enounters czyli spotkania, trochę kosmosu, odrobinę krzaków – wspólny projekt Siski i mój – specjalnie wydrukowany do 23 listopada do zobaczenia w Bratysławie w Pisztoryho palac na ulicy Štefánikovej 25.
Archiwum kategorii: project
¡ vacaciones en varsovia !
Centralna Mongolia
Środa wieczor
Granica pomiędzy Gobi a Ovorkhangai
Jedziemy jeszcze z 20 kilometrów za Bogd. Dojeżdżamy do zagrody z kozami, aby zapytać o drogę. Dwóch jezdzcow bez siodel wyjaśniło nam ze jadąc 80 km na północ nie ma już żadnych rodzin i zaprosili nas do siebie. Pognali radośnie krzycząc, ze będą mieli jeszcze więcej gości. Chwilę potem zrozumieliśmy o co chodzi.
Akurat zakończyła sie ceremonia postrzyzyn – daakhi urgeekh. Jurta pełna ludzi. Trzy letni chlopczyk podawany jest z rąk do rąk, każdy daje mu banknot i całuje w łysa główkę, z tylu głowy mały spleciony kosmyk włosów które pozostaly.
W jurcie gwarno, gospodyni podaje poczęstunek – przepyszny ser byaslak i jeszcze jeden bialego koloru aaruul. Chleb smarujemy swiezym maslem urum.
Dashwaa – stary człowiek o żywych smiejacych się oczach zaczął opowiadać swoją historię. Najpierw okazało sie, ze zna ojca Tserena z dawnych czasów gdy był kierowca ciężarówki ( tak jak tato Tserena ).
Jego zona umarła bardzo wcześnie. Poznał ja na północy kraju w krainie jezior i lasów. Przenieśli się na południe Gobi i tam założyli rodzinę. Urodzila mu dziesiecioro dzieci i wkrótce potem umarła na raka. Dashwaa uważa ze przyczyną była zatruta woda. Starzec jest również myśliwym. Wspomina jak za czasów komunizmu pomagał polować grupie Amerykanow. Zdziwiony pytam czy to na pewno byli Amerykanie, przecież to były czasy Zelaznej Kurtyny. Dashwaa potwierdza w pełni przekonany. Bayarmaa – młodsza córka – podaje mu kolejna czarke z woda ognista. Oczy mężczyzny robią się szklane.
Kubeczek z wódka krąży po jurcie, nie mam ochoty pić, choć muszę przynajmniej zamoczyc usta.
Dashwaa, Gansukh i Tseren wdaja się w nostalgiczna dyskusje o dawnych, dobrych czasach. Tseren opowiada o Filatovej zonie szefa partii z lat 70tych. Ze to dobra kobieta była. Budowała szpitale dla dzieci, kina teatry, muzea. Mówię Seke ze równocześnie rusyfikowala naród niszcząc tradycyjna kulturę, zwyczaje i myślenie.
Tseren Potem, który z bohaterów „czterech pancernych i psa” był moim ulubionym. Ja mówię ze szarik a on nasladujac owijanie gwoździa wokół palca wskazuje na Gustlika.
Potem chcą sie koniecznie silowac na rękę. Nie robiłem tego od 7 klasy podstawówki ale ku mojemu zdziwieniu wygrywam dwa razy z Barem (jest wstrzasniety zupelnie więc musi się znowu napić ) i raz z Tserenem. Potem już nie mam siły i Baysgalan ( gospodarz) zalatwia mnie w sekundę. Dobrze ze nie wpadli na pomysł zapasów w błocie, śniegu i konskim gownie.
W końcu gospodyni Ulzii podała zupę i przyznam ze była to najlepsza zupa jaka jadłem w mongolii, nie odmówiłem dokladki. Tseren wydobył z kieszeni koreański ostry sos. Genialne. Pyszne.
Jesteśmy na pograniczu pustynii i stepów – deszcz pada coraz bardziej – jutro będziemy w stolicy prowincji
Bar (po mongolsku Tygrys) mój równolatek tylko ze z lipca. Śmieje sie ze ja też tygrys plus T.
Seke juz wie co sie swieci. Nie pójdziemy spać dopóki nie wypijemy butelki wódki do końca. Już się boję, nie mogę tego kurrstwa przełknąć.
