Byłem dzisiaj w szpitalu. Nie lubię tego miejsca. Smierdzi śmiercią i dopiero tam pojawia się niejasne, skażone jesiennym błotem światełko – najlepiej byłoby nie chorować, nie miewać przykrych schorzeń, żyć długo i zdrowo, a potem umrzeć. Raz a dobrze. Zanim znalazłem swój oddział – jeździłem windami, wąchałem lizol, kupiłem hallsy w aptece i podziwiałem tych wszystkich ludzi w białych, kompletnie nietwarzyowych uniformach, którzy muszą tam przychodzić do pracy, dzień w dzień. W końcu znalazłem swoją poczekalnię i czekałem, niegrzecznie nadstawiając ucha – dochodziły mnie strzępki zdań, rozmów telefonicznych, zamknąłem oczy. A może nawet zasnąłem na chwilę.
Znów badania, USG i krzywa uwaga pielęgniarki: „ależ tu ubiera się obuwie ochronne”. Przeraża mnie sam fakt mojej nieznajomości obyczajów szpitalnych. W szpitalu byłem raz, jak miałem 3 latka (mieszkając u dziadków na wsi, walczyłem z baranem na śmierć i życie – zostałem znokautowany, może nie w pierwszej czy drugiej rundzie, ale już potem straciłem przytomność – tryumf tryka był krótki – zabił go mój tata i wieśniacki skurwiel skończył na stole, a ja wciąż chodzę po tej tragicznej planecie – ze szramą z tyłu głowy i lekkim pierdolcem). Późniejsze wizyty były sporadyczne i słabo je pamiętam, w każdym razie nie wracałem tam jako pacjent.
Na dniach znów nim będę. Na szczęście to tylko mały zabieg.
Poprzestawiane w głowie wszystko. Do góry nogami. Samochód zamienił się w śmietnik. Mieszkanie w burdel. Mózg się zlasował. Uszy zarosły włosami. Na wschodzie rewolucja, na zachodzie dewaluacja wartości, na północy noc, na południu też nie za dobrze. Wszystko jednak jest jak najbardziej odwracalne.