Słucham boxu Nirvany. Zapuściłem tak bez przekonania godzinę temu. I wciąż słucham.
Kiedyś. Lata temu byłem wielkim fanem – może za dużo powiedziane – ale Pearl Jam, Nirvana, Alice in Chains, Soundgarden, Mudhoney, Red Hot Chili Peppers królowały w mojej znakomitej kolekcji kaset firmy TAKT prosto z Musik Weltu (kultowy sklep muzyczny w Kłodzku) albo z bazarku koło szkoły podstawowej numer 3. Był to rok 1991 lub 1992, w każdym razie w tych okolicach. Była gitara kupiona przez mojego ojca w Nachodzie (jak się teraz nie nauczysz na niej grać, to ją wyrzucę na śmietnik). Nauczyłem się. W dniu, gdy umarł Kurt, wpadł do mnie Wujek (było dwóch Wujków – bracia bliźniacy, potem zniknęli gdzieś na wschodzie Polski, prawdopodobnie w Białymstoku) i w ten kwietniowy poranek wybrzdękaliśmy hołd dla Kurta, siedząc na balkonie mojego mieszkania w najdłuższym falowcu w województwie wałbrzyskim.
Słucham teraz Nirvany po latach – mój mózg skażony muzyką świata odbiera jednak na dobrej fali.
Kawałki z 1988 roku – Kurt solo z gitarą gdzieś w zapyziałym prowincjonalnym Aberdeen, zamieszkałym przez psychopatyczną masę ludzką – drwali, kierowców ciężarówek, pań z supermarketu, pryszczatych skejtów i nieprzekupnych policjantów.
Ja pod koniec 2004 ze słuchawkami na uszach w zapyziałej Warszawie, zamieszkałej przez psychopatyczną masę ludzką – kierowców taksówek, sąsiadów, panie z warzywniaka, bakaczy, duchy z internetu, przekupionych policjantów, smutnych motorniczych, wściekłych newsmanów, pewnych siebie kierowców, hiphopowców, zawstydzonych wędkarzy, kominiarzy, akrobatki, wewnętrznych grajków, ciastkarzy, wykupionych polityków, piłkarzy, latających elektrycznych narciarzy, finansistów i malarzy.