Festiwal Tanca
Kolonia rybacka
tym razem sie nie udalo. z enfieldem model bullet – nauka na ulicy pelnej krow, dzieci, turystow nie szla najlepiej – ciezka sprawa – wszystko jasne z poczatku – tu sprzeglo, tu hamulec tu gaz tam ssanie a tak sie go odpala (zebralo sie paru nauczycieli)- tak tak, dam sobie rade, no ale po raz pierwszy na takiej bestyji nie za bardzo wyszlo – dlawilem sie, silnik gasl, a stary bullet nie chcial odpalic – wylalem z siebie 2 litry potu – ale jutro znow sprobuje
poza tym – dwa wieczory pod rzad na festiwalu tanca (takakatakatak tikatikatak tikiktikatak – bedzie mi sie snilo przez nastepne noce)
dziwne rozmowy przy slodkiej herbacie
lepkie palce od parroty
dwa pogrzeby i jedno wesele
kapiel o wschodzie slonca – a raczej rozbijanie sie o dwumetrowe fale
robie postepy w montowaniu filmow – adobe premiere nie taki straszny
odpalilem skypa – majac nieoczekiwana przyjemnosc rozmowy z mr. adomasem
pobawilem sie kamera – hmm.. na takim czyms mozna robic „prawdziwe filmy” – ma m na mysli calkiem spora profesjonalna kamere soniaka – i tym samym coraz bardziej wkrecam sie w film
generalnie – wszystko idzie jak najlepiej i nie powiem abym sie zle czul…. :))
chce mi sie jedynie baaardzo spac i dlatego wypisuje polamane zdania…
jeszcze chwile tu zostane
a potem bardziej na poludnie na sam koniuszek subkontynentu
Pustka. Cisza. Spokój. Siedzę na plaży, pośród dziesiątek łodzi rybackich, powietrze zawinięte w sieci, które wydają się być zrobione z obłoków waty cukrowej.
Wszyscy widzieli w TV, Internecie i gazetach co stało się tu miesiąc temu. „Tu” – mam na myśli nie tylko to miejsce, ale tysiące kilometrów wybrzeża po obu stronach Morza Andamańskiego i Oceanu Indyjskiego.
Wczoraj wieczorem jadąc nabitym ludźmi, rozklekotanym autobusem z Chennai, widziałem po drodze porozbijane namioty w obozach, gdzie mieszkają poszkodowani. W całej okolicy podobnych obozów jest kilka (i pewnie dziesiątki na całym wybrzeżu). W całych Indiach powstają też sierocińce dla 2000 sierot. Około 1500 matek straciło swoje dzieci, 15000 dzieci wciąż jest poszukiwanych. W autobusie spotykam Szwajcara – Vashist ma na imię, tzn chyba mial inaczej na imie ale przyjal nowe. Mój równolatek – pracuje dla jednej z NGO (Organizacja Pozarządowa) zajmującej się pomocą dla ofiar tsunami. Szefem organizacji jest niewidomy guru Vashista – pokazuje mi zdjęcie człowieka w ciemnych okularach, uśmiechniętego od ucha do ucha, w jednym z obozów dla poszkodowanych przez tsunami.
Po przyjeździe do Mammallapuram, Szwajcar prowadzi mnie do hotelu, w którym mieszka – Ramakrishna Lodge. Hotel jest prawie pusty i za 100 rupii mam całkiem niezły pokoik.
Potem podczas kolacji dowiaduję się paru szczegółów z życia Vashista. Jak już wspomniałem mój rocznik 76 – pracuje obecnie przez pół roku dla jednej z rosyjskich firm (dokładnie nie wyjaśnił czym się zajmują – chodzi o przemysł paliwowy) a drugie pół jeździ po świecie (czasem jest wysyłany służbowo, bo rosyjska firma ma oddziały na całym świecie). Już wcześniej był w Mammallapuram więc jak tylko dowiedział się o tragedii od razu wziął wolne i przyjechał pomagać na miejscu.