W końcu padają na podłodze – ja zawijam się na dywanie w spiworze i próbuje zasnąć. Lapie mnie myslitok. planuje, sklejam pomysły, liczę barany, oddechy i krople deszczu uderzajce cicho o dach jurty. Sen nie nadchodzi.
Noc najgorsza . Dwoch pijaków wróciło do jurty. Wczesniej lezeli w deszczu i blocie na dworze. Gansukh tarza sie po podłodze – delirium. Po raz czwarty zmienilem pozycję swoją względem niego, facet ma wyjątkowo ciężka jazdę. Rzuca sie, jeczy, chrapie, znow majaczy i tak przez trzy godziny. Reszta rodziny śpi jak gdyby nic. Zapewne przywykli. Nie mogę spać. Jeki, chrapanie, pierdzenie i tak w kolko.
Mongolia ustrzegla się plagi narkomanii, prostytucji i AIDS. Gorzej natomiast z alkoholizmem. Dużo pisałem o wódce. Puste butelki walają się przy drogach, przy owo (przydrożnych kamiennych kopcach), w sklepach zajmuja najwiecej miejsca. Podczas wyborow wprowadzili prohibicje, pewnie meliny nie mogly nadazyc z obsluga klientow. Wódka wita i zegna się gości. Azjaci mają inny metabolizm alkoholu, poza tym jak piją to do upadłego. Seke mówi ze młodsze pokolenie przestawia sie na piwo, ale i tak większość pije na umór. On sam nie nawidzi wódki. Ma ku temu doskonale powody – jego matka zapila się na smierc.
Czwartek
Spadł śnieg. Spałem z 4 godziny, teraz siedzę nieprzytomny w jurcie u Bara. W poprzedniej jurcie zostawilem spiwor – Bar pojechał po niego.
Błoto. Błoto. Błoto. W jednym miejscu utopily się 4 ciężarówki i jeden van. Wyciągamy samochód za pomocą łańcucha. Godzina w plecy. Ale w Mongolii każdy pomaga sobie nawzajem.
Zasnalem w fotelu na dwie godziny. Jeszcze kolejne dwie i będziemy na miejscu w Arvaikheer w centralnej Mongolii. Znów mgła i śnieg. W końcu z ulga witamy asfalt i wjezdzamy do miasta. Seke uradowany – to jego rodzinne miasto, z którego wyjechał dopiero po podstawówce.
Arvaikheer
Seke oprowadza mnie po okolicy. Tu było przedszkole, tam salon z grami, tu zakład xero. Idziemy do bloku w którym mieszkał, potem na targowisku bierzemy side-car’a (motocykl z koszykiem) i obiezdzamy okolice. Piękne chmury na granatowym niebie. Szukamy alejki na wzgórzu gdzie mieszkał ze swoją babcia. Miejsce już nie istnieje. Na wzgórzu stoi okropny betonowy obelisk ku czci przyjaźni radziecko-mongolskiej. Robimy siku i dalej w miasto.
Arvaikheer w tym swietle wydaje się całkiem sympatyczne. Położone na 2000 mnpm, kliladziesiat tysięcy mieszkańców, stolica prowincji. Zasuwamy motorem – mam tylko bluzę z kapturem i przeszywa mnie przerazliwy chłód.
Tseren znów spotyka się z kumplem – tym razem jest to gruby, duzy człowiek – szef lokalnej policji. W czwórkę idziemy do koreańskiej restauracji. Gliniarz mówi płynnie po rosyjsku. I jest fanem Hansa Klossa. A jak tam pan Stanislaw Mikulski – pyta ku mojemu zaskoczeniu, ze pamięta nazwisko. Największy problem jest z kradziezami zwierząt – nowoczesna technika pomaga im bardzo – siedzą na szczytach gór z lornetkami i telefonami komórkowymi, obczajaja stada i pasterzy i kradną w najbardziej spodobnym momencie.
Piątek.
Śpię z 10 godzin i rano budzi mnie ponownie słońce i błękitne niebo. Po śniadaniu (zylaste mięso w gorącej wodzie – buee , po zastosowaniu kuracji keczup + chili zupa jest zjadliwa) ruszamy w kierunku UB.
