Widok za oknem kojarzyć mógł mi się tylko z Kapadocją w Turcji. Autobus z miejscami do spania sennie toczył się żwirowatą drogą mijając formacje skalne (wyglądające jak ogromne groby dla słoni) pomiędzy które ludzie wcisnęli domostwa i zagrody dla zwierząt. Był piątek, bardzo wcześnie rano. Jak zwykle przyjezdnych przywitali niezłomni naganiacze i rykszarze. Jak zwykle ich zignorowałem i na chybił trafił doszedłem do rzeki, mijając typowe miejsca dla zachodnich podróżnych – pozamykane jeszcze knajpy, kafejki netowe czy guesthouse’y. Przedostałem się na drugą stronę na pseudo promie – czyli niewielkiej okrągłej łodzi z bambusa i liści palmowych. Ghaty na brzegu i schody ciągnące się do góry pełne były pielgrzymów z różnych stron stanu Karnataka. Akurat wypadało święto, kompletnie mi z głowy wypadła jego nazwa, choć mi powtarzano a nawet zapisałem ale mój zielony notatnik z prawie wszystkimi tajemnicami zaginał i pewnie skończył w żołądku tej która daje opał i mleko. Setki rozebranych do majtek wąsatych kolesi z radością parskało w Tungabhadrze rzece nawodniającej te okolice i pewnie całkiem inne też. Po schodach schodził brudny słoń. Baba wprowadził go do rzeki na kąpiel przed ceremonią w świątyni – słoniu będzie pobierał rupię za błogosławieństwo a czasem dostanie też kiść bananów. Hampi tego piątku tętniło życiem aby jednak szybko powrócić do typowego stanu zawieszenia gdzieś pomiędzy przeszłością a przyszłością, pomiędzy duchami przodków uwiezionymi w ruinach Widźajanagaru a zwykłymi codziennymi sprawami i kombinowaniem jak by tu zarobić trochę kasy na tłumach turystów.
Wciągam się na prawie tydzień, a może jest zbyt gorąco aby „zrobić” wszystkie jego atrakcje w jeden dzień. Wypad do świątyni, rytualne oglądanie zachodów słońca (nie ma siły wstać rano na wschód), rowerek nad jezioro tudzież wodospad. Pożyczam rozklekotany motorek marki TVS. Droga do Hospet (całkiem spore miasto – 11 km od Hampi) jest wąska, pełna dziur, krów, rykszy, autobusów i dzieci wybiegających ze szkoły. W miarę obeznany z tym klimatem całkiem sprawnie, używając non stop klaksonu przemieszczam się z punktu A do B jak bankomat w Hospet. W drugą stronę tych punktów jest znacznie więcej. Zatrzymuję się tu i ówdzie wjeżdżając na teren ruin Widźajanagaru, które dni swojej chwały ma już dawno za sobą. Kiedyś stolica ogromnego królestwa, rozciągała się na obszarze 30 kilometrów kwadratowych i była domem dla pół miliona mieszkańców. Gorące dni nastały, choć noce wciąż chłodne i śpię w polarze. Przesiaduję w jednej ze świątyń. Jest kompletnie pusta, jeżeli by nie liczyć dwóch śpiących pod murem sprzedawców pocztówek. Rozkładam się w sali kolumnowej. Nie potrafię medytować. Nie umiem się wyłączyć całkowicie, chyba że muszę – przykładowo podczas hardkorowej podróży autobusem. Teraz atmosfera wręcz sprzyja temu aby się wyłączyć. Cisza. Słońce. Wiatr. Jestem.
Szukam wokoło pomysłów. Nawet najmniejsza rzecz, z pozoru nieistotna może nabrać znaczenia. Idea – coś co można wdrożyć po powrocie. Prości ludzie, nie mający dostępu do rzeczy które można sobie kupić w hipermarkecie, sami kombinują, wymyślają, konstruują. Jak urządzić sobie mieszkanie, kibelek, knajpkę a nawet jak zrobić design WWW – wszystko jest wokoło – otworzyć mózg i zarejestrować, zmodyfikować użyć we własnym celu.
Dnia szóstego zacząłem się nudzić. Może inaczej – nie nudzić ale odczułem potrzebę zmian. W końcu nie mam całego czasu i droga wzywa. Bilet do Bangalore zamówiony. Jutro wbijam się w nocny pociąg do induskiej doliny krzemowej.