Miesięczne archiwum: październik 2000

netszkapa sucks

ssie – jak to niektorzy mowia… czemu strony w netscape wygl?daj? takkk ch**wo? buieeee

 Bobby Clarke Jersey

Otagowano

12 godzin snu + jedna godzina którą mi cofnięto

Ostatnie dwa wieczory spędziłem na bardzo przyjemnym zajęciu obserwowania
ludzi na JJ + robienie fotek. Relacja wkrótce i całościowa, jak przetrwam
jeszcze jeden dzień.
Dziś była zwałka. Cała noc na JazzJamboree a potem jam session w Remoncie,
nocna jazda przez warszawę moim czerwonym pojazdem, strach o portfel i
aparat i samochód, czy też własne życie, przy budce z wietnamskim żarciem
przy dworcu wilneńskim o godzinie 2 rano. A może o pierwszej rano? Sam nie
wiem jak to ztymi zmianami czasu. Są lekko paranoiczne.

Opublikowano common life | Otagowano

AMERICANA 1998

Popatrzyłem na białe szczyty Rocky Mountains nad Silverthrone. Wyjeżdżałem z Kolorado. Na południe. Autostradą I-25. Ale na razie czekałem na autobus Greyhound do Denver. Pożegnałem się ze wszystkim w Breckenridge. Pracowałem tam jako sprzątaczka ostatnie 2 miesiące. W głowie siedział mi Meksyk. Magia tego słowa przytłaczała mnie. Siedziałem na swym średnio wypchanym plecaku alpinusa i patrzyłem na góry.