Przejezdzany mostem nad rzeka Ongi – rzeka której już prawie nie ma. A wszystko przez Erel group i czlowieka o nazwisku Erdrnebat. Jego kopalnie zlota, majac gdzies protesty lokalnej ludnosci i ekologów skutecznie zniszczyły system rzeki która prawie wyschla.
Jedziemy w góry, białe szczyty przyciągają mnie jak magnes.
Jedziemy droga przez lancuch górski khangain nuruu. Pytamy o drogę – wygląda na to ze musimy przebić się przez osniezona przełęcz górska.
Rozmawiamy o historii, o tym co zdarzyło się 800 lat temu.
Co byś zrobił gdybyś był wielkim khanem? Pytam Seke
Odpowiedz jaka mi daje zaskakuje mnie – Zmongolizowalbym cale imperium i wszystkie podbite kraje.No tak, widać ze nie był nigdy za granicą i inne kultury zna z książek i filmów no i z opowiadań obcokrajowców.
Mongołowie są bardzo dumni z własnej przeszłości, no chyba ze się zrusyfikowali albo jak młodsze pokolenie zamerykanizowali. Młodzi marzą o Ameryce, Australii czy Europie. wyjeżdżają na obozy letnie do Kanady, czy na Work & Travel do USA i zostają. Seke mówi ze krążą legendy jak szybko można się dorobić i stać się bardzo bogatym człowiekiem wyjeżdżając za granicę.
W Mongolii mieszka 2,8 miliona mieszkańców. W Rosji 2 miliony, w Chinach w Inner Mongolii prawie 4. Oczywiście za oceanem też spora grupa.
Na zasniezonej przełęczy zabieramy autostopowiczow. Starsze małżeństwo i młodego chłopaka. Młody jechał na motorze jako pasazer wcześniej ale trudno przejechać we dwójkę w zapadajacym się śniegu.
Dojeżdżamy do Bat-Olziy. Znów mała knajpka – kawa i buuzy. Zakupy i pytanie o drogę. Mijamy masę skał pochodzenia wulkanicznego i widoczkow a la tapeta defaultova z windows xp.
Dolina Orkhon to przepiękne miejsce. Rzeka wije się niewielkim kanionem. Trawa wyglada jak przystrzyzona pod pole golfowe. Stada koni, jakow, owiec, szukamy wodospadu a potem jakiejś fajnej rodziny aby zostać na noc.
Spozywam bułgarskie wino „niedźwiedź ” rocznik 2008 nad wodospadem z którego nie spada ani kropla. Pijemy, słuchamy Jacka Johnsona i wrzucamy wielkie wulkaniczne kamienie do rzeki – stonefall.
Zbliża się wieczor – trzeba poszukać miejsca do spania. Przez lornetkę wypatrujemy białych pereł stepu. Żadnych jurt na horyzoncie jednak nie widac.
W końcu dojeżdżamy do końca doliny. Nad rzeka stada jakow, owiec, koz i koni. Dwie jurty. Okazuje się ze to krewni, którzy dopiero dziś rozlozyli jurty. Zatrzymujemy się w pierwszej, w której mieszka młode małżeństwo – pobrali się w tamtym roku. Ona w ciąży.
Dzisiaj masakra jeżeli chodzi o żarcie. Cały dzień twarde mięso – zylaste, wchodzące pomiędzy wszystkie zeby. Ledwo udało mi się za pomocą szczoteczki i nitki uporać z jednym posiłkiem zaraz nadchodzil następny. W Mongolii wyboru nie ma – jesz co dają. Bolą mnie więc wszystkie żeby od rzucia i nici dentystycznej. Brakuje mi owoców i warzyw na maxa.
Gospodarz Galiya jest byłym lesniczym – opowiada historie o klusownikach, pożarach, ludziach którzy nie dbają o srodowisko. Miejscowi uważają go za bohatera, człowieka walczącego o prawidłowe zarządzanie darami Pachamamy :)
Bardzo mila rodzinka, rozmowa toczy się do polnocy. Ja już leze w spiworze przysluchujac się rozmowie z której nic nie rozumiem. Seke tłumaczy mi co ciekawsze kawałki i mogę wtedy przez niego włączyć się w temat.