Jak mówi – jego życie zmieniło się gdy przyjechał do Indii po raz pierwszy i spotkał swojego guru. W Szwajcarii siedział po uszy w szambie. Stracił prace, w jego mieszkaniu non-stop przybywała grupa znajomych a czasem nieznajomych, więc stracił i mieszkanie (sąsiedzi nie mogli znieść permanentnej imprezy). Notorycznie pod wpływem kokainy, sprzedawał gandzię, hasz, MDMA, ekstazę i LSD tylko po to aby brać jeszcze więcej kokainy. I tak ładnych parę lat. W końcu postanowił wyjechać. Indie to niezbyt dobre miejsce aby wyjść z dragów. No i rzeczywiście, właściwie od razu po przyjeździe trafił na Goa gdzie przez parę tygodni oddawał się różnorakim halucynogennym uciechom. Przyszły jednak upały, więc Vashist przemieścił się na północ do Riśikeśu. Z ciekawości odwiedził jedną z aśram (świątyń) no i stało się. Człowiek, którego tam spotkał, obiecał, że będzie jego wsparciem w walce z nałogiem, ale jeżeli tylko on sam tego chce. No i jak mówi Szwajcar tak się stało. Guru przekazał mu swoją energię, właściwie nie wiele mówił i nic nie robił, po prostu spędził w świątyni jakiś czas. Po powrocie do kraju, nikt ze znajomych nie mógł uwierzyć w przeobrażenie Vashist. Siła woli. Bóg. Energia kosmiczna. Guru. Sam nie wiem. Ale coś w tym musi być.
Znów poprzestawiał mi się zegar biologiczny. Nie mogę spać w nocy, czytam, leżę, montuję filmy, słucham muzyki. Czekam na poranną krzątaninę za oknem i wtedy powoli odpadam w sen. I śpię do 15:00. Dziś postanowiłem w ogóle nie iść spać aby jakoś się wyregulować. Ale który to już raz z rzędu. Odkąd pamiętam poranne wstawanie było moją piętą achillesową. Wielka niemoc, wkurwienie i przestawianie budzika w nieskończoność. Przez to oczywiście miałem różnego rodzaju problemy, w szkole, na studiach a potem w pracy, z której mnie za te moje senne spóźnienia w końcu wywalili. No cóż, ja po prostu lubię sobie długo pospać, szczególnie, że moje sny są lepsze niż filmy ;)
znow sie nie udalo – spalem jak zabity do 15.00 (!!!) i pol dnia poszlo sobie gdzies – wszystko przez glebokie zanurzenie sie w 3 ksiazkach na raz i paru artykulach w Tehelce i Outlooku…
mysle jednak, jest jeszcze szansa ze dojade do Mammalapuram dzis wieczorem ale chyba musze zabierac tylek z tej kafejki netowej pelnej kolesi podniecajacych sie najnowszymi telefonami komorkowymi (im bardziej idiotyczny dzwiek tym lepiej – ale to juz znacie)
wschodnie wybrzeze – miesiac temu – wlasnie tu na pasie ponad 1000 kilometrowym uderzyla fala. W Chennai juz nie ma sladu – na Marina Beach odnowili ogrodzenie, malujac je na bialo – plaza pelna ludzi – wlasciwie jakby nic sie nie stalo.
wiem jednak ze tak jest tylko na pierwszy rzut oka – im dalej na poludnie tym gorzej…
ale o tym bedzie potem.
Moment zawieszenia. Gdzieś pomiędzy nocą a dniem nieubłaganie każącym już się budzić.
Zrobiony w bambuko w Bangalore (słowo nie jest pochodzenia hinduskiego w żadnym wypadku – co oznacza proszę sobie znaleźć w encyklopedii albo w sieci) – brzmi jak kiepski tytuł kiepskiego filmu. Zakupiony bilet do centrum miasta okazał się biletem zakupionym na obrzeża Chennai.
Spałem może ze 3 godziny. Wcześniej 3 myślałem i słuchałem Boba Dylana, pieśni chwalących Śiwę – Chants of Shiva i albumu Soul Position 8 million stories – dobra melasa dźwięków, myśli i … chrapania ogromnego kolesia w czapce kominiarce, przyciskającego do szyby swojego syna (tak mniemam) i młodego chłopaka z dziewczyną siedzących z tyłu. Mistrzem był ten dżentelmen – chrapał odkąd tylko zostawiliśmy światła Bangalore.
Człowiek niewyspany jest człowiekiem niegodnym. Wściekły, zły, mówi szybko, bezsensu się wścieka – pozostawiając tylko uśmieszki na twarzach lokalesów. Człowiek po całej nocy w autobusie czy pociągu nie jest po prostu myśleć logicznie i jest łatwym kąskiem dla całej chmary rykszarzy oferujących swoje zardzewiałe usługi.
