnaleźć samego siebie czy też szukasz innych? Samotność ma swoje plusy, ale bez innych ludzi nie masz opowieści. Tylko interakcja ma sens. Czytając książkę Marka Kamińskiego o tym jak szedł na biegun stwierdziłem, że to nie dla mnie. Lubię samotność, wtedy układam w sobie myśli, planuję co robić, jestem zajęty samym sobą, lecz jednocześnie gdzieś szukam innych ludzi. Na pewno jest z tego satysfakcja – że doszedłeś na ten biegun – dążenie do celu jak najbardziej. Ja się złapałem na tym, że nie mam celu – droga ma sens sam w sobie i basta.
Piony poziomy wahania klimatu w tą i we tę. Najlepsze pomysły i rozwiązania przychodzą jednak gdy ma się z górki, wtedy mózg szybciej pracuje i daje to nieoczekiwane wyniki.
Ślizgam się. Tego znieść czasem się nie da. Ślizgania się po powierzchni kulturowej. Od tygodnia uczę się języka. O ile łatwiej jest znając parę słów i mając czasem mgliste pojęcie co też do ciebie mówią.
Hokkaido jest super. Ale nie do zdjęć – tzn. na pewno jest znakomitym miejscem dla miłośników fotografii przyrodniczej czy też krajobrazów. Ale nie dla mnie. Wolę miejską dżunglę, a na wsi to lubię sobie odpocząć od aparatu. Dlatego ostatnie zdjęcia są tylko zapisem drogi, brak jakiś spektakularnych szotów. Ale postanowiłem wrzucać codziennie krótki film z podróży autostopem, zamiast zdjęć (które też się czasem pojawią). Wieczorem coś sklecę.
Około 16 opuściłem Akan aby jednym samochodem dojechać do Kawału Onsen. Kolejne emeryckie miasteczko – drewniane domki, sklepy z szajsem w stylu poroża jeleni i wypchane bobry. Nie trawię właściwie całej tej cepelii, choć teraz pochodzę do tego z dystansem. Krajobrazy są super, wulkany, jeziora, mgła osnuwa wszystko dookoła. Jest zimno – jakieś 10 stopni Celsjusza. Zasuwam w sandałach i krótkich gaciach – nie mam całego tego trekingowego ekwipunku. Brak namiotu, śpiwora, odpowiednich butów. Więc czekałem na okazję około 20 minut – inżynier z Kushiro nadrobił drogi aby z Teshikagi podrzucić mnie pod wulkan oddalony o 3 kilosy od Kawayu Onsen. Zobaczyłem sobie gejzery, śmierdzące siarką i piekłem a potem spokojnie przeszedłem sobie 3 kilosy nie próbując nawet autostopu – dziennie średnio robię z plecakiem z 7-10 kilometrów – niezła gimnastyka. W miasteczku znalazłem raida hausu – za 800 jenów (plus 200 za kołdrę i materac). Właściciel jest wiekowym dziadkiem, co ledwo chodzi, ale męczył mi dupę przez godzinę, objaśniając mi że to jest kibel, to jest TV a to jest pilot, który służy do jego włączania, tam jest lampka, a tu drzwi – uważaj na schodach jak schodzisz bo są strome, wyłączaj światło, zdejmuj buty, tam musisz jeść (gdzie indziej nie możesz i na mapie wskazał mi jakąś knajpkę). Strasznie upierdliwy typ – ale miejscówka fajna, typowy japoński domek, z rozsuwanymi drzwiami z papieru i drewna, raida hausu jest pusty więc dziś na spokojnie zasiądę na tatami i pomontuję filmy.
Utoro
Na pierwszy rzut oka Utoro rzeczywiście wydawało się miejscem zapomnianym przez wszystkich (oprócz japońskich turystów i nowożeńców). Półwysep Shiretoko (na którym leży Utoro) w języku Ainu oznacza ni mniej ni więcej „koniec świata”. Wulkany, klify, niedostępne zatoki, wszystko wygląda na nie ruszone. Czasem aż do sierpnia na szczytach górskich leży śnieg, a czasem nie topnieje wcale i utrzymuje się przez cały rok.