Po 20 godzinach znalazłem się w El Paso, które jest jakby drugą częścią Ciudad Juarez znajdującego się po meksykańskiej stronie. Nie powiem, że nie było gorąco. W końcu byłem na pustyni. Podróż minęła całkiem spoko. Co 2-3 godziny przystanek na fast food (Amerykańcy nie mogli przecie z głodu poumierać) i dalejże w drogę. Kawa na stacji Greyhounda nawet postawiła mnie na nogi. Byłem gotów na Mexico. Tu i ówdzie pytając o drogę przekroczyłem Stanton Bridge. Na meksykańskim brzegu powitał mnie ogromny Che Geuvara namalowany na betonowym brzegu rzeki i napis: „Viva la Cuba!!!!”. No ładnie się zaczyna…. Gdy tylko znalazłem się po drugiej stronie, uderzyłem prosto do biura gdzie wydają wizy i tarjetas de turista. Spocony urzędnik rzucił mętne spojrzenie na mój paszport i bez większych ceregieli wbił mi wizę na 2 miesiące. Tego momentu najbardziej się obawiałem, bo w czasie gdy przekraczałem granicę, moim obowiązkiem było posiadać wizę wcześniej. Ale jakoś się udało i nie musiałem bulić 27 dolców za wizę. No i znalazłem się w Meksyku.
Syf , brud, psy, krzyki, klaksony nie-wiem-jakim-cudem-jeżdżących-samochodów to pierwsze spostrzeżenie. Ale bankomat działał i po chwili miałem w kieszeni trochę pesos. Włóczyłem się bez sensu po mieście i uznałem , że czas do stolicy tego pięknego państwa. Dotarłem do monumento na ulicy Guerrero i wskoczyłem do „ogórasa” jadącego na dworzec centralny. Zasiadłem z tyłu. No i się zaczęło. Koleś jeden sączący cervezę z puszki zagadnął skąd jestem i dokąd zmierzam. Słowo „Polonia” nie wiele mu powiedziało, ale się jakoś nie przejął tym faktem i próbował zamienić mój zegarek na swój wisiorek. Nie udało mu się. Faktem tym hombre również się nie przejął. Przysiadł się drugi. Wyglądał jak nożownik z „Desperado”. No i chłopaki zadali pytanie na które czekałem: 
- „Tienes dolares?” (masz dolary) 
- „No, soy estudiante pobre de Polonia” (nie, jestem biedny student z Polski) 
- „De que? No eres gringo?” (Skąd? Nie jesteś gringo?) 
- „No, no…. soy Polaco, de Europa”
Mekse popatrzyli dziwnie na siebie, słyszałem jak twarde dyski w ich czaszkach przeskakują sektor po sektorze. W tym momencie wpadło paru mariachis śpiewając rzewną pieśń. No ładnie los desperados i los mariachis. Jakoś mi się udało pozbyć natrętów i wysiadłem szczęśliwie na dworcu. Bilet do Mexico City kosztował 70 zielonych dolaresów. Odważyłem się kupić kanapkę z szynką. Mam nadzieję, że zemsta Montezumy nie dopadnie mnie od razu. Czekam na autobus. Aby wejść na peron, skąd odjeżdża mój autobus musiałem nacisnąć guzik w maszynie wskazanej przez gliniarza. Czerwony – kontrola, zielony – jesteś wolny. Jakoś nie miałem szczęścia.
Autobus w porównaniu z Greyhoundem, duży, wygodny, klima. Luksus, panie. Zatrzymaliśmy się na posiłek gdzieś w małej mieścinie na pustyni. Była ciepła noc. Gdzieś tam wysoko księżyc szczerzył się do mnie.
Po 26 godzinach byłem w pieprzonym Mexico City. Skonany, głodny i brudny wybrałem hotel Juarez (pierwszy wymieniony w Lonely Planet). Wybuliłem $9 za noc. Przeszedłem się trochę po mieście, spożywając kolację w międzyczasie. Leżę i oglądam „Ojca chrzestnego” po hiszpańsku. Odkryłem, że są tu komary. Małe , wredne gnojki.
Kolejnego dnia miałem w planie odwiedzenie ambasady polskiej i zostawienie w depozycie paru cennych rzeczy: karty kredytowej, biletu powrotnego i na Greyhounda. Tak też uczyniłem. UNAM – czyli największy uniwersytet Ameryki Łacińskiej. Poszedłem pooglądać laski i słynną bibliotekę. Jak nie sięgałem jeszcze głową do klamki, to miałem encyklopedię, a w niej zdjęcie tejże biblioteki. Zawsze przypominała mi magnetofon stereo. Budynek cały pokryty mozaikami, przedstawiającymi czasy kolonialne oraz historię Azteków. Nie udała się wyprawa w poszukiwaniu Internetu. Ale zrobiłem zakupy i powłóczyłem się bez specjalnego celu po mieście.
Obudził mnie mój sąsiad z góry , którego najwyraźniej dopadła już zemsta Montezumy. Rzygał całą noc. Gnojek. Nie trzeba było jeść tych tacos z ulicy. Rano dotarłem za $1,5 na miejsce. Teotihuacan – niegdyś (6 wiek n.e.) było to szóste największe miasto świata. Dziś rozciąga się na powierzchni 20 km kw. Można tu też zobaczyć trzecią największą piramidę na świecie. Pierwsza to piramida Cheopsa, rzecz jasna. Druga to piramida w Chotula (też Meksyk). Ale jak można nazwać porośnięty krzakami i trawą pagórek z katolickim kościółkiem na szczycie? Piramide del Sol – czyli Piramida Słońca (dziś raczej deszczu, bo leje nie miłosiernie). 70 metrów wysokości robi wrażenie. Zbudowali ją w 100 roku n.e., zużywając 3 milionów ton różnego shitu (cegieł, kamieni, suchej kupy). Najpiękniejsze jest , że widziałem na razie 3 innych turystów. To tak jakbym był tu sam. Nie ma to jak wejść po 248 schodach nas szczyt piramidy. Widok na okolice imponujący. Gdyby tylko nie ten deszcz. W Teotiuacan znajduje się jeszcze jedna piramida – Piramida Księżyca.
W drodze powrotnej spotykam 2 laski z Anglii i 2 z Nowej Zelandii. Angielki szybko spadają, a ja włóczę się cały dzień z Shelley i Dorothy. W nocy impreza w pokoju Simona (pół Chińczyk, pół Australijczyk). Niezły schizol. Przejechał Stany, Meksyk, Salwador, Belize, Gwatemalę i Hodnuras. W 4 miechy przepuścił 7 tysięcy funciaków. Jak potem rzekł, na kokę i inne tam…. Niezły sajkol….
Leżę na hamaku i dłubię w nosie. Żar się leje z niebieskiego nieba, aż się nie chce wyjść poza „hotel” z dachem zrobionym z liści palmowych. Jestem na Isla de Mujeres (to po hiszpańsku Wyspa Kobiet). Jukatan, Karaiby, rafa koralowa, morze i SŁOŃCE. Dotarłem to za dwa dolce łódką z Cancun. I nie żałuję… Dlaczego ta wyspa została nazwana tak a nie inaczej. Otóż, według legendy, hiszpańscy piraci trzymali tu swoje kobiety, w czasie gdy pracowali (czyli łupili frajerów). Druga hipoteza jest taka, iż gdy Hiszpanie przybyli tu w XVI wieku znaleźli pozostawione przez Majów figurki kobiet. Mnie bardziej się podoba ta pierwsza teza.
Noc. Siedzę pod palmą na plaży i patrzę na gwiazdy. Piwko też niczego sobie. Zjadłem właśnie kolację złożoną z 3 bananów, 2 jogurtów, chipsów, pepsi (wszystko $1).
Spiknąłem się z Doris z Austrii. Wypiliśmy parę browarów na plaży. Nie mogłem zasnąć do 3 rano przez pieprzonych imprezantów. Czyżbym był już zgredem i wapniakiem. O nieeeeeeeee….
Takie śniadanka jak tu rzeczywiście stawiają na nogi: jajecznica po meksykańska, 3 naleśniki z dżemem, no i kawa oczywiście. Paluszki lizać.
Parque de Garrafon tymczasowo nie istnieje. Aby się o tym dowiedzieć przeszedłem się 7 kilosów w palącym słońcu. Dotarłem na sam koniec 8 kilometrowej wyspy – do ruin świątyni Majów. Nurkowanie na rafie koralowej to był coś. Za 5 baksów pożyczyłem maskę i płetwy. Na szczęście nie byłem sam. Leżąc na trawie otoczony byłem. stadkiem półmetrowych iguan. Dżizus….
Obrazek z Poc-na (hotel): kot, rudy, chudy leży jak nieżywy. Mekse wokół siedzą i nic (dosłownie). Ani słowa, gestu, pierdnięcia. Nuuuuudaaaa…. i jest wspaniale (chciałem napisać – zajebiście – ale to wyświechtany termin). Po tygodniu podróży zaczynam zamieniać się w żura: czerwony nochal, twarz cała, broda, potargane i śmierdzące ubranie. Ale dobrze mi tak.
Znudziło mi się już bezczynne leżenie w hamaku. Wróciłem na kontynent. Tzn. opuściłem wyspę i jadę do Valladolid. Autobus najtańszy za 3 dolce, ale klima jest.
Parę godzin później miałem już dach nad głowę i nie byłem już głodny. Zadzwoniłem do rodzinki , aby uspokoić rodzicieli. Cenote- czyli naturalny zbiornik słodkiej wody na Jukatanie. Cenote Zaci – 26 metrów głębokości, położone w samym centrum miasta, w zielonym parku, w jaskini pełnej stalagmitów i zakamarków. Wsunąłem niesamowity obiad za 3 baksy: sałatka, pomidory, papryka, ryż, kurczak, tortilla, woda i coś tam jeszcze. Pychota. Niebo w gębie. Leje się ze mnie masakrycznie. Pot – ma się rozumieć. Czuję się teraz jak Barton Fink. Upał, samotność, wiatrak rozbijający klejące powietrze. Brakuje (?) tylko sąsiada wariata. Przed zaśnięciem sprawdziłem dokładnie cały pokój. Czego szukałem? Kumpli skorpiona, który spadł mi na łeb, gdy otwierałem drzwi. Za tą bezczelność – wykonałem na nim wyrok. Dziś jechałem w autobusie z najpiękniejszą Indianką jaką w życiu spotkałem.. nawet się do mnie odezwała. Ciekawe jak się czuła , rozmawiając ze spoconym białasem z czerwonym nosem i białą brodą? Na pewno nie widziała we mnie blond – boga quotzalcoatla (podobny blondwłosy Hernan Cortez był przez Indian uważany za jego wcielenie i to pomogło Hiszpanom w podboju Majów i Azteków). „Ten-obcy-owski” – na takie muszę chyba zmienić nazwisko. Gdziekolwiek się nie pojawię, szczególnie w miejscu gdzie nie ma turystów (Valladolid), mam wrażenie, że wszyscy tubylcy wokoło się na mnie gapią. Milczą i się wpatrują. O co kuźwa chodzi?
Dziś niedziela, 13 dzień września. Nieustający szum wiatraka mącił mój spokojny sen. Ale gdyby nie wiatrak, skonałbym w dusznościach jakie chyba tylko Belzebub ma w ubikacji. Usłyszeć koguta w Valladolid i zobaczyć Chichen Itza. Jestem na dworcu, gdzie za 3 peso strzeliłem sobie cafe con leche.