Mlodszy brat daje mi maila, mówi po angielsku (pierwsza osoba na prowincji jaka spotykam wpadająca przynajmniej odrobinę w tym jezyku
Sobota
Wyjeżdżamy z rana i kierujemy sie w kierunku Karakorum. Ze starożytnej stolicy Czyngis Chana nie wiele zostało. Coś tam odbudowali, stworzyli na nowo, aby przyciągnąć turystów. Ja muszę do apteki kupić coś na gardło – chyrlam strasznie.
Powoli zbliżamy sie do UB – robię kalkulacje – wychodzi ze w ciągu dwóch tygodni przejechałem 4000 km po bezdrożach Mongolii.
Jutro lece do Pekinu.
Gobi
Poniedziałek
Opuszczam UB. Wynajalem za 30 dolarów za dzień terenowego vana hyundai starex i kierowcę o tybetanskim imieniu Tseren. Ma 43 lata, od 18 roku życia jeździł wielkimi ciężarówkami po bezdrożach i stepach. Wygląda na spoko gościa choć ma kamienna twarz Takeshi Kitano. Jako tłumacz i ogarniacz jedzie ze mną Seke.
Unstiin Khiid (Ash Monastery). Trzy czarne kruki siedzą w ruinach lamaickiego monastyru. Drepczemy w kurzu po ruinach kompleksu budynków. Kości zwierząt, czaszki kozłów i obciete kopyta susza sie w morderczym słońcu.
Wspinamy sie po belkach pod dach świątyni. Seke rzuca mimochodem ze to dobrze ze komuniści rozpieprzyli feudalno lamaicki system, który tak naprawdę brał od miejscowej ludności. Takie jego zdanie. Koleś jest anty wszystko – anarchista, wanna-be Indianin – nienawidzi Przewalskiego, który w XIX wieku „odkrył” Takhi – dzikiego konia stepów Mongolii. Ponoć to „odkrycie” przyczyniło się do prawie całkowitej zagłady gatunku. Ale to bardzo ciekawa postać. Trudno o tak dobrego kompana i przewodnika a właściwie łącznika pomiedzy mną a lokalna ludnością. Pewnie gdyby nie Junior & Olusia i poznana przez nich Tuya musiałbym sobie poradzić inaczej. A tak od 2 tygodni przebywam jedynie w towarzystwie lokalesow.
Już dawno zjechalismy z głównej asfaltowej drogi, która i tak kończy się kilkadziesiąt kilometrów za UB.Kępy trawy. Pojedyncze osady jedna na 10 km majaczy na horyzoncie. Zdechła krowa przy drodze. Niefortunnie akurat tutaj zatrzymujemy się aby oddać co nieco.
Wiatr i kurz. Słońce i pustka
Jesteśmy jedynym statkiem na pustyni, ktora była kiedyś morzem.
Opuszczamy suchy step. Teraz tylko zwir, kamienie, piasek i Nic.
You like it ? – pyta Seke
I like – odpowiadam – I like nothing around
Kopalnia wegla – dziś wygląda na opuszczona. Kiedyś komunistyczna potem sprywatyzwana po 1990 roku. Kobieta u której zatrzymaliśmy się w gościnie mówi ze teraz przyjeżdżają chińscy robotnicy aby kopać węgiel rękami – mongolskie bieda szyby.
Suszone mięso – innego o tej porze roku w jurtach nie miałem okazji spróbować. Wiosna rodzą się młode a reszta musi nabrać masy – w lecie zacznie się ucztowanie natomiast jesienią przygotowania do zimy.
Zachodzi słońce. Chyba się zgubilismy lekko. Od jednej jurty do drugiej jest czasem 20 km.
Krajobraz nuzacy i monotonny. Jeden jedyny raz spostrzegan jedno zielone drzewo rosnace przy studni. Kępki trawy, krzaki, piach, kamienie po horyzont. Coraz więcej dwugarbnych wielbladow.
Samochód rzuca coraz bardziej. Kamienisto – zwirowa droga robi sie coraz węższa, choc kierowca naprawdę nieźle daje radę. Zatrzymujemy się w jurtach i pytamy o drogę. Zachodzi słońce, potem pustynny monochrom. Aż przychodzi noc. Pył w płucach, coraz bardziej kaszle. Aparaty zawijam w plastykowe worki.
W pewnym momencie widzimy swiatlo. W okolo dziury siedza ludzie. Kopalnia złota – nielegalna, więc wydobywają rękoma i za pomocą prostych narzędzi i tylko pod osłona nocy. Wśród nich Afro-mongoł , owoc związku afrykańskiego studenta i mongolki. Ludzie którzy nielegalnie wydobywają recznie zloto nazywani sa „ninja”.