Dojechałem do Utoro w niedzielę wieczorem. Dwie szybkie okazje autostopem z Kawayu, a na miejscu nie miałem w gruncie rzeczy pojęcia do będę robił. Postanowiłem więc nie robić nic i poczekać. Czasem przydaje się rzut monetą, albo kośćmi – czasem wystarczy zdać się na intuicję. Poszedłem więc w lewo, choć mogłem w prawo jak i do tyłu a w opcji było także pod górkę. Po drodze wstąpiłem do pierwszego lepszego sklepu pytając o raida house. Chuda Japonka z wystającymi zębami była tak przemiła, że zadzwoniła gdzie trzeba, a właściwie 200 metrów dalej do Cafe Fox. Miejsce okazało się domem dla ekipy pracującej na miejscu, a także biurem turystycznym, knajpą, kafejką internetową i domem dla podróżnych (easy raiderów).
Dokonałem właściwie przesłuchania dziewczyny za kasą. Ruda odpowiadała posługując się całkiem przyzwoitym angielskim – co ile kosztuje, gdzie i jak, zapytałem się jeszcze gdzie tu można owoce morza i rybkę skonsumować. Odpowiedź znajdowała się 10 metrów dalej w knajpie Pana Tanedy.
Taneda
Zasiadłem więc u Taneda-san. Właściwie już zamykał, ale zdołałem zamówić rybkę (koniec końców zjadłem 2, ośmiornicę, krewetki i inne tam). Gadka szmatka – Taneda kumaty człowiek, po angielsku rozumiał, więc na migi i w mieszance japońsko – angielskiej ucięliśmy sobie pogawędkę przy browczyku, morskich robakach i gumowych oktopusach. Doszło do wymiany wizytówek – a ja nieśmiało zapytałem czy mogę się z nim wybrać na połów w nocy. Taneda zastanawiał się i zastanawiał i chyba nie wiedział co powiedzieć (poznaję już ten stan u Japończyków – zażenowanie i wstydliwy uśmiech) – ale dogadaliśmy, że ja robię zdjęcia a on może sobie wydrukować i powiesić w knajpie (która została otwarta tydzień temu). Wypiliśmy jeszcze po jednym Asahi i umówiliśmy się na 1:15 w nocy.
Cafe Fox
Powróciłem do Cafe Fox. Zamówiłem kawę i usadowiłem się z laptopem przy piecyku, bo strasznie piździło. Okazało się, że jest hotspot, ale zanim zdążyłem cokolwiek wbić w firefoxie dosiadł się koleś w kurtce z napisem Cafe Fox. 3 minuty później siedziałem przy stoliku z Kantoro i całą ekipą z Foxa. Pokazałam im foty na laptopie, Kantoro podrapał się w rozczochraną łepetynę, szeroko uśmiechnął i rzekł „a może porobisz też fotki dla nas na rejsie, w zamian za piwo i wieczorną kolację, przez okres jaki tu zostaniesz?”. Nawet mi nie przyszło do głowy aby odmówić. Ojciec Kantoro – Masta (ładne imię) jest właścicielem całego biznesu. Ma dwie łodzie Fox 1 i Fox 2. Pierwsza pływa na krótkiej trasie, aż do wodospadu, rejs trwa godzinę i kosztuje 3000 jenów. Drugi lisek robi 3 godzinny rejs aż do końca półwyspu za cenę 8000 jenów. Codziennie robią ze 3 kursy, wieczorem więc jest czas na piwko i rozmowy przy stole. Kantoro pracuje do końca sezonu a na zimę wyjeżdża do Nowej Zelandii. Nie po to aby pracować, podróżować szlakiem Władcy Pierścieni, czy pływać na desce. On tam jeździ aby pić, bo akurat jest lato i trenuje swój angielski (bardzo dobry). Na tej samej łodzi pływa również jego brat Dzodz (nie wiem dokładnie jak się pisze) a mniejszym liskiem steruje jeszcze jeden ziomuś (z 4 razy się pytałem jak ma na imię, pamięć moja niestety zawodna) – ten natomiast był niezłym wariatem. Generalnie parę następnych wieczorów spędziliśmy na melanżowaniu (czy jest jakieś nowe słowo zamiast tego?).