Siedzę na szczycie ponad 20 metrowej budowli – była to siedziba królów. Oczywiście wchodzić na nią nie można, ale jakbym mógł sobie pożałować takiego punktu widokowego i do robienia zdjęć. Obserwatorium wygląda jak współczesne, tylko jakby bardziej zbombardowane. Oho! Musze schodzić, bo zbliża się duża grupka turystów – barbarzyńców. El Castillo (piramida Kukulcana czyli Quetzalqoatla). 25 metrów wysokości i 365 schodków (tyle ile dni w roku!!!!). 21 marca i 21 września słońce daje tu niesamowity pokaz na schodach piramidy. Powstaje złudzenie schodzącego węża). Principal Bali Court: chyba pierwsze na świecie boisko piłkarskie. Toltekowie rozgrywali sobie takie mecze, po których kapitan przegranej drużyny szedł na ścięcie, czy też na ofiarę dla bogów. No i dobrze mu tak , trzeba było trenować. Taki trening przydałby się polskiej reprezentacji. Od razu było by widać skutki. Albo zaczęli by wygrywać, albo. Akustyka jest niesamowita – słychać normalną rozmowę z odległości 135 metrów. Bez kitu!
Merida – w hotelowej bibliotece znalazłem książkę Lema, ale była po niemiecku. Włóczę się bez celu po mieście. Jest genialnie. Tam sobie walnę piwko, gdzie indziej znowu kukurydzę. Trwa nieustająca fiesta. Widać, że się bawić potrafią. W końcu nie wytrzymuję upału i spadam do hotelu. Wyjdę pod wieczór.
Poniedziałek – czyli lunes (po hiszpańsku). 5.30 rano. Spocony jak mysz wstałem i ruszyłem na dworzec. Jadę do Uxmal. Po godzinie byłem na miejscu. Bilet wstępu $5. Wlazłem jako pierwszy tego dnia do piramidy, więc dane mi było wpaść na całą masę nietoperzy wiszących w środku. W dalszym ciągu nie mogę zrozumieć, jak te skurczybyki mogli budować tak wymyślne budowle bez użycia narzędzi metalowych, zwierząt jucznych. Tak sobie myślę, że raz na miesiąc każdy obywatel danego miasta dostawał kamyk do obróbki i tak do końca życia. Ale to nie są wcale prostackie budynki złożone z kanciastych kamieni. W każde z miast, które zwiedziłem odznaczało się niepowtarzalnym wzornictwem, fasadami etc. W Uxmal chłopaki mieli świra na punkcie boga deszczu – długonosego Chaca. Prace wykopaliskowe w Uxmal prowadzone są od rana, niemal codziennie. Tylko parę budynków zostało restaurowanych. Reszta sobie po prostu stoi i zarasta (z tabliczką: nie wchodzić, nie przechodzić i nie dotykać). Dobrze, że patrzeć można. Na razie udaje mi się uciekać przed turystami i z reguły nie ma żywej duszyczki w pobliżu. A grube iguany prażą się na słońcu.
Przyjechałem do Uxmal dość wcześnie i zdążyłem zwiedzić to miejsce do południa. Niestety nie było żadnego autobusu do Meridy. Dostałem się autobusem do Muny za 5 peso. Stamtąd do Meridy za 10 peso. W Meridzie udałem się na internet (2,5$ za godzinę). Potem obiadek za 1,5$ + 5 peso dla kelnerki (zaczarowała mnie). Siedzę w kinie (klimatyzacja). W ogóle nie wiem o czym będzie ten film – „El gran golpe” („Big Hit” – tytuł orginalny). Mam popcorn i colę. Kurcze, czuję się jak prawdziwy gringo !
„Była sobie raz bezdzietna, stara kobieta, żyjąca w chatce, w miejscu gdzie teraz znajduje się piramida. Pewnego razu wzięła jajko, okryła materiałem i ostrożnie odłożyła na bok. Każdego dnia przychodziła popatrzeć na nie, aż pewnego ranka znalazła rozbitą skorupkę i narodzoną kreaturę. Kobieta nazwała to stworzenie swym synem i dobrze się nim opiekowała. Po roku stwór chodził i mówił jak normalny człowiek, ale nie urósł ani odrobinę. Stara kobieta była szczęśliwsza niż kiedykolwiek wcześniej i doznała wizji (ciekawe po czym), iż jej synek mógłby zostać wielkim panem lub królem. Dnia pewnego powiedziała mu aby poszedł do gubernatora i wyzwał go na próbę sił. Karzeł był równie dobry w walce jak gubernator, ale to on zadał cios godzący w jego męstwo. Jako kolejny test gubernator rozkazał karłu zbudować dom wyższy niż jakikolwiek w ciągu jednej nocy. W przeciwnym razie czeka go śmierć. Karzeł dokonał tego, a rezultatem była owalna piramida. W ostatniej próbie karzeł i gubernator bili jeden drugiego ciężkimi maczugami prosto w głowę. Zgadnij kto wygrał i został nowym gubernatorem?”
To moje tłumaczenie z „Lonely planet”. Jest to legenda zasłyszana i zaadaptowana przez Johna L. Stephensa. Cóż, zakończenie jakby trochę bardziej mgliste. Ci Indianie zażywali chyba za dużo grzybków – psylocybków.
Mexe są z natury leniwi. Pracują aby żyć, a nie żyją aby pracować. Chciałem dać bagaż odrobinę wcześniej do autobusu. Zanim chłopaki ruszyli dupy (leżeli w kanciapie i oglądali film) to minęło parę minut. Jeden z nich wreszcie podszedł i rzekł, że dopiero na pół godzin przed odjazdem autobusu. Wyjeżdżam z Meridy z przeświadczeniem, że widziałem tu najpiękniejsze dupy w całym Meksyku. A teraz sobie wyobraźmy, że umawiam się z jedną z tych czarnulek. Powiedzmy do kina lub do teatru. No może nie do tego ostatniego. powiedzmy. i wtedy wszystko zaczyna wyglądać jak w tych durnych amerykańskich filmach: chica ma wielu braci, którzy mają cumpleanos. Skończyłbym na pierwszym słupie telegraficznym, powieszony za cojones (jajeczka).
Zbliża się dzień niepodległości w Meksyku. A ja jadę do Chiapas. Oczyma wyobraźni widzę siebie w autobusie ostrzeliwanym przez kumpli komendanta Marcosa. Albo jeszcze lepiej – porwany przez nich. Potem parę miesięcy w zatęchłej piwniczce, gdzieś w Sierra Madre de Chiapas. Komary, 3 dniowe tacos do żarcia i woda z kranu (ze starą przyjaciółką amebą, ma się rozumieć). Zaiste piękna perspektywa, nie ma co. Potem dzięki zabiegom dyplomacji, zostałbym uratowany i napisałbym książkę przetłumaczoną na 24 języki. Rzuciłbym szkołę, zająłbym się podpisywaniem swej knigi. Potem z racji braku talentu, ma sława odeszłaby w dal. A ja. zacząłbym pić (tylko łyskacza z lodem) i zmarłbym w wieku 27 lat (jak Kurt Cobain i reszta) strzelając sobie w łeb (jak Kurt Cobain i Hemingway).
Nie mogę spać. Autobus pomyka przez góry. Trzęsie niemiłosiernie. Wszystko mnie dobija: płaczące indiańskie dziecko, hałas, komary. 15 godzin jazdy z grubą Indianką z boku, 2 kontrole wojskowe i jestem na miejscu, czyli w Palenque. Jest parno, gorąco. Słońce jeszcze nie świeci. Wszystko spowite jest mgłą. Grubą i szczelną. Najpierw wlazłem na szczyt Świątyni Inskrypcji. Potem schodkami w dół, w głąb. Zrobiło się chłodniej. Atmosfera przytłacza. KOSMOS. Mym oczom okazała się trójkątna krypta. Daniken twierdził, że można znaleźć tu aż 16 analogii ze współczesną kapsułą astronauty. Rzeczywiście, puste miejsce po sarkofagu przypomina mi trochę Fat Boya (który spadł na Hiroszimę). Doszedłem do wodospadu. Tam wraz z 3 Angielkami (2 Hinduski) i dwójką Niemców wskoczyliśmy pod strumienie lejącej się z góry wody. Genialnie. Wróciłem po swój plecak i wskoczyłem do autobusu do San Cristobal de las Casas. Podróż autobusem była totalna – nie wiem, czy był on zepsuty czy co, ale nie dało się jechać. Przeraźliwy hałas, upał, lecz udało mi się zasnąć. Co jakiś czas budziłem się aby podziwiać wciąż zmieniający się krajobraz. Z niewysokich wzgórz wjechaliśmy w prawdziwe góry. Prawie trzytysięczne szczyty porośnięte gęstym zielonym lasem.
San Cristobal de las Casas Położone na wysokości 2100 m. Nieznane światu, aż do stycznia 1994, gdy Indianie pod wodzą subcomendante Marcosa zeszli z gór, aby upomnieć się o swoje i walczyć o swoje prawa. Miasto zostało wzięte pod kontrolę. Rozpętała się istna wojna domowa. Teraz jest spokojnie. Jednak wojsko wciąż kręci się po ulicach. No i dochodzą jeszcze kontrole na drogach. Zamieszkałem w bardzo miłym i czystym hotelu. Za pokoik i śniadanie $3 !!! Mój pokoik ma łóżko, szafkę i. wygląda tak jakby Franz Kafka miał się tam teraz powiesić lub (co gorsze) napisać kolejny mroczny utwór literacki. Brakuje tylko świeczki lub zakurzonej lampy naftowej. Aha… i karaluchów brak. Wybrałem się do „Madre Tierra” (matka ziemia). Bardzo przyjemna knajpka. Ma swój styl, muza, dobre i tanie żarcie. Ogólnie fajny klimat. Dziś i jutro dzień niepodległości w Meksyku (16 września). Jeżeli ktoś by był w gorącej potrzebie strzelić sobie tatuaż, to za rynkiem na calle 5 de febrero jest salon tatuażu.
Dzień Niepodległości. Spałem godzin wiele. Rano fasola z ziemniakami i kawa. Zrobiłem parę zdjęć (zorką pięć). Dzieciaki na wzgórzu głośno domagały się opłaty za zdjęcia. Małe potwory. Mam nadzieję, że przynajmniej zdjęcia dobrze wyjdą. Dziś od rana parada szkół z okazji dnia niepodległości. Przypomniał mi się czas pochodów na 1 maja. Widziałem na twarzach tych Indian i Metysów, że jedyna myśl jaka krąży im po głowach to – urwać się stąd jak najszybciej!!! Spotkałem dziewczynę ze Szwecji. Przyjechała z Boliwii, przez Ekwador, Kolumbię, Panamę, Kostarykę, Nikaraguę, Honduras, Salwador, Gwatemalę. TO jest odlot. Siedzę w klimatycznej knajpce. Rap meksykański, Marley,. Muszę coś zjeść (jak powiedział gość w salonie tatuażu) i o godzinie 3 idę sobie zrobić tatoo na lewym ramieniu. Mnie chyba całkiem potegowało. Victor Villaseńor z La Ciudad Mexico robił mi ten tatoo, tyle czasu ile trwa jedna strona kasety Rage Against the Machine. $20 mnie to kosztowało. Nie mogę teraz przez 2 godziny go myć. Potem przez 15 dni opalać, jeść wołowiny, brać narkotyków (w szczególności kokainy – chlip, chlip). Deszcz znów zaczął padać, chyba się wścieknę. Pochodziłem trochę po mieście, ale ileż można chodzić? Samemu się nie chce.