Wtorek
Dalanzadgad – stolica prowincji Omnogov. Zakurzone, całkiem spore miasto. Dojeżdżamy po 1 w nocy. W ciemności z daleka mami nas czerwony swietlny szyld Bayan Gobi Hotel. Wbijamy się do skromnego pokoju. Tseren zasypia w ubraniu. Ja jestem tak zmęczony ze nie moge zasnqc, wyciągam z plecaka rozpadajaca sie książkę „podróż do zrodel czasu”, wydanie z 1988 roku, kupione na dworcu w Katowicach. Dzieło Alejo Carpentiera wciąga mnie tak bardzo, ze odplywam dopiero po godzinie. Śnie o dżungli, oceanie i Ameryce Poludniowej ….
Rankiem sniadanie w gospodzie. Czterech typów przy sasiednim stoliku opróżnia litr wódki – dobrze rozpoczęty dzień. Tseren opowiada historyjki z czasow trzyletniej sluzby w wojsku. Koty, bicie, picie i pomiary korytarzy zapalkami. Nastepnie zalatwiamy zakupy, internet, stację benzynowa. Jedziemy do parku narodowego Gurvan Saikhan.
Celem jest Yolyn Am gdzie znajduje się lodowy kanion. Nie jest to może to czego sie spodziewałem – ale parokilometrowy spacer wśród skał, po lodzie to czysta przyjemność.
Zaliczamy pierwsza katastrofę samochodowa – na wertepach pęka wzmocnienie podwozia. Na szczęście całkiem niedaleko mieszka kumpel Tserena z wojska. Ostroznie jedziemy do obozu, aby zreparowac hyundaia. Z zachodu idzie piaskowa burza. Wiatr coraz silniejszy widoczność żadna. Dzisiejszy plan to dojechać do obozu przy diunach. 150 km – moze się uda.
Parę godzin później
Zapomniałem jak kończą się spotkania z kumplami z wojska. Tseren z ziomkiem znikają gdzieś, w poszukiwaniu „narzedzi” a może „instrukcji obsługi do poczytania”. W każdym razie wracają szczesliwsi. szybko naprawiają brykę, jedziemy w odwiedziny i na posiłek do rodziny ziomka. Znów ten sam rytuał: herbata, ciasteczka, zupa z mięsem i kluskami, polariody, oglądanie zdjęć w rodzinnym albumie i w drogę. Tseren jest ewidentnie wstawiony – opierdalam go zeby wolniej jechał. Po godzinie jazdy lapiemy gumę. Seke robi nu wykład: stawiamy ultimatum albo przestaje pić albo nie jedziemy z nim. Dziwnie zapewnie brzmia te slowa na srodku pustyni – jestesmy przeciez na niego skazani.
Widoczność spada do 200 metrów, nisko zawieszone słońce nieśmiało święci, lecz szarość popołudniowa jest niemal przygnebiajaca. Nie wiemy czy dobrze jedziemy, trudno znaleźć drogę w tym mongolskim mleku. na następny taki trip biorę z sobą gps. Seke przez chińska lornetkę dostrzega coś co wygląda na majaczace diuny…
Dwie godziny później
Wciąż jedziemy. Mamy jeszcze 20 kilometrów do obozowiska. Powtórka z wczorajszej nocy, dobrze ze Tseren już wytrzezwial. Pisząc te słowa lapiemy znów gumę, zostala nam druga zapasowa opona – pod podwoziem. Problem w tym ze nie możemy jej odkręcić. W końcu udaje się, oby tylko trzecia opona nie strzeliła.
Dojeżdżamy do tourist camp. Turystów nie ma w ogóle, gwiad na niebie nie widać. Seke negocjuje ceny za prosty posiłek i spanie. Trwa to dobry kwadrans zanim zasiadziemy w restauracji. Piwko, zupa, swiezutki, goracy chleb.
Środa
O poranku budzi mnie deszcz. Błogosławieństwo dla pustyni i jej mieszkańców. Choć wcale nie dla podróżnych. Owszem kurzu nie będzie , gorzej z koleinami i błotem. Chyba przywiozłem im dobra pogodę.