12 godzin na łajbie
W nocy nie spałem. Przerzucałem sajty, pracowałem na kompie. Ubrałem wszystko co miałem ciepłego (czyli nic) i zszedłem na dół. O 1:15 zjawił się Taneda, punktualnie, z zapuchniętymi oczami, rzucił mi kurtkę i gumiaki (niestety były za małe) więc zostałem w trampkach. Wypompował wodę z łodzi, a potem zasiadł u steru, zapuścił wszystkie urządzenia, radar, gps, autopilota (ustawiał w komputerze kierunek i łódź płynęła sama). Oprócz niego na łodzi był jeszcze Nakamuri-san i dwóch młodziaków z farbowanymi włosami. Widać, że pracują razem od dawna, bo zasuwali jak dobrze naoliwiona maszyna. Zaczęli od zwijania starych lin i sieci, następnie zatrzymali się na ściągniecie tych co zarzucili poprzedniego dnia. Tylu różnych morskich dziwadeł nie widziałem – bardzo szybko je wyciągali i segregowali w dużych plastikowych pojemnikach. Czego tam nie było? Homary, krewetki królewskie, kraby, ślimaki, kalmary, ośmiornice, ryby mniejsze i większe, manty, koniki morskie i sam nie wiem co. W każdym razie było mnóstwo stworów.
Około godziny 8 poczułem, że słabnę. Tuż po śniadaniu – znakomite, ryż, owoce morza, surówki, zupa miso – schowałem się w niewielkiej dziurze pod pokładem i zasnąłem słuchając POE – przez co śniły mi się jakieś polskie klimaty, dopóki nie coś zaczęło lać mi się na głowę. Poza tym huśtało niemiłosiernie i dobrze, że nie jestem podatny na choroby morskie. Spałem dwie godziny, uderzyłem się z płaskiej w twarz parę razy, wypiłem kawę mrożoną i wylazłem z nory. Rzuciło mnie o ścianę i o mało co zmyłoby mnie z pokładu – byliśmy za półwyspem, 15 km od Wysp Kurylskich – jedyna pociecha, że słonko świeciło inaczej było by krucho. Próbowałem robić zdjęcia, niestety nie za wiele, słona woda błyskawicznie pokrywała cały aparat.
Parę dni później musiałem wracać do Tokio.
Powrót do Tokio
Prom do Hachihoke jest znacznie większy niż ten z Aomori do Hakodate. Parę pokładów, sale zbiorowe i prywatne. Udało mi się bilecik kupić za cenę noclegu (3650 jenów) ale i tak koszt dzisiejszej jazdy wyniósł mnie 10000. Strach pomyśleć gdybym tak się cały czas poruszał. Prawdopodobnie nie było by mnie stać. Pociągi i autobusy na trasie (jaką zrobiłem autostopem) Tokio – Sapporo – Kushiro – Kawayu – Utoro – Sapporo – Tokio kosztowałyby mniej więcej – 80000 jenów czyli prawie 2500 zeta. Samolot tyle samo, lub odrobinę więcej.
Prom przybił do wybrzeży Honsiu o 4:15 rano. Półprzytomny szedłem portową ulicą w stronę autostrady, znów intuicyjnie, nie wiedząc dokładnie jak się wydostać na Tohoku Expressway w stronę Tokio. W końcu znalazłem kierunkowskaz na autostradę. Zrzuciłem plecak i zanim zdążyłem zamachać, zatrzymały się dwie kobiety, które widziały mnie na promie. I tym samym znalazłem się na właściwiej drodze.
Stałem przez 1,5 godziny, bezskutecznie, aż w okolicach godziny szóstej zostałem porwany przez młodocianych cyklistów z Hochinnohe. Chłopaki i dziewczyny do Sendai na zawody rowerowe jechali choć na sportowców nie wyglądali. 420 km do godziny 11 przed południem zostało zrobione, więc pojawiła się szansa na dotarcie dzisiejszego dnia do Tokio. Ekipa cyklistów poruszała się dwiema furkami, ja siedziałem w wozie wraz z Masataką, Katsuhiro, Tsuyoshi i Yasuhiko. Chłopaki spoko ziomy, choć komunikacja językowa trudna, ich angielski był odorbinę lepszy niż mój japoński, wiec dużo gestykulacji i machania rękoma. 3 godziny spałem jak zabity, właściwie nie pamiętam co się działo, wiem że się zatrzymywaliśmy, wtedy ja zostawałem w vanie rozkładając się na tylnym siedzeniu, aby 15 minut później wrócić do spania na siedząco, obijając sobie czaszkę o szybę.