17 września 1998 roczku przekroczyłem granicę Gwatemali. Skromne śniadanko z rańca. Potem na dworzec, z przeświadczeniem, że mam autobus o 10. Chłopie ! Nic z tego. Nie można jednak wierzyć gościowi z informacji. Następny autobus o 11.55. Więc czekam. Pstrykam jeszcze parę zdjęć zorką pięć i decyduję się na zostawienie plecaka w przechowalni. Nie mam ochoty siedzieć na tym dworcu. Kupiłem od starej Indianki 3 plecione coś na rękę. Tatuaż się trzyma. GWATEMALA!!! Próbuję sobie przełożyć tą nazwę na polski. „Mala” po hiszpańsku znaczy – zła. Zła Gwate? Któż to mógł być. Dobra dość z tym. Pewnie wcale nie jest to hiszpańska nazwa, ale coś w języku Majów. Po paru godzinach dojeżdżam do granicy. Dostałem wizę i tarjeta de turista za $10. W autobusie jaja jak berety. Otóż przed samym wyjazdem kupiłem bilet u gościa za 30 quetzali. Po konsultacji z grupką Włochów (4 persony) okazało się, że przepłaciliśmy dwukrotnie. Gdy się zreflektowaliśmy, byliśmy już w drodze. Warto było zobaczyć kłótnię italiańca z kierowcą o szmal. W końcu nam je oddali. Krajobrazy za oknem nie pozwalały mi zwracać uwagę na niewygody (3 osoby na jednym siedzeniu!). Szczyty górskie do 3000 metrów, wodospady, urwiska, i tak niesamowita zieleń, że później nie mogłem spać. Już podczas drogi, zadecydowałem pojechać do Quetzaltenango (zamiast do Quatro Caminos) razem z Włochami. Italiańcy byli genialni. Bezrobotni, wyjechali z Włoch. Czekają na lepsze czasy. Podróż do Quetzaltenango trwałą ładnych parę godzin, choć odległość nie była powalająca (150 km). Gdy dotarliśmy na miejsce, razem z Barbarą i Giancarlo wziąłem taxi do hotelu. Jednak hotel nie przypadł im do gustu. Pożegnaliśmy się, a ja zostałem w hotelu ($4 za noc). Wypluskałem się pod „prysznicem”, zabiłem wszystkie karaluchy i inne owady (świeć Panie nad ich duszami marnymi !) i powlokłem się do łoża.
Pospałem z 9 godzin. Zerwałem się z „łóżka” i nie tracąc czasu polazłem na autobus do Panajachel. Wcześniej jednak potrzebowałem jakieś quetzale (pieniądze gwatemalskie). W banku okazało się, że jest jeszcze zamknięty a ATM nie działa. Znalazłem wyjście z sytuacji. Poszedłem do pierwszego lepszego banku i zapytałem o możliwość wybrania pieniędzy u nich przy kasie. Pobierają przy tym jakąś większą opłatę. Ale trzeba było. Potem bezproblemowo dotarłem na Terminal de la Minerva tzw. „dworzec autobusowy”. Jechałem z Francuzem z Montpellier. Był nieco w szoku, ja zresztą też. Toż to istne wariactwo. Ogromne klepisko na nim około setki autobusów. Brak rozkładu jazdy. Autobus odjeżdża wtedy gdy pojazd się zapełni. Całe szczęście szybko odnalazłem linie „Morales” prosto do Panajachel. Okazało się również, iż mój plecak jest na tyle niewielki, że wchodzi na górną półkę autobusu. Nie musiałem ryzykować jego utraty transportując go na dachu.
Autobus się toczy powoli. Za oknem widoki nieziemskie, albo jak najbardziej ziemskie. Bo gdzie indziej we wszechświecie znajdziesz piękniejsze miejsca? Wulkany, dżungla, doliny, setki małych chatek skleconych z gówna, a w około nich miniaturowe pola uprawne.
Parę słów o autobusach w Guate. Otóż są to amerykańskie school busy, projektowane dla dzieci. Teraz gdy nie nadają się już na jazdę w amerykańskich warunkach, męczą tyłki tutejszych Indiańców. Na jednym siedzeniu przeznaczonym dla dwóch małych gringos, mieści się teraz 3 Indian i jeden Polak (czyli ja). Oczywiście jeździ się również w przyjściu i na dachu. Tak więc gdy normalnie powinno jechać w takim autobusie około 40 dzieciaków, jedzie teraz około setki osób (!!!!!!). Plus kurczaki, świnie, psy i inne. Dlatego te autobusy nazywane są wśród plecakowiczów „chicken-bus”.
Dotarłem do Panajachel, nad Lago de Atitlian. Lekko się podłamałem. Miało być taniej niż w Meksyku, a jest na odwrót. Dobija mnie to zdzierstwo sklepikarzy. Taktyka: brak wypisanych cen (podobnie było w Turcji). Z rana spróbuję uderzyć na drugi kraniec jeziora.
19 września, sobota. Dawno już mnie nie obudził kogut. Pieprzony kurak piał od 4 rano. W drodze na pocztę spotkałem Rogera – Koreańczyka ze Los Angeles. W porzo gość. Na jednej nodze skoczyłem do banku po szmal i ruszyliśmy do San Pedro de Laguna. Pół godzinki później motorówka dobiła do na pół zgniłego pomostu po drugiej stronie jeziora. To już całkiem inny świat. Nikt nie próbuję wcisnąć mi koszul, paciorków, sznureczków i figurek. Nie wielu turystów. No i te ceny. Za hotel zapłaciłem 1,5 dolara. Jutro idę do szkoły (zabrzmiało masakrycznie) hiszpańskiego. Mam dwie do wyboru. Za $90 dolarów z lekcjami, mieszkaniem z tubylcami, kajaki i koniki – to brzmi nieźle. Druga mniej więcej podobnie. Leżę na hamaku, czytam coś tam i reggae sobie pogrywa wokoło. Właśnie przyjechały 3 laski z Argentyny. W mieście nie ma policji. Ostatni raz odwiedziła mieścinę 2 miesiące temu. Tak więc chodzą kolesie i sprzedają marijuanę. W tym momencie jak to piszę podchodzi jeden taki z wielkimi szklanymi oczami i próbuje mi opchnąć gram za 3 dolce. Ale po jakiego diabła mam kupować, jeżeli ziele rośnie wszędzie wokół. Leżę już którąś godzinę i obserwuję ludzi. Nic nie robię i dobrze mi z tym. Głodny nie jestem, bo wciąż podchodzą do mnie kolorowo ubrane Indianki z koszami na głowach. Kupuje od nich 6 bananów za 1 quetzale. Mój hamak jest rzeczywiście wygodny i nieźle się prezentuje. Wart był tych $20. Ciekawe co sobie myślą te Argentynki, widząc gościa rozwalonego na hamaku od 3 godzin. Ale prawdę mówiąc nic mnie to nie obchodzi. Zakupiłem dwa ciasteczka bananowo – czekoladowe od kolejnej Indianki, która przycupnęła pod moim hamakiem. Wieczorem uczciliśmy z Rogerem przyjaźń polsko-koreańską obalając paręnaście piwek Gallo (kogut). Takie sobie, ale pić się da.
Nie wiem dlaczego, wstąpiłem do chatki postawionej gdzieś pośrodku pola kukurydzy. Podawali tam „jedzenie”. Dwie Indianki zapodające w Maya dialekcie przywitały mnie uniżenie i podały „kartę dań”. Zamówiłem kurczaka z ryżem i warzywami (których potem nie dostałem). Pół godziny to trwało, aż żarło zostało podane na stół. Jako napój dostałem mirindę. Od razu przypełzło parę zwierzaków: kot i piesek (albo raczej jego cień). W trakcie mojego posiłku kot nie wytrzymał napięcia i rzucił się na stół, wyraźnie mając ochotę na kurczaka. Jedna z kobiet widząc co się święci, w trymiga rzuciła się ratować honor restauracji. no i wylała na mnie mirindę. W końcu zapłaciłem $3 za te atrakcje.
Wybrałem się na przejażdżkę konną. Pedro i jego dwa konie: Paloma i Katarina. Za $4 za dwie godziny. Było nieźle. Ale mój tyłek twierdzi inaczej. Największy odpał był jak wjeżdżałem do wiochy przy dźwiękach latynoskiej muzy.
Po jakimś czasie jak człowiek przyzwyczai się do ładnych widoków, inności, egzotyki, zaczyna dostrzegać inne strony tego wszystkiego: bieda, alkoholizm.
Przed chwilą podeszła do mnie mała Indianka i zapytała: „Seńor… Tiene Usted una pluma para mi escuela??” (zapytała o długopis do szkoły). Akurat miałem trochę długopisów, które zwędziłem z Beaver Run Resort, więc dałem jej jeden. Chwilę potem podchodzi druga i zapytuje o to samo. Koniec końców dałem im aż 8 długopisów. Przyczyniłem się do zagłady życia w jeziorze Atitlian. Zapytałem właścicielkę hotelu czy jest tu jakaś pralnia. Si, Si , Seńor…. Dałem jej brudy i 10 quetzali. Dopiero potem zauważyłem, że wszystko prane jest w jeziorze i suszone na sznurku.
Nie mogąc dalej siedzieć w zamknięciu tych czterech ścian zabieram swój kapownik i udaję się w bardziej ludzkie miejsce. Sącząc piwko siedziałem na twardym stołku oczekując nie wiadomo czego. nie wiadomo co i jak, qrwa, nic nie wiadomo. Głośna muzyka z lat 70-tych, tłum „globtrotterów z Alemanii” nie pozwalał myśleć klarownie. Ohydne gwatemalskie piwo. grupka wyrostków, którzy urwali się na weekend z miasta molocha wykrzykiwała coś niezrozumiale. Podróżnik w czerwonej kurtce zajadał pierwszy tego dnia posiłek – pizzę za 12 quetzali. Siedzący obok niego chudy, czarny pies, z wybałuszonymi oczyma, beznadziejnie oczekiwał, iż ów podróżnik rzuci co nie co na brudną podłogę. Nic z tego piesku, nic z tego. Urodziłeś się jako gwatemalski pies i taki już twój los. „W Nikaragui było ciężko, stary. ale w Hondurasie to była jazda na maxa” – dryblas w wypłowiałym ubraniu, pomiętym kapelutku, pociągnął łyk Gallo. Drugi ze zrozumieniem przytaknął. Pomięta „biblia” czyli „La ruta Maya – Lonely Planet” pojawiała się co chwilę w czyjś rękach. Dziwne to było miejsce – San Pedro de Laguna. Siedziałem tak przelewając myśli na papier. Aby zabić nudę, samotność, znużenie, zmęczenie. Może byłem zbyt krótko w drodze. Zbyt krótko aby przywyknąć. Słuchając paplaniny (niezrozumiałej ni w ząb) Gwatemalczyków. Porozumiewali się jednym z dialektów języka Maya. Jak bym słyszał jeden z azjatyckich języków. Wystarczy zamknąć oczy, aby znaleźć się w jakiejś śmierdzącej knajpce w Sajgonie. Knajpka opustoszała, globtroterzy wynieśli się. Zostało tylko parę osób kończących swoją kolację, barman, chudy, czarny pies i ja. Przyjeżdżają i zostają. Zapuszczają brody, robią sobie tatuaże, piszą wiersze. Chudy czarny pies popatrzył ze smutkiem po raz ostatni na talerz z kurczakiem. Kichnął, ziewnął i zniknął w mroku nocy, a Frank Sinatra śpiewał „My way”. Dobrego pesymizmu nigdy za wiele – myślę sobie. Na skraju stołu przycupnął ogromny tłusty karaluch – przynajmniej ten sobie jakoś radzi. Siedzi i patrzy. Chyba zjeść mnie nie chce? To była by już przesada. Ale jest sympatyczny i nawet go nie zabiję. Kuźwa, fajnie mieć taką władzę. A piwo jak było nędzne, tak jest nadal. Anglicy, Amerykańcy, Francuzi, Włosi, Argentyńczycy – ale Polaków brak. Wyczerpało mi się paliwo do pisania. Czas kimać chyba. Parę godzin snu jeszcze nikomu nie zaszkodziło.
