Jake jest duzy. Bardzo duzy. W highschool w Toronto rozbijal sobie puszki z piwem na glowie, gral w rugby i w hokeja – moze bez przerwy rozmawiac o hokeju, wystarczylo ze wspomnialem op niejakim Czerkawskim. Zreszta zaden temat nie jest dla niego nowoscia. Rzezbi jak moze i nawet gdy blefuje i on wie ze ja wiem ze on wkreca, wciska mi kit bez mrugniecia okiem. Jego rodzina pochodzi z Ukrainy (dziadek, papa) wiec oczywiscie rozmowa schodzi na Czernobyl – co z tego ze Jake mial wtedy roczek – rozprawia na temat skazenia jakby to on przyjmowal jod w budzie a nie ja. W Traveller’s Lodge spotykam innych typow – w tym Shari i jej chlopaka (wczesniej spotkalem ich w Phnom Penh). Sa tez dwaj spring chickens z Anglii, gap year – podrozuja dookola swiata – kolesie w typie kolesi co sluchaja White Stripes – nju jork ouwergrand – czapki siatkowe, dlugie wlosy, wychudzeni, metny wzrok, dawkuja slowa bardzo powoli.
Przy kawie z rana spotykam Zulfitri Nasutiona z Indonezji. Oczywiscie gadka schodzi na Irak, Izrael, Saddama, wojne, muzulmanow. On wie swoje, ja wiem swoje. Tak naprawde nie wiemy nic.
Wlasciwie nie mialem ochoty gadac z innymi travellersami, ale miejsce bylo mile wiec czemu nie – pizza, piwko, pierdupierdu.
Melaka jest nudna i sssplywa potem. Wlasciwie nie mam ochoty nic innego robic jak siedziec w centrum handlowym w klimie – wiem ze to profanacja mojego czasu, ale taki lajf.
Probuje zrobic jakies zdjecia – w dzien nie wychodzi – tlumy ludzi, przeciskaja sie ulicami starego-nowego miasta (wszystko w remoncie – na cacy). Wlasciwie Melaka jako najslynniejszy port przed paroma wiekami znajduje sie nad morzem – ale cala linia brzegowa zanikla – wlasciwie jest tylko autostrada za autostrada krzaki, beton, a za nimi rzedy nowiutkich budynkow pelnych apartamentow dla nowych Malajow.
Czytam zbior opowiadan Dicka. Tak mocno sie wkrecam ze nie moge dobrze spac i sni mi sie ze jestem robotem. Straszny koszmar. Jest 5 rano – ide robic zdjecia. Pstrykam pare RAWow ale nuda okropna – wiec zmykam do hotelu – wschod slonca obserwowany z dachu, pakowanie, net, sniadanie (indian cuisine , a jakze).
Upal coraz wiekszy. Topie sie we wlasnym sosie-pocie. Zmykam na stacje autobusowa. Za 4 zeta bilet do …. hm… jezu zapomnialem – w kazdym razie w tym miescie dokad pojechalem z Melaki wskakuje w lokalny bus i jestem na lotnisku w KL (70km od centrum miasta). Bardzo dobrze wkrecilem sie w s/f Dicka – to istna przyszlosc.
Bedzie jeszcze wiecej o Malezji. Ide znalezc miejsce do spania – lotnisko stworzone wrecz do tego – cicho czysto – mam boarding pass i 11 godzin przed soba. Jutro Phnom Penh. Bardzo dziwnie bedzie tam wrocic – ale jest pare rzeczy do zrobienia i napisania.
1.00 am
Spotykam a raczej podsluchuje przybyszow z Polandii – tour asia zapewne czy cos takiego – 3 pary, lat 30-40, kazdy z nich mini-kapelusik zbieracza ryzu dyndajacy na karku – jezu nie wiem jak to jest ale z daleka rozpracowalem ich narodowosc (zanim uslyszalem sakramenckie 'kurwa’ ) – oczywiscie rozmowa toczyla sie tylko i wylacznie ile co kosztuje ile na co wydalem i dlaczego wlasnie tyle i czy dobrze stoimy i czy samolot poleci tam gdzie poleci. mowa trawa. bardzo przerzedzona. sorryy ale juz jestem zmeczony.
7.30 am
zmarzlem jak pies. podkrecili klime do takiego stopnia, ze obudzilem sie o 7 rano szczekajac zebami. mala gimnastyka i znow net aby zabic czas do odlotu.
Lotnisko pelne elegancko ubranych ludzi ktorzy ciagna za soba samsonajty skrzypiac butami od gucciego (akurat pisze gucci, ale pewnie sie nie znam, musza byc bardziej wyrafinowane firmy)
Wydalem wszystkie ringgity. Mam nadzieje ze sniadanie w samolocie bedzie zjadliwe.
Chyba tyle.