I tym samym miałem tylko 300 kilometrów do Tokio. Następnie zrobiłem około 100 kilometrów dwoma pojazdami – ze starszym Japończykiem a potem dosłownie 10 kilometrów na duży parking z innym. Tam utknąłem na dwie godziny, przemokłem całkowicie stojąc w kapuśniaczku, szczękając zębami liczyłem na szansę dotarcia do Tokio. I stało się. Tutui podrzucił mnie aż pod stację superszybkiego pociągu i kupił mi bilet do Ueno w Tokio. Powinienem odmówić, ale prawdopodobnie obraziłbym go śmiertelnie.
Ponownie w Tokio
Utknąłem w Tokio. Przestałem robić zdjęcia, pisać, czytać – włączyłem „rec” w mózgu a nie w elektronicznym urządzeniu. Czasem chowałem aparat do torby albo zostawiałem go w Guess T House i ruszałem w miasto – schody ruchome, windy, chodniki, przejścia, tunele, pociągi i ludzie. Miasto działa jak narkotyk, soma, jest zapychające jak 10 kawałków suszi zjedzonych w minute. Ale myślę, że już dość. Męczy mnie ta sama co w Nowym Jorku czy innych ogromnych metropoliach, które naprawdę polubiłem – myśl, że nie mogę tutaj normalnie pomieszkać choć przez parę miesięcy – bardziej zanurzyć się w tutejsze życie.
Kyoto
Środek lata w środku Japonii. Kyoto się topi, jak czekolada z zakładów „22 lipca”. Asfalt mięknie w oczach a tory kolejki podmiejskiej deformują. Kawa mrożona i litry płynów. Ludzie zasypiają w metrze, na ulicy, wycierają ręcznikami zroszone potem czoła.
Już siedem miesięcy w drodze. Tak dużo i tak niewiele.
Kobe
Idę tam gdzie idę, czyli donikąd. Powłócząc kończynami ze zmęczenia, w bezsennym rytmie, osłonięty przezroczystym parasolem za 210 jenów, płynę po pustych, mokrych, niedzielnych ulicach Kobe. Od dworca do Chinatown, z Chinatown na wybrzeże. A potem wyrzuciłem mapę. Odkręciłem szeroki kąt z aparatu i założyłem standard, co zawęziło mi pole widzenia, pozwalając skupić na szczegółach, nie wychylając się za bardzo spod parasola.
Spędziłem trzy godziny w centrum handlowym obserwując jednokomórkowców z mozołem wklepujących telehaiku. Tu wszyscy mają telefony i bawią się nimi bez przerwy. Tu nie wysyła się esemesów tu używa się emaili z możliwością wklepania do 10000 znaków (kanji), co za radość, dojeżdżając z do pracy i z powrotem cztery godziny każdego dnia można napisać sporą książkę albo pociąg-ający tomik z wierszami. Subway Haiku.
Idę przed siebie bez celu. Nie mam kasy na muzea, atrakcje turystyczne, oszczędzam na metrze i zdzieram sandały. Co jakiś czas zatrzymuję się w różnych budynkach. Centra handlowe, informacje turystyczne, przystań promowa, byle było siedzenie i dach nad głową.
Na osiedlu nie było nikogo. Japońskie blokowisko. Takie jak z Ringu. Ani żywej duszy. W końcu po spożyciu kawy na stacji benzynowej, zawróciłem w stronę stacji na której zostawiłem plecak. Przeszedłem przez dzielnicę zapomnianą przez wszystkich, pełnej salonów fryzjerskich, szemranych barów, tłuste koty wylegiwały się przed sklepami z używanymi rzeczami a matuzalemowi staruszkowie śmigali elektrycznymi pojazdami (jedna taka 125 letnia prawie mnie zabiła, dobrze, że taki pojazd jedzie 3km/h, ale ja byłem nieprzytomny i nie patrzyłem przed siebie).