Antiqua Guatemala – piękne miasto, niegdyś stolica, jednakże po paru trzęsieniach gleby została przeniesiona do City. Mnóstwo starych, zniszczonych budynków, otoczone przez 3 wulkan. Mnóstwo studentów i jest internet… Droga z San Pedro do Antigui to udręka. Najpierw przyjemna podróż łodzią przez jezioro do Panajachel. potem już tylko masakryczne autobusy. Zmieniałem je 3 razy zanim dotarłem na miejsce. Ostatni był tak załadowany ludźmi, żarciem, pralkami, kurami i inną zwierzyną , że nie uwierzyłbym gdybym nie siedział w środku.. Nocleg w backpackerskim miejscu – posada Ruiz 2. Zasada numer jeden: jeżeli masz mapę miasta, to w żadnym wypadku nie pytaj tubylców o drogę. Każdy z nich wie swoje i zawsze ci powie cokolwiek, aby ci tyle powiedzieć. Zazwyczaj zły kierunek. To norma w Meksyku i tu również. Potem spiknąłem się z Mihaiem z Rumuni (ale z niemieckim paszportem, więc mógł podróżować). Wypiliśmy więc parę Cuba Libre (za Fidela).
22 września. Dziś Nowy Rok w Izraelu – dowiedziałem się o tym w nocy, świętując razem z Izraelitami z Tel Avivu. Gitara, śpiewy – zostało to przerwane przez ciecia, który bał się policji. Pobudka i kac (to po Cuba Libre). Prysznic i na miasto. Wygląda przepięknie. Nie ma tu żadnych miejsc w stylu „must see” , po prostu samo w sobie jest niesamowite. Najlepsze śniadanko w Gwatemali: płatki kukurydziane z bananem i mlekiem. No i wspaniała gwatemalska kawa. Zwaliły się tłumy turystów. Pstrykają, kupują szmelc. „Bycie w drodze to jest sposób” – doszliśmy z Mihaiem do wniosku. Lecz z drugiej strony to nie wszystko. Kiedyś musisz rzecz: Nie. Ale jak możesz powiedzieć jeszcze tak , to TAK. Dopóki człek jest młody to niech chłonie świat, jak możliwości. Jak będzie stary, to pewnie zgnije gdzieś na plaży w Międzyzdrojach. Zmówiłem się z gościem na spotkanie , gdzieś w drodze. I każdy z nas poszedł w swoją stronę…
Cóż, czas ruszać w dżunglę. Do Tikal.
Gwatemala City – miasto moloch. Największe w Ameryce Centralnej. 2 miliony mord do wyżywienia. Brzydkie, głośne, agresywne, można kosę załapać. Szybko poruszając się w dzikim tłumie dotarłem na dworzec autobusowy „Dorada”. Za 20$ można do Flores uderzyć. Ale mam jeszcze 10 godzin, więc po co czas marnować. Wybrałem się pozwiedzać.
Laski tu są nieziemskie. albo jak najbardziej ziemskie.
„Welcome to the jungle, we got funny games”. Jestem na miejscu, choć podróży nie można zaliczyć do najbardziej udanych. 15 godzin przez gęsty las, aż pod granicę Belize. O 7 rano znalazłem się we Flores. Zaspany, zły i głodny poszedłem szukać motelu. Aura mało sprzyjająca – gęste chmury, powietrze sklejające płuca. Dżungla. W pierwszym hostelu odstraszył mnie pijany gospodarz. Oczyma wyobraźni widziałem, jak drżącymi łapskami kradnie resztki moich pieniędzy. Zrezygnowałem, lecz po drodze do następnego hostelu zaczepiło mnie 5 naganiaczy wmawiając mi, iż ten, który właśnie opuściłem, jest najlepszy. Mafia jakaś, czy co? Nie zwracając na nich uwagi, udałem się do pierwszego wymienionego w Lonely Planet – wytargowałem 6 $ za noc. Zjadłem co nieco i udałem się na trzygodzinną drzemkę. Całe szczęście, że miałem wiatrak, który na mnie dmuchał – mój dobry przyjaciel. Gdyby nie Indianka, która rozbijała pianę tuż koło moich drzwi, spałbym dalej. Przeszedłem się po wyspie. No… wygląda to już lepiej. Pierwsze wrażenie było straszne. Wieczorem spotkałem się w pobliskiej knajpie z Amerykaninem, Japończykiem i parą z Belgii. Każdy z nas zmierza w inną stronę. Kelly (Amerykanin) jedzie do Hondurasu na rok, aby uczyć w katolickiej szkole języka angielskiego. Yoichi skończył uniwerek i postanowił nie umrzeć z przepracowania w jednym z japońskich koncernów. Wyruszył więc w świat. Greet i Jurgen zamierzają cały rok jeździć po Ameryce Południowej. Pięknie, nieprawdaż? Pobudka w środku nocy. Mały bus objeżdża całą wyspę i zbiera zasapanych podróżnych. O 5 rano jesteśmy na miejscu – Tikal! Starożytne miasto Majów, położone w samym środku gęstej dżungli. Najlepiej wybrać się tu z samego rana. Krzyki małp, przebiegające pod nogami ostronosy pancerniki. No i w końcu niesamowite budowle, wyrastające ponad drzewa na wysokość do 65 metrów! Po 3 godzinach zwierząt już nie widać. Pół tysiąca turystów przebiegło po mieście i to wystarczyło. 25 września Znów pobudka o 4. Tym razem jednak już wyjeżdżam. Postanowiłem dotrzeć do Meksyku dziwną drogą – przez rzekę zwaną Usumacinta. Sam nie wiem, jak dojechać. Jednakże gdy znalazłem się na dworcu, usłyszałem nawoływanie: „Bethet, frontiera!”. Pojąłem, że chodzi o granicę, więc władowałem się do autobusu. Podróż była naprawdę niesamowita! Co rusz jakieś drzewo zagradzało nam drogę. Kierowcy jakby nigdy nic wyciągali maczety, rąbali przeszkodę na drobne kawałeczki i dalejże, na złamanie karku, do przodu. Sama przeprawa przez rzekę nie była zbyt emocjonująca. Po prostu Indianin z łódką za 1,5 $ i przepłynąłem na drugi brzeg.
25 września przekroczyłem granicę Meksyku. Po uzyskaniu kolejnej wizy meksykańskiej ruszyłem w stronę Palenque. Sam już teraz nie pamiętam na ile kontroli wojskowych natknęliśmy się po drodze. Z reguły odbywało się to tak. Autobus był zatrzymywany przez patrol. Potem wpadał mały Indianin z karabinem i krzyczał, aby wszyscy mężczyźni wyszli z autobusu. Następnie odbywała się kontrola dokumentów. Nie ma dziwne – w końcu znalazłem się w Chiapas. W Palenque zabawiłem krótko (byłem już po raz drugi). Zakupiłem bilet do Mexico City i włóczyłem się bez celu. W międzyczasie spotkałem Petrę, 27 letnią studentkę z Drezna (natknęliśmy się na siebie w San Cristobal de las Casas).
26 września, sobota. Cała noc przespana. O 7 rano dotarliśmy do Mexico City. Pogoda była do dupy, padało i nie za bardzo wiedziałem co z sobą teraz zrobić. Szybko zmieniłem zdanie o pozostaniu w stolicy i udałem się do tzw. „Srebrnego miasta” – Taxco, wraz z Petrą. Na koncie zostało mi jeszcze 250$ i zastanawiałem się czy wystarczy mi aby ukończyć podróż. Taxco okazało się dobrym wyborem. Piękne miasto, położone w górach (2000 m.n.p.m.). Sama włóczęga po miasteczku to czysta przyjemność. Wsunęliśmy obiadek za 18 peso na targowisku. Po paru godzinach pożegnałem się z Petrą i uderzyłem w drogę powrotną do Meksyku. W poczekalni autobusowej jest szafa grająca. Spokojnie sączyła się jakiś meksykański Krzysztof Krawczyk, nuda straszetna. Aż tu wpadają Amerykańcy i zarzucają „Smells like teen spirit” !!! Tego mi było trzeba. Lekka odmiana, true?
Noc. 
Odrapane ściany, i dwa karaluchy. Leże w łożu w hoteliku znajdującym się w samym centrum największego miasta świata. Deszcz pada i zero szans na rozpogodzenie. Podróż z Taxco minęła sympatycznie. Poznałem Marisol (czyli „Morze i Słońce”). Prowadziliśmy dysputy o filozofii, Dostojewskim i traktowaniu kobiet przez mężczyzn w jej kraju. 
Dzień. 
10.30 pobudka. Spało się nadzwyczaj dobrze. Polazłem do małej knajpki na śniadanko. Sami tubylcy, żarcie smaczne i tanie. Muzeum Antropologiczne – nie da się tego przełknąć za jednym razem. Z racji tego, że dziś jest niedziela wszystko jest za darmo, stąd tłumy przy wejściu. Muzeum podzielone jest na 10 ogromnych sal, reprezentujących części i narody Meksyku (Majowie, Aztekowie, Olmekowie etc.). Kolejny dzień minął znów pod znakiem kilkunastu kilometrów przełażonych po mieście. Coyacan – dziś dzielnica miasta, niegdyś mała mieścina pod Mexico City. W języku Azteków oznacza „miejsce dla kojotów”. Całkiem sympatycznie. Postanowiłem znów się przemieścić. Tym razem do Guadalajary. Z mojego doświadczenia patrząc kupiłem bilet na miejsce 26, przy korytarzu (można wtedy nogi wyciągnąć) i na środku autobusu (większe prawdopodobieństwo, że nikt nie będzie koło mnie siedział, z reguły najpierw wykupywane są miejsca z przodu autobusu). Przeczytałem od deski do deski dwa egzemplarze „Gazety Wyborczej” które dostałem w ambasadzie polskiej gdy odbierałem depozyt. Przede mną siedzi plecakowicz. Na stole woda mineralna, notatnik. Zapamiętale coś skrobie. Kuźwa, nie wierzę… gość wstał, wyciągnął portfel i rzucił go na plecak. Potem odszedł do sklepiku coś kupić. Wszystko leżało nie pilnowane przez chwil parę. Lekko się zszokowałem, mógł go przecież ktoś skrobnąć. Odnoszę wrażenie, że nie istnieje nic oprócz drogi. Wciąż w drodze. Już mnie nawet to nie obchodzi. Po prostu jestem, norma, chleb powszedni. To jak oddychanie czy sranie.