Wysiadłem więc z autobusu przy jednej z głównych dróg prowadzących do miasta. Światła samochodów z trudem przebijały się przez tumany kurzu. Nie zdążyłem pierdnąć aby pobłogosławić nową ziemię pod stopami a już otoczyli mnie ONI. Przy kompletnym braku asertywności dałem się wrzucić wraz 15 kilo bagażu do środka żółto czarnego trójkołowego pojazdu międzyplanetarnego. Rykszarz błądził ale trafił a ja z kolei trafiłem na następnego typa który pokazał mi ze 3 hotele w których pokoje były gorsze niż kible. Tak bardzo chciał mi te pokazać pokoje, że wchodził do nich i zapalał światło, budząc śpiących jeszcze na kupie, po 3 na dwuosobowym łóżku zawiniętych w koce małych wąsatych człowieczków.
Jak się okazało trudno jest znaleźć wolny pokój ze względu na zjazd muzułmanów – jest jakieś spotkanie religijne nie wiem jeszcze jakie, ale się dowiem. W końcu za 150 rupii dorwałem całkiem przyjemny pistacjowy pokoik z kontaktem (trzeba baterie ładować), wiatrakiem i oknem.
Zbieram brudy, zawijam je w sarong koloru bordo, o 9 odbiorą je pracze, Wypijam herbatkę na schodach sklepu przy Pantheon Road i tak myślę sobie, że chyba czas się przespać chwilę, zanim wyruszę na miasto.
Moment zawieszenia. Pomiędzy nocą a dniem – dniem który można jeszcze narysować.
po raz 3 z rzedu wstalem o 12.30 – spalbym dalej gdyby nie cala orchiestra grajaca za oknem i na korytarzu hotelowym, oraz z solowym wystepem w kanalizacji
bangalore, bangalore …
pomijam lozko, prysznic, telewizor z kablowka ale bez pilota, odwiedziny tych samych knajp, masala dosa, puri baji, czai, czai, kursowanie ryksza do mg road i powroty na piechote kluczac i wciaz sie gubiac
wszystko tonie w spalinach, ciezka won betonu polanego woda, wiezowce powstaja na glowach robotnic z radzastanu, gdzies w tych wiezowcach zasiaduja setki programistow klepiacych aplikacje dla IT korporacji
super hiper „jak-na-zachodzie” ale przesiakniete olejem przeslodzone ciastkiem z induskiej cukierni, musi byc markowo i z metka, blyszczaco i extra
przegladam Outlook, India Today – 3 lata temu na topie byly te same gwiazdy co teraz. Ta sama Aishwarya Ray, Amitabh Bachchan czy jeden z Khanow. W Polsce jak mi donosza swieci tryumfy najdrozszy hinduski film ostatnich lat – ponoc swietna zabawa. Ja narazie nie jestem tak zdeterminowany aby 4 godziny siedziec w jednym z zaplutych betelem kin. ale jak sie trafi to sie trafi
pomimo kosmopolityzmu – i duzej ilosci obcokrajowcow nie spuszczaja z ciebie oka. w kazdym momencie w kazdej chwili ktos cie obserwuje. mozna wpasc w paranoje. ale to juz przechodzilem wczesniej – choc nigdy do konca nie jestem w stanie pozbyc sie tego uczucia
bangalore to jedno z najbardziej rozwijajacych sie miast azji – moze jest szansa ze nie zje wlasnego ogona
zaraz wsiadam do autobusu i rano powinienem byc w Chennai
PS.