W końcu dobrnąłem do stacji. Wyszło słońce a w podziemnych przejściach i na ulicach pojawili się ludzie. Właściwa pora, po sobotniej imprezie, niedzielne zakupy i przesiadywanie w centrach handlowych. Ludzie na całym świecie jarają się tym samym szajsem.
Noc spędziłem na plaży w Kobe. Padłem jak zabity w piasek i zasnąłem.
Ostre słońce obudziło mnie o 8 rano. Pusta plaża, trzech znudzonych wędkarzy i moje zwłoki. Kąpiel dobrze zrobiła, potem prysznic, kawa w knajpie i ruszyłem w stronę drogi numer 2 prowadzącej do Hiroshimy i Hakaty. Ja głupi. Myślałem, że to nic takiego. Nie było jednak żadnej zatoczki gdzie potencjalny samochód mógłby się zatrzymać i tym samym zrobiłem 5 kilometrów wzdłuż drogi bezskutecznie szukając miejsca to złapania okazji. Doszedłem do następnego miasta i padnięty (30 stopni upał, ostre słońce, plecak) wskoczyłem do pociągu do Abashi. Niestety to miejsce było za duże aby dość do drogi więc przejechałem jeszcze ze dwie stacje i tamże w końcu znalazłem się na drodze numer dwa. Parę minut czekania i zatrzymały się dwie zreformowane pandy, słodkie niunie dla których wszytsko było sugoi, kakoki, kawai, ne? Były tak słodkie, że wywiozły mnie na parking na autostradzie 40 kilosów od Sumy i kazały siedzieć w samochodzie. Po 10 minutach wróciły tryumfując – znalazły mi dobroczyńców. Koleś z Korei i jego japońska laska. Kim mówił świetnie po angielsku, wraz ze swoją rodziną mieszkał w Toskanii w tamtejszej Mekce dla artystów rzeźbiarzy (jego ojciec jest jednym z nich), przegadaliśmy całą drogę o sztukach wizualnych które studiował, czasem on przerywał aby przetłumaczyć o czym mówiliśmy swojej japońskiej narzeczonej (która wydawała typowe dla Japonek dźwięki zachwytu: yyyyyy, uuuu, eeeee ummmmm, sugoiiiiii). Zawieźli mnie aż za Okayamę skąd po paru minutach zabrały mnie dwie dobrze wychowane paniusie z białym pieskiem nikczemnego rozmiaru, na widok którego nie jeden Wietnamczyk oblizałby się łakomie (nie za dużo mięsa ale pewnie dobrej jakości). Te lalunie były kompletnym przeciwieństwem tych pierwszy – ładny samochodzik, wysprzątane, piesek cichutko siedzący pani na kolanach, zero angielskiego, zero japońskiego, zero. Chichotały zasłaniając usta, po 15 minutach zachciało mi się spać. Pobudka w samej Hiroshimie.
60 lat temu wielki grzyb pojawił się nad tym Hiroszimą. Wypadkowa różnych zdarzeń, szaleństwo wojny, zacięcie i nieustępliwość wojskowych i polityków z obu stron doprowadziły do cierpienia setek tysięcy ludzi. Nikt tu nie jest bez winy. Japończycy urządzili wcześniej piekło w innych krajach Azji (Chiny, Korea, Azja Południowo Wschodnia, Pacyfik). Amerykanie poszli na całość i po zlokalizowaniu wielu celów (między innymi Kyoto, Tokyo, Nagasaki, Nagoya) w końcu wybrali Nagasaki i Hiroshimę. Pierwsza w historii bomba atomowa wykorzystana przeciwko ludziom wybuchła 500 metrów nad centrum Hiroshimy 6 sierpnia 1945 roku o 8:15 rano. Siedziałem w muzeum poświęconym ofiarom bomby i Memorial Parku cały dzien. Ostatni raz tak czułem się po wizycie w Tuol Sleng w Phnom Penh. Ludzie przeciwko ludziom. A od ostatniej próby nuklearnej minęło tylko 460 dni.
Ostatnie dni w Japonii to Hiroshima i wyjazd do Fukuoki skąd przepłynąłem do Korei. Ciężko było mi przeżyć w Japonii za niewielkie pieniądze i jeszcze gorzej było mi opuścić ten wspaniały kraj. Jedno wiem, cytując z Terminatora – „I’ll be back”.