GUADALAJARA Drugie co do wielkości miasto. 5 milionów ludu. I chyba najbardziej meksykańskie. Wiele rzeczy uznawanych za najbardziej charakterystyczne dla Meksyku pochodzi właśnie stąd: sombrero, tequila, mariachi. Mój tatuaż pochodzi stąd, ze stanu Jalisco, którego stolicą jest właśnie Guadalajara. O 6 rano byłem na miejscu. Złapałem autobus do centrum (7 km.) i polazłem szukać hotelu. Nigdzie nie ma miejsc. Dramat. Znalazłem w końcu pokoik za 8 dolarów. Trochę za dużo w nim mrówek, ale w porzo. Oddałem brudne i śmierdzące odzienie do hotelowej pralni. No i jeszcze niespodzianka – pół godziny drogi od centrum znajduje się kanion o 600 metrowej głębokości. Nazywa się Barranca de oblatos. Zamierzam dziś zabić trochę bakterii w moim organizmie – czyli się, po prostu, upić. Mariachis – skąd się wzięła nazwa na tych klezmerów, dokładnie nie wiadomo. Być może pochodzi od francuskiego słowa Mariage. Grupy muzyków grały na weselach w XIX wieku. Niektórzy zaś twierdzą, że słowo to istniało na długo przed tym jak żabojady dotarły do tej części kraju. Dziś można wyróżnić dwa typy grup mariachi. Oryginalni mariachi grający tylko na instrumentach strunowych i śpiewający piosenki z okolic Jailisco. Druga grupa to diskomexico. Czyli wiadomo o co chodzi. Oba te typy można spotkać w nocy na plaza de los mariachis w Guadalajarze.
Tequila – dawno, dawno temu błękitna agawa używana była przez Indian jako surowiec do robienia ubrań, papieru i do żarcia. Nawet do tortur ! Dziś z tego kaktusa robi się przede wszystkim tequilę – narodowy napój mexów. Błękitna agawa rośnie tylko w Jalisco i niektórych częściach Nayarit, Michoacan, Guanajuato i Tamaulipas. Tylko tu i nigdzie więcej w Meksyku. Nadal jest pielęgnowana ręcznie i zbierana z pól oraz wywożona na grzbietach mułów. Na początku agawa nie jest większa od cebuli po 12 latach może ważyć do 50 kilogramów!!! Zebrana z pól agawa jest gotowana do 3 dni. Potem robi się z niej sok zwany aguamiel (miodowa woda). Miesza się to z cukrem i fermentuje. Robione są 4 rodzaje tequili. Biała (srebrna) – nie dodaje się do niej niczego. Do złotej dodaje się karmel. Jest też tequila reposado – leżakuje w beczkach przynajmniej 2 miesiące. 4 typ – ańejo – przynajmniej rok spędza w dębowej beczce.
Opowiadanie.
Indianin Tzintzuntzan wyruszył ze swej wioski do wioski swojego brata. Szedł 3 dni i 3 noce. Pod osłoną nieba nocnego i w palącym słońcu. Miał ze sobą orzeszki i ziarna kukurydzy. Co czas jakiś gasił pragnienie wodą ze strumienia. 4 dnia schodząc z wysokiej góry, potknął się i złamał nogę. Cóż, koniec twojego żywota – pomyślał i zaczął przygotowywać się na długą śmierć w męczarniach. Doczołgał się do ogromnego kaktusa. Aby umrzeć w cieniu… Rychło woda mu się skończyła, kukurydza i orzeszki również. Sępy zaczęły już krążyć, wysoko na bezlitośnie błękitnym niebie. Tzintzuntzan modlił się do bogów, gdy coś pociekło mu na twarz. Dziwnie smakuje – pomyślał. Wydobył za pasa kamienny nóż i dźgnął w sam środek kaktusa. Gdy płyn wypłynął, Tzintzuntzan począł łapczywie chłeptać: „Te quila!!!!” – zakrzyknął w swym języku, co znaczyło ni mniej ni więcej: ” Ja cię pierdolę !!!!”. Zaszumiało mu we łbie i wszystko zaczęło pływać. Indian odleciał. Po dniach paru zaniepokojony brat odnalazł Tzintzuntzana leżącego pod oklapłym, prawie suchym w środku, ogromnym kaktusem…
1 października 1998. Zmierzam do Kalifornii. A raczej płynę. Środek morza, zardzewiała łajba-prom, krzyki dzieciaków i zapach tacosów. Jest dobrze. Zero objawów choroby morskiej. Leniwie snuję się po pokładzie i zabijam czas obserwując ludzi. W końcu znużony rozkładam sobie śpiwór na podłodze i idę spać. W końcu jeszcze 7 godzin zanim prom przybije na Baja California, do La Paz. Następnego dnia jestem już na miejscu. Siedzę na deptaku i przegryzam czerstwą bułkę, popijając mleczkiem. W głowie brak idei. Gdzie teraz? Gdzie spać?
Przykre uczucie, nie masz szmalu, choć wszyscy wokół uważają cię za bogatego gringo. W sklepie naciągactwo. Idąc ulicą, słyszysz jak taksówkarze trąbią, chcąc podwieźć cię, przynajmniej te paręset metrów. Fuck off hijo de puta!
Miałem już dość tego zastanawiania się. Kupiłem bilet do Cabo San Lucas. Mam nadzieję, że znajdzie się jakaś przechowalnia bagażu. Zaszyję się gdzieś na skałach i może przetrwam następną noc. Dwie godziny później jestem na miejscu. Cabo San Lucas to raj dla Amerykanów. Mają tu swojego McDonald’sa, Planet Hollywood i Hard Rock Cafe. Wytrzymałem tu pół godziny. I pognałem dalej – do San Jose del Cabo. Słoneczko grzeje coraz mocniej, a na niebie kłębią się złowieszcze żółte chmury. Jest dziwnie. W końcu znalazłem sobie miejsce spoczynku. Pusto. Ogromne palmy i pelikany majestatycznie lądujące na wodzie. Wszystko było pięknie, dopóki nie przyszło coś w rodzaju małego cyklonu. W życiu nie widziałem takiego deszczu. Czym prędzej udałem się do małej rybackiej wioski Pueblo la Playa. Krążyłem po okolicy, deszcz nie chciał przestać padać. Na plaży chciałem odpocząć pod prowizorycznym dachem, lecz pijani wędkarze zrugali mnie, abym przeniósł się w inne miejsce.
Leżę pod dachem i jest mi ciepło. Wręcz gorąco. Otaczają mnie wszelkiego rodzaju szczęki rekinów, pancerze żółwi i inne tam podobne. Jestem w remontowanej knajpie. Dogadałem się z właścicielem aby pozwolił mi tu spać.
Czuję się jak gówno. Brud, śmierdzi, syf wszędzie. Czekam, aż w końcu otworzą bank. Potrzebuję kasy, a wszystkie bankomaty zepsute. W końcu bank otworzyli, ale okazało się, że po wczorajszym huraganie nie ma prądu. Jezuuu…. zaraz zejdę. Całe szczęście, że taki jeden gringo co stał również w kolejce, wiedział gdzie jest jeszcze jeden czynny bank i zgodził się mnie tam podwieźć. Okazało się, że gość mieszkał w Denver, ale teraz prowadzi tu Bed&Breakfast i korzysta z życia. A tak w ogóle – koleś miał najbrudniejszy samochód jak w życiu na oczy widziałem.
Scenka w przechowalni bagażu w La Paz. Czekam na plecak. Jestem pierwszy w kolejce. Mój bagaż leży 30 centymetrów ode mnie. Czekam kolejne 5 minut. Nikogo nie ma. Wreszcie podchodzi jakiś koleś, ale nawet nie patrzy w moją stronę, tylko bierze bagaż od innego oczekującego. Nic. Czekam. W końcu grzecznie pytam: czy mogę wziąć swój bagaż. Nie pytam go po polsku, ani po angielsku. Tylko po hiszpańsku. Pada odpowiedź: „Momento, momentito” i gość znika. Kolejne 15 minut. Już mam zamiar wziąć ten plecak, za nic nie płacić i kazać się im pocałować prosto w cztery litery. Podochodzi inny koleś. Znów ten nieobecny wzrok. Czy oni coś tam na zapleczu ćpają? Tym razem zauważa mnie i oddaje mi bagaż.
4 październik 1998. MULEGE. Na miejsce dotarłem o 5 rano. Jako jedyny z pasażerów autobusu wysiadłem w tej wiosce. Niesamowite rozgwieżdżone niebo i pełnia księżyca. Spokój. Oprócz jednego chrapiącego kolesia na ławce w parku, żywej duszy nie uświadczysz. Po jakimś czasie spotykam ziewającego taksówkarza. Wskazał mi drogę do hostelu za 5$. Parę kroków i już pukam do drzwi małej chatki. Staruszka otwiera drzwi, inkasuje 50 peso i daje kluczyki do pokoju. Niezły syf w środku. Ale już się dawno przyzwyczaiłem. Oddałem jej paszport i bilety w depozyt. 3 godziny kimania.
Resztę dnia spędziłem na włóczędze. Morze, pelikany, sępy, pustynia, skały. Spokój, tranquil, peace, mir. Fale rozbijają się na kamieniach a mewy na to srają.
Zawsze chciałem nic nie robić w słońcu Kalifornii. To takie, wiesz, cool. Hipisi, chwasty we włosach. Baja California to miejsce dla starych hipisów. Mnóstwo ich tutaj. Mają pieniądze zarobione na północy. Siedzą tu większą część roku, obijając się. Leżą brzuchami do góry, piją, jedzą i palą gandzię. A niebo bez jednej chmurki.
Napis na ścianie knajpy: WHAT WE NEED IS FASTER HORSES, YOUNGER WOMEN, OLDER WHISKEY AND MORE MONEY. Co do kobiet to właśnie przylazły dwie Meksykanki, ale czy są szybkie? Tzn. młode…. hm…. co ja gadam…
Znalazłem najwyższą górę w okolicy i sobie na nią wlazłem. Krajobraz zapiera dech w piersi, szczególnie o tej porze. Jutro się kończy moja meksykańska przygoda. Jadę na północ – do Stanów. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że się coś takiego jeszcze powtórzy.
San Diego – Seattle
5 październik 1998
Autobus spóźnił się ponad godzinę. Ale co tam. Zmierzam na północ – do Tijuany , przede mną okoła 1000 kilometrów drogi.
W autobusie zimno, nie mogę zamknąć okna. Zablokowało się. W środku pusto. Na wideo leci „Gorączka” z De Niro i Pacino. Wkręcam cały film.
Pustynia oświetlona księżycem wyglądała niesamowicie. W pewnym momencie uderzenie. Okazało się, że wjechaliśmy w krowę. Nad ranem zatrzymaliśmy się na godzinkę. Tak zimno, że wlazłem do śpiwora. Dawno się już tak w autobusie nie wyspałem. Ranek. Czerwona pustynia. Mars. Zbliżamy się do Tijuany.
San Diego. Same porażki prawie. Mianowicie nie udało się wymienić bilet miesięczny na greyhounda na bilet dwu tygodniowy. Co gorsza nie wypaliła sprawa z British Airways. Wracając do domu przez Londyn zamierzałem urwać się na tydzień i pojechać do Marty do Bournemouth . Niestety mojego biletu nie da się zmienić. Nadzwoniłem się do biura linii lotnicznych. W końcu uderzyłem na lotnisko. Też klapa. W końcu zrobiłem sobie rezerwację na samolot powrotny do Polski.
W porównaniu z Meksykiem otacza mnie wszechobecna komercja. Sklepy, kasa, dead presidents na zielonych banknotach. Poza tym wariaci na ulicach, czytający wrzaskliwie biblię. Słońce i palmy. Cadilaki i lustrzane budynki.
Udało mi się w końcu znaleźć motel. Za 17 baksów. Spoko. Super atmosfera. Leniwa atmosfera, ludzie leża na kanapach i jest nieźle. W salonie wisi ogromny portret Che Geuvary. Nie wierzę – przecież to już USA. Poznałem pewną Japonkę. Tylko nie wiem czemu na imię ma Lisa. Coś mi tu nie pasi, ale wnikać nie będę. W tym momencie szukam jakiejś biblioteki aby dorwać się do internetu.
Porozumieć się z amerykańcami przez telefon to masakra – nie nawidzę tego. Chodzę po mieście i wchłaniam atmosferę. Po powrocie do hotelu spotkałem niezwykle rozentuzjazmowanego pół Angola pół Chińczyka. Podróżuje od 8 miesięcy po świecie. No i oczywiście zaczęła się impreza. Koleś wyskoczył na ulicę i wrócił z jeszcze ciepłym jointem. Spożyliśmy go w kibelku i russzyliśmy na obchód miasta.
Poranek. Śniadanko. Sam sobie przyrządziłem naleśniki z syropem klonowym i kawą. Mniam. Podczas śniadanka zgrałem się z Jude – gościem który uczył anglika w Łomży i Olecku !!! Pogadałem z nim po polsku. Ale nic to uderzam do Los Angeles. A potem na północ – Seattle. Cieszę się jak dzieciak. Bardzo wolny dzieciak. Po prostu wsiadam w busa i wale przed siebie. Naprawdę – ta chujowa, kiczowata Ameryka nawet na sceptyku wrażenie ogromne potrafi wywrzeć.
Zasuwam sobie greyhoundem przez kalifornię. 3 godziny do LA. Całkiem wygodnie. 8 psmowa autostrada i do przodu na złamanie karku. Prosto w palące słońce tego kaloryfera.
Hollywood. Należy sobie teraz wyobrazić jak ogromnym miastem jest LA. Teraz przekładamy rzeczywistość amerykańską na polską. A to idzie tak: Autobus z Warszawy centralnej do Otwocka. Kierowca, pan Janek, pracuje od lat wielu w pekaesie i mówi: „Ludzie, słuchajcie, żadnego palenia, spożywania alkoholu i wciągania nartkotyków w ubikacji”. Po czym siada za kierownicą i z miną zwyciężcy odjeżdża. Tak właśnie było w autobusie greyhounda z Central LA Downtown do Hollywood. Już jestem na miejscu i już idę po słynnym Hollywood Blvd. Potykam się o innych przechodnów, którzy też patrzą się tylko pod nogi i też potykahją się o uinnych przechodniów. Wszyscy idą z wzrokiem utwionym w glebę. Patrzą na gwiazdy. Ale te na chodniku. 2400 gwiazd Hollywoodu. Chodzę i robie kiczowate zdjęcia. Chinese Theater, bulward, ludzie, syf, dziwki, ani jednej gwiazdy. Ciekawe co będzie w nocy. Słyszałem id dobrych ludzi, że gdy nadchodzi zmrok Święty Las staje się siedliskiem narkomanów, prostytutek i innych tam. A teraz? O godzine 10 rano? Sami Japończycy pstrykający z niedowierzaniem wszędzie i wszystko.