znow na glos przeczytalem to co napisalem (dziwnie sie patrza w kafejce netowej) – w tym Bangalore nie bylo tak zle – hehe – bylo wrecz przednio i jak pomysle co jeszcze przede mna
10 godzin po kiblem w pociagu zaladowanym do granic mozliwosci – bilet byl nie bylo miejsca – wlasciwie to koles mnie zrobil w bambo ten z agencji – ale coz taki lajf
potem wiecej napisze. miasto jest dziwne. przez 2 godziny szukalem taniego, a potem jakiegokolwiek pokoju. 300 rupii, sir, only for you – pod dworcem autobusowym ale trzeba pare rzeczy zalatwic na miejscu. no i z netu skorzystac – bo wczesniej to byl dramat – lacza netowe piaskiem zapchane
Widok za oknem kojarzyć mógł mi się tylko z Kapadocją w Turcji. Autobus z miejscami do spania sennie toczył się żwirowatą drogą mijając formacje skalne (wyglądające jak ogromne groby dla słoni) pomiędzy które ludzie wcisnęli domostwa i zagrody dla zwierząt. Był piątek, bardzo wcześnie rano. Jak zwykle przyjezdnych przywitali niezłomni naganiacze i rykszarze. Jak zwykle ich zignorowałem i na chybił trafił doszedłem do rzeki, mijając typowe miejsca dla zachodnich podróżnych – pozamykane jeszcze knajpy, kafejki netowe czy guesthouse’y. Przedostałem się na drugą stronę na pseudo promie – czyli niewielkiej okrągłej łodzi z bambusa i liści palmowych. Ghaty na brzegu i schody ciągnące się do góry pełne były pielgrzymów z różnych stron stanu Karnataka. Akurat wypadało święto, kompletnie mi z głowy wypadła jego nazwa, choć mi powtarzano a nawet zapisałem ale mój zielony notatnik z prawie wszystkimi tajemnicami zaginał i pewnie skończył w żołądku tej która daje opał i mleko. Setki rozebranych do majtek wąsatych kolesi z radością parskało w Tungabhadrze rzece nawodniającej te okolice i pewnie całkiem inne też. Po schodach schodził brudny słoń. Baba wprowadził go do rzeki na kąpiel przed ceremonią w świątyni – słoniu będzie pobierał rupię za błogosławieństwo a czasem dostanie też kiść bananów. Hampi tego piątku tętniło życiem aby jednak szybko powrócić do typowego stanu zawieszenia gdzieś pomiędzy przeszłością a przyszłością, pomiędzy duchami przodków uwiezionymi w ruinach Widźajanagaru a zwykłymi codziennymi sprawami i kombinowaniem jak by tu zarobić trochę kasy na tłumach turystów.
Wciągam się na prawie tydzień, a może jest zbyt gorąco aby „zrobić” wszystkie jego atrakcje w jeden dzień. Wypad do świątyni, rytualne oglądanie zachodów słońca (nie ma siły wstać rano na wschód), rowerek nad jezioro tudzież wodospad. Pożyczam rozklekotany motorek marki TVS. Droga do Hospet (całkiem spore miasto – 11 km od Hampi) jest wąska, pełna dziur, krów, rykszy, autobusów i dzieci wybiegających ze szkoły. W miarę obeznany z tym klimatem całkiem sprawnie, używając non stop klaksonu przemieszczam się z punktu A do B jak bankomat w Hospet. W drugą stronę tych punktów jest znacznie więcej. Zatrzymuję się tu i ówdzie wjeżdżając na teren ruin Widźajanagaru, które dni swojej chwały ma już dawno za sobą. Kiedyś stolica ogromnego królestwa, rozciągała się na obszarze 30 kilometrów kwadratowych i była domem dla pół miliona mieszkańców. Gorące dni nastały, choć noce wciąż chłodne i śpię w polarze. Przesiaduję w jednej ze świątyń. Jest kompletnie pusta, jeżeli by nie liczyć dwóch śpiących pod murem sprzedawców pocztówek. Rozkładam się w sali kolumnowej. Nie potrafię medytować. Nie umiem się wyłączyć całkowicie, chyba że muszę – przykładowo podczas hardkorowej podróży autobusem. Teraz atmosfera wręcz sprzyja temu aby się wyłączyć. Cisza. Słońce. Wiatr. Jestem.
Szukam wokoło pomysłów. Nawet najmniejsza rzecz, z pozoru nieistotna może nabrać znaczenia. Idea – coś co można wdrożyć po powrocie. Prości ludzie, nie mający dostępu do rzeczy które można sobie kupić w hipermarkecie, sami kombinują, wymyślają, konstruują. Jak urządzić sobie mieszkanie, kibelek, knajpkę a nawet jak zrobić design WWW – wszystko jest wokoło – otworzyć mózg i zarejestrować, zmodyfikować użyć we własnym celu.
Dnia szóstego zacząłem się nudzić. Może inaczej – nie nudzić ale odczułem potrzebę zmian. W końcu nie mam całego czasu i droga wzywa. Bilet do Bangalore zamówiony. Jutro wbijam się w nocny pociąg do induskiej doliny krzemowej.