Rezygnujemy z odwiedzin i wloczegi po diunach. Lepiej nie ryzykować zakopania się w błocie. Druga rzeczą są opony a raczej ich brak. Ruszamy do Bulgan – pierwszej osady na północ od Gobi. To tylko i aż 130 kilometrów. Wulkanizacja, sklep i ropa – podstawowe potrzeby.
Jest mglisto i zimno. Temperatura spadła o 25 stopni. Jedziemy we mgle, z magnetofonu wciaz ta sama taśma. Kobieta spiewa o Gobi i smutnym placzacym wielbladzie. Muza jest może pompatyczna i kiczowata w sposobie aranżacji i doboru instrumentów ( a raczej ich braku – syntezatory kroluja), ale jest klimat.
Seke mowi ze tala mgła oznacza trzy dni deszczu. Potem przyjdzie słońce i pustynia zmieni kolor na zielony. Na pewno będzie też masę grzybów. Od razu wyobrażam sobie kempy trawy i miejsca w których sraja owce – mongolscy szamani na pewno znają działanie psylocybiny. Seke natomiast nie wie o czym do niego rozmawiam.
Zapuszczamy Yat-Kha. Love will tear us again – wykonane w technice śpiewu gardlowego pasuje jak nic innego w tym mrocznym, mglistym i tajemniczym miejscu.
Zrobiliśmy już tysiąc kilometrów po bezdrożach południowej Mongolii. Za szybko, za dużo, ale co zrobić jeżeli bycie w drodze uspokaja mnie, rozklekotane skamlemie amortyzatorow to czysta muza dla duszy. Monotonny krajobraz pomaga myśleć i skupić sie na paru rzeczach w głowie. Drogę urozmaicają wizyty u przypadkowych ludzi. Co kilkadziesiat czasem wiecej kilometrow przejezdzamy przez małe wioski na końcu świata, gornicze osady zapomniane przez rząd i notabli, bez łączności, zapewne niegdyś zbudowane w trudzie, teraz zapuszczone, straszace kikutami zawalonych budynków.
Przy drodze rozstawiono stoły. Na nich poukladane bezladnie i przpadkowo dziesiątki, setki niewielkuch skamieniałości, kamienii, jaj dinozaurów, rzadkich kamieni. Za chwilę na motorach zjawiaja sie lokalesi. liczą ze kupię coś od nich. Spoglądam na te dowody, ze świat nie powstał 6666 lat temu, jak twierdzą fundamentalni chrzescianie, dla których ziemia wcale nie jest okrągła. Wywozenie z kraju tych kawałków zamierzchłej przeszłości karane jest przez służbę celna.
Wulkanizacja w Bulgan. Kły czarnego kundla o szalonych czerwonych oczach prawie zatapiaja sie na moim udzie. Na szczęście odskakuje i zostają mi tylko niewielkie siniaki. Naprawiamy zapasowe opony, tankujemy 40 litrow ropy i szukamy gospody. W jurcie postawionej na środku placu przygotowano nam kluski z mięsem i ziemniakami. Mongolska telewizja nadawała akurat transmisje z operacji nerki a potem japońska operę mydlana.
W drodze znów. Deszcz nie przestaje padać. 150 do następnej osady – Bogd.
Nie mijamy żadnych jurt, stad wielbladow; zero pojazdów, jeźdźców. W pewnym momencie Tseren zwraca uwagę na samotna owce, obracajaca sie wokół wlasnej osi, w szalonym tańcu. „To szalona owca, zwariowala, ludzie nie jedza takich sztuk.” mówi Seke.
Nie mam GPS ale to nie szkodzi. Mongolska wersja to również GPS – Ger Positioning System. Ger to jurta. Po prostu szukamy jednej, gdzie wskażą kierunek, potem nastepnej itd.
Bogd znaczy święty albo król – miasteczko wygląda natomiast jak blotnista zmora. Probujemy przejechać na druga stronę rzeki ale rezygnujemy z tego pomyslu. Przebijamy sie przez wysypisko smieci do innej drogi. Nagle chmury przegnane przez wiatr odkrywają osniezone szczyty górskie a na horyzoncie wyskakuje piekna tęcza. A my gnamy na północ w błocie, opuszczamy Gobi i wjezdzamy do środkowej Mongolii – do prowincji Ovorkhangai.