Chinese Theater – sala kinowa mnie zabiła centralnie. Teatr Wielki w Warszawfce jest mały. Dźwięk powalający, chińskie lampiony, wygodne siedzenia – ale film „May dreams come true” to syf. Więc czym prędzej polazłem na inny – akurat było tuż po premierze „Ronina” z Bobem De Niro , więc wciągnełem go i naprawde mi się podobał.
Noc. Hollywood wygląda jak gówno. Mam godzinkę do odjazdu autobusu więc się bez celu włoczę. Nie nawidzę MacDonald’a – właśnie w nim siedzę. Georgie Harrison sączy się głośników. My Sweet Lord. Słynny już plagiat popełniony przez nie mniej słynnego Beatlesa.
Stacja Greyhounda już zamknięta. Siedzę na zewnątrz i czekam. Zaczynają się kręcić dziwne persony w około. Robi mi się nieswojo, ale jeszcze jest spoko. Zażyłem ostatni mój ostatni aviomarin i jest dobrze.
Hollywood – gwaizdy filmowe, bogactwo, sława, zielone papierki z umarłymi prezydentami, luksus – tak myśli większość osób. Ale to kupa prawda. Właśnie jak siedzę tu podeszło do mnie dwóch dresiarzy i zlustrowali mnie dokładnie (tak , tak, tu też są dresiarze). Mineła chwila jak odeszli, a tu zjawia się kolo – czarny jak afrykańska noc. Pokazuje mi zakrwawionego kciuka. I płaczliwym tonem pyta czy nie mam jakiegoś alkoholu , bo chciałby sobie odkazić palucha. Hi hi hi… Nie wiem czemu, ale wydaje mi się, że leje sobie go w całkiem inne miejsce. Niestety musiałem go zmartwić. Zanim zdążyłem się dowiedzieć od poszkodowanego, kto i jak zrobił mu tak ślicznie kuku w paluszka, podjechał autobus. Wyskoczył inny czarny brat i zakrzyknął: Yo. Był to kierowca. Zarzekł on, że niestety ma tylko dwa miejsca w środku. Ale problem był w tym, że oczekiwało aż 4 podróżnych (ja, murzyn z palcem, klient z rowerem i Szwed z plecakiem). Każdy z nas chciał się oczywiście znaleźć w tym autobusiue jadącym do San Francisco. A był to ostatni autobus tego wieczoru. Następny dopiero za 6 godzin. Kierowca wpadł na genialny pomysł. Tych dwóch co kupiło bilety wcześniej od pozostałej dwójki jedzie. Kolo zobaczył mi bilet i rzekł: ty nie jedziesz. No tak. Ja miałem bilet miesieczny, bez daty. Fuck A ja mówię – oki, wpuść mnie pan, pojade na stojąco. No i pojechaliśmy. Stałem ładnych parę godzin. Niestety nie mogłem usiąść – bo kierowca siadał mi na beret, że to nie dozwolone – siedzenie na podłodze. Potem udało mi się usiąść na samym końcu. Pomiędzy murzynem z rozciętym palcem a murzynem z dreadami. Zapadłem w sen.
6 rano. Oakland. Połowa wysiadła. Postój. Rzuciłem czapkę na siedzenie i polazłem rozprostować kości. Wracam do autobusu, a tu widzę moją czapkę ( z napisem Baja California – Die Trying) na głowie jakiegoś białasa. Szybkim ruchem zdjąłem mu ją ze łba, mówiąc że jest moja. A on: „czy zawsze, motherfucker, zostawiam swoją morherfuckerską czapkę na motherfuckerskim siedzeniu tego motherfuckerskiego autobusu , gdy wychodzę? Huh?”. No tak jest to moja druga w życiu podróż Greyhoundem a tu takie klocki. A co z moim, motherfucker, plecakiem? Huh, motherfucker? Mam nadzieję, że nie zginęło.
8 październik 1998 – San Francisco. Wysiadka i na piechotę polazłem do schroniska Green Turtle.Niesety brak miejsc. Więc powrót do następnego. Tam już spoko. Zostawiłem bagaż, prysznic i w miasto. Najpierw kawa i pączki. Potem łażę bez celu wciągając atmosferę miasta, próbująć załapać się na wszystko.
Golden Gate – Złote Wrota. Teraz rozgrzane do czerwoności. Na moście spotkałem lolę z Chile – Nini. Pracuje jako fotograf. Bardzo faaaajna. Więc spędziłem z nią noc włocząc się po całym mieści i wszystkich knajpach. Na drugi dzień mam strasznego kaca – prawie umieram, niestety nie udaje mi się dotrzeć na Alcatraz. Bilety wykupione. Łażę jeszcze bez celu i wsiadam w autobus do Seattle.
10 październik. Noc. Siedzę w podłym dworcowym pubie w Portland (stan Oregon). Żarcie jest okrutne. Knysze i pity z dworca wrocławskiego to szczyt sztuki kulinarnej. Siedzę i piszę. Przysiada się koleś. Zniewieściałym głosem pyta – Are you writer? – Of course – odpowiadam. My god! Tell me about it! – podniecił się wyraźnie. Idiota , hehhe
Walę do Seattle – mam się tam spiknąc ze starym kumplem, jeszcze z podstawówki, Marcinem Warczakowskim.
Jesień, jesień się zaczyna. Mimozami Polskie mnie to przypomina. Chmury, szare i tłuste skurczybyki wiszą nad grandżowym stanem Washington.
Jade se i słucham se jak to 4 letni brzdąc rozmawia ze swoją mamą: – Patrz krowa, mamo, widzisz krowę? – Tam nie ma żadnej krowy – ucina matka. – Ależ jest, patrz! – Mówię ci przecie że nie ma. – Jest! Właśnie, że jest! – Nie ma! – Patrz, popatrz na wodę – Co z wodą? – pyta zniecierpliwiona rodzicielka. – Ale popatrz – Nic nie widzę. Bla bla bla bla bla bla bla – i tak w kółko. Nie mam zamiar nwet interpretować tego idiotycznego dialogu – obrazującego brak zrozumienia pomiędzy pokoleniami.
Seattle. Marcin czekał na stacji. W koszulce Big Cyc. Hheheh… Nic się skurczybyk nie zmienił. Przegadaliśmy 3 dni. 10 lat to w końcu szmat czasu. Co do samego miasta – jest genialne. Co widziałem? Grób Hendrixa, zakładny Boeinga i moloch Microsoft. No i park Sound Garden – od którego nazwę wziął zespół. Grobu Cobaina nie ma. Ponoć czarna wdowa Courtney trzyma prochy w domu nad kominkiem. Po mieście i okolicach zrobiliśmy samochodem 300 km w ciagu tych 3 dni. Jednego żałuję – nie wzieliśmy na poważnie plotki o koncercie Pearl Jam – który rzeczywiście się odbył.
Portland. Ciemna noc. Siedzę na dworcu autobusowym i gapię się w ciemny ekran małego telewizora zamontowanego przy moim siedzeniu. Za 25 centów może sobie 5 minut pooglądać. Nie robię tego jednak, ale oglądam sobie innych ludzi, którzy prawdopodobnie bez TV żyć nie mogą. Obok mnie siedzi kobieta, która maniakalnie wpatruje się w ekran , kiwając się przy tym rytmicznie.
My private Idaho. Boise.
Spałem całą drogę. Mój sąsiad lat 35, o wyglądzie przestraszonego lalusia. Ogromny złoty Rolex na przegubie ręki, skórzana walizka na kolanach, wyprasowana koszulka polo zapięta tuż pod szyją. Znam ten widok skąd. Run, Forest, run ! Hehehe. Siedzi teraz sztywno, pomimo, że w nocy rzucało nim jak crash test dummy (taki manekin służący do testowania samochodów w fabrykach, wiecie o co chodzi).
Północne rubieże stanu Utah. Stacja benzynowa. Przystanek greyhounda. Pustka, środek niczego, niebyt. Pustynia, piasek, kamienie. Bieda, bezrobocie, alkoholizm. Lost highway.
Kierowca rzekł, że jest to ostani przystanek przed Salt Lake City. Dwa hot dogi sklecone samodzielnie. Płacę 83 centy za oba i kupuję jeszcze sok pomarańczowy, chipsy, dużą paczkę bardzo słonego słoneczniku i snikersa. Jakoś z tym wytrzymam. Mój sąsiad nawet nie opuścił pojazdu. Nadal siedzi jak kołek. Od 12 godzin już. Chyba przyznam mu złoty medal.
Przyszedł kierowca i powiedział, że jest możliwość przesiadki do drugiego autobusu jadącego do Salt Lake City. Jest kompletnie pusty. Nawet się nie zastanawiałem. Choć mój bagaż jechał w tym drugim.
Jedzie się nieźle. Małe prowincjonalne dziury, pola i pola. Potem znów pola. Miasteczko jako przerywnik. No i znów pola.
Salt Lake City. Mam 4 godziny do autobusu do St. George, więc wyruszyłem zwiedzać miasto. Miasto Mormonów…….
Scena z drogi. Przystanek w Boise. Podchodzi do mnie brodaty i kudłaty hippie i rzuca prawie nie poruszając ustami parę słów. Waasssap? – pytam. Coś do mnie mruczy i mimo, że znam angielski, ni w ząb go nie rozumiem. Ten zbiera się w sobie i jeszcze raz po ludzku pyta czy mam trochę gandzi. Niestety – odpowiadam. Okazało się, że gość nie może wyjechać ze Stanów zagranicę. Jest pod nadzorem policji, która 3 miesiące wcześniej przymknęła go za posiadanie LSD i marychy. Cóż, miał pecha, nieborak.
Siedzę w jedynym w Salt Lake City fast foodzie. Właściciel ma chyba jakieś głębsze kontakty z mormonami, że pozwolili mu to wybudować.
Idziesz ulicą w SLC, panuje wzniosła atmosfera, wszyscy uśmiechają się do ciebie , happy people. Stoi punk przy kasie w fastfodzie, gruba kelnerka klepie go po plecach, ten zakłopotany przyczesuje irokeza. Wszyscy są dziećmi Boga, bracie. Mogę się założyć ze nie znajdziesz tu w sklepie żadnej płyty Marylin Mansona.
Miasto pięknie położone. Wokoło szczyty gór skalistych. Tam śnieg. Na dole jesień. Czas wracać do domu chyba. Chciałbym żeby taka jesień była w Polsce. 20 stopni ciepła, kupa żółtych liści, nie pada deszcz, słońce świeci. Z dnia na dzień przychodzi wspaniała śnieżna zima. Bierzesz dechę i dajesz..
Tak sobie myślę, że psychiatra to wspaniały zawód w Stanach. Mnóstwo klientów. Wystarczy wyjść na ulicę.
14 października 1998. St. George, stan Utah. 4:25 rano.
Nic. Noc. Spać. Ale nie można. Zimno. Siedzę pod gołym niebem. Drżąc z zimna zakładam drugą i ostatnią bluzę. Wokoło wszystko zamknięte. Rozgwieżdżone niebo zapowiada piękną pogodę. Pięknie jest, choć tak surowo. Nagle spostrzegam neon Danny`s czyli u Dannego. Wchodzę i proszę o najtańszą kawę. Dostaję filiżankę i szklankę wody (dla strudzonego wędrowcy). Pytam jak dojechać do Zion Park. Ho, ho, to aż 40 mil rzecze pani. No i autobusu żadnego aby tamże dojechać. Tylko autostopem , ale to zabronione – mówi. Nie wytrzymuję, wszystko wygląda tak apetycznie, że zamawiam jajecznicę.
Opowiastka pierwsza:
Stanąłem na światłach i próbowałem coś złapać. Ciemno nadal, słońce wzejdzie za jakąś godzinkę. Stoję i beznadziejnie żuję słonecznik. Wtem z mroku wyłania się brodaty dziadek z kwiatami w jednej dłoni i reklamówką plastykową w drugiej.
-Dokąd zmierzasz synku? 
-Zion 
-Aaaa, to w inną stronę
-Aha, to w którą? 
-Choć pokażę ci – mruczy – dajże no ten plecak (wskazuje paluchem na mały plecak który wisi na z przodu mojego korpusu, jako przeciw waga tego z tyłu). Pomogę ci, pewnie jest ciężki (no pewnie że jest, mam tam aparat i inne tam). 
-Skąd jesteś – pyta, biorąc mój plecaczek. 
-Z Polski 
-Aaa- był był, w Warszawie , dawno temu. 
-Aha 
-Wiesz, że jestem jasnowidzem i księdzem w kościele mormonów? 
-Yhmm… Nie wiem 
-Choć, kupię ci kawę. 
Poszedłem za żwawym staruszkiem, może dlatego, że przypominał mi Gandalfa z Władcy Pierścieni. Zresztą wciąż było ciemno. A w zmroku nikt by mi się nie zatrzymał. Dziadek snuł opowieść, że zostanie prezydentem, że tylko w samym St. George ma 15 dzieci, że jest obrzydliwie bogaty, że w każdym banku ma pieniądze. Tyle ma tych pieniędzy, że sam nawet już nie wie ile. Nie odezwałem się ani słowem. Cóż, może i był milionerem, mnie w tym momencie nurtowało, jak dojechać do Zion (Syjon).
Pijąc kawę, dziadek zaczął mi opowiadać, że dziś spotka mnie wiele zabawnych i dziwnych historii. Ale, że wszystko się skończy pomyślnie dla mnie. Chciał mi dać kasę. Ale odmówiłem. Dał mi parę adresów do kościołów mormońskich. Pożegnałem go i polazłem łapać stopa.
Opowiastka druga:
Stanąłem przy drodze. Ledwo machnąłem ręką, zatrzymał się samochód. Ok. Jedziemy. Koleś ma czarną brodę, długi włos i ciemne okulary.
-Skąd jesteś? – gadka jak zwykle się tak samo zaczyna 
-Z Polski – odpowiadam gapiąc się na zbliżające z sekundy na sekundę czerwono-żółte góry. 
-A ile już jesteś w drodze? 
-4 miesiące – znużony odpowiadam, bo rozmowa jak zwykle standardowa. 
A teraz koleś zadaje pytanie, które mnie po prostu gnoi:
-Uprawiałeś kiedyś seks z mężczyzną? Hm? 
-Eh.. jesteś gejem? Nie nigdy nie uprawiałem i nie zamierzam w najbliżym lub dalszym czasie – wyrzucam z siebie. Zaczyna się robić źle. 
-Ta jestem gejem, tzn. biseksualistą – odpowiada – A możesz mi przynajmniej possać kutasa – pyta z nienacka. Albo czy mogę popatrzeć na twoją klatę? Hę? 
-Tego było za wiele.
-Zatrzymuj samochód, koleś.
Gość na szczęście nie był napastliwy i po chwili stałem na drodze znów. Cały i zdrów. Ufff… Dziadek miał racje – wiele przygód zabawnych mnie spotka dzisiejszego dnia.
Opowiastka trzecia:
Dotarłem truckiem do Hurricane. Zaczepia mnie dziewczyna i gość w volkswagenie.
-Dokąd zmierzasz, bracie 
-Zion, bracia – odrzekłem 
-Właśnie wróciliśmy stamtąd. Głodny jesteś, bracie? 
-Trochę. 
-Masz tu banany. Trochę przejrzałe, ale chyba się nimi posilisz. 
-Dzięki za wszystko. 
-Trzymaj się i powodzenia bracie – odjechali 
-Wam też, bracia – wymamrotałem.