Mrówki zjadły plecak, zachęcone hinduskimi słodkościami z bazaru w Canaconie. Piasek wchodzi dosłownie wszędzie, czego nie przeżył mały ixus, umarł wczoraj zapchany drobinkami piasku. Sól i słońce wysuszają i palą skórę białasa, w nocy chłodny wiatr znad Morza Arabskiego nakazuje ubrać się w polara i długie spodnie. Na stopach pojawiły się głębokie rany, efekt chodzenia po skałach obrośniętych ostrymi muszelkami.
Wstaję z rana. Zanurzam się w morzu. Leżę na plaży, schnę, zjadam niewielkie śniadanko. Potem robie kupę i zachwycam się nią (jak sugeruje jeden z anonimowych emaili jaki dziś dostałem).
Beztroska? Lenistwo? Poniekąd tak. Biję się z myślami. Trasę planuję po omacku, porażony wielkością kontynentu. 5 dni przemierzałem Goa motocyklem. Nie za wiele z tego wyszło. Zdjęcia takie sobie. Brak reportażu, tematu, bohatera – wszystkiego tego co sobie założyłem przed wyjazdem. Z drugiej strony jednak nie da się tak. W moim wypadku. Powoli się rozkręcam. Nigdy nie trwało to tak długo. Wciąż siedzi we mnie zimowa Warszawa. Mam nadzieję, że wena przyjdzie do mnie pewnego słonecznego styczniowego dnia.
Goańczycy szczerzą się od ucha do ucha. Ogromnie gościnni, przyjacielscy i pomocni. Goa to jeden z najlepiej rozwiniętych ekonomicznie stanów Indii. Jeszcze 40 lat temu była Portugalia, jednak dziś raczej nie uświadczysz ludzi mówiących po portugalsku, choć mógłbym znaleźć mnóstwo podobieństw z inną byłą kolonią – Brazylią. Dziś to rajskie miejsce, pełne niewielkich wiosek, niewielkich kościołów i kapliczek, gajów palmowych, rzek, strumieni i pól ryżowych. Od lat 80tych Goa jest synonimem nieustających imprez – gdzie alkohol leje się strumieniami, pigułki znikają w żołądkach, knajpy zasnute są chmurami marihuany a zkwaszeni obywatele świata zachodniego doznają oświecenia na plaży. Parę lat temu rząd postanowił coś z tym zrobić. Wprowadzono zakaz grania głośnej muzyki po 22, policja wzmocniła kontrole (prawdopodobnie po to aby napchać sobie portfele bakszyszem). Zmieniło się wiele – północ Goa nadal imprezuje, natomiast południe jest znaczniej spokojniejsze. Puste plaże, miejsca lęgowe dla żółwi morskich, rezerwaty przyrody, wąskie drogi, opuszczone forty. Można nie robić nic, leżeć na plaży, czytać książkę czy grać w karty ale z drugiej strony człowiek ciekawy świata nie może pozostać w bezczynności. Rower albo skuter chyba najlepiej pomogą w eksploracji okolic.
Dzięki różnym znajomościom blogowym (dzięki Marta) łapię namiary na Kaśkę (www.rudawazji.blog.pl). Wraz z Manu prowadzi małą knajpkę Sunklub w Patnem. 3 miesiące temu sklecili z bambusa, drewna, liści palmowych i sporych płacht kolorowego materiału bardzo sympatyczne miejsce, gdzie można zjeść, pogadać, posłuchać dobrej muzy i zwyczajnie wygrzać się w słońcu na antresoli. Mam więc gdzie zostawić plecak (dziś wyniosłem się z plaży, wieczorem odjeżdżam autobusem do Hampi), dowiedzieć się paru interesujących rzeczy i złapać kolejne kontakty do dobrych ludzi.
Tsunami. Magiczne i złowrogie słowo. Teraz już żadna plaża w Azji nie będzie taka sama. Wciąż myślę o tym co zdarzyło się raptem 3 tygodnie temu i będzie miało swoje konsekwencje na długi czas. Na Goa doszły jedynie echa tej niszczycielskiej fali – podmywając odrobinę plażę w Palolem (jak i inne miejsca wzdłuż zachodnich wybrzeży Indii).
Czytam po raz kolejny na głos to co napisałem i zdaję sobie doskonale sprawę z małości tych słów i bezsensu istnienia istoty ludzkiej – z czym godzę się pokornie ale raczej będę uparty swoich działaniach-niedziałaniach.