Opublikowano travel | Otagowano , , ,

Izrael-Palestyna

Beznadzieja. Mówie o tym co się dzieje teraz w Palestynie-Izraelu. Czy
politycy myślą, że podczas paru spotkań i ściskania (bądź nie ściskania)
sobie dłoni da się coś załatwić? Próżne nadzieje.
Nienawiść zalęgła się w ludzich sercach. Oko za oko – w imię najdzikszych
praw. Będąc w Syrii, gdy rozmawiałem z ludźmi w Damaszku, mówili mi że dla
nich nie istnieje nazwa IZRAEL. Jest PALESTYNA. Tylko i wyłącznie. W
pewnym hitelu widziałem też przewodnik Lonely Planet po Palestynie i
Izraelu. Nazwa Izrael była zaklejona, a na białej taśmie ktoś napisał
koślawe litery: DISNEYLAND. To wszystko działo się w 1999 gdy panował
wzgędny pokój i atmosfera radości w związku z rokowaniami pokojowymi. Na
co zdała się pokojowa nagroda Nobla dla Arafata, Pereza i Rabina? Na nic.
Tam wojna będzie zawsze i raz rozdrapane rany nigdy się nie zagoją.

Opublikowano common life | Otagowano

mapa

Wczoraj leżałem w pokoju i gapiłem się na ściany pozalepiane mapami z National Geographic.

Tylko Europa, Ameryka i kawałek Azji zamalowane były czarnym mazakiem.

Grube kreski wskazywały gdzie byłem i gdzie przejeżdżałem, gdzie przebywałem tydzień lub byłem tylko przejazdem. Niezabazgrane przeze mnie mapy mnie oślepiały. Takie czyste.

 

Opublikowano common life, wybrane | Otagowano