Miesięczne archiwum: luty 2013
Making of Reserved | spring-summer 2013
Lost in Naoshima.
W poprzedniej notce sparafrazowałem tytuł „Hiroshima moja miłość”. Teraz po spędzonych tu czterech dniach bardziej porównywałbym całą historię z serialem „Lost”.
Mamy wyspę. Jest pagórkowata, porośniętą gęstym lasem, nad którym w paru miejscach unosi się czarny dym. Porozrzucane są po okolicy niesamowite budowle z betonu i stali (Benesse House complex) – niektóre zbudowane pod ziemią (Chichu Art Museum). Właścicielem wszystkiego jest szef Benesse Corporation pan Soichiro Fukutake (700 albo 800 na liście Forbesa) , miłośnik sztuki, który prywatną kolekcję wsadził w niesamowite betonowe dzieła sztuki architektonicznej zaprojektowane przez światowej sławy Tadao Ando. Na drugim końcu wyspy swoją enklawę ma Mitsubishi Materials – ale tam za bardzo wejść nie można.
Benesse House to też drogi i niesamowity hotel, mieszczący w sobię restaurację, spa oraz muzeum z takimi sobie dziełami sztuki (moim zdaniem trochę przypadkowy zbiór dzieł takich gości jak Andy Warhol, Richard Long, Bruce Nauman). Ale już Chichu Art Museum powala doskonałością formy, pomysłowością i minimalizmem zen w wykonaniu ekspozycji James’a Turrell’a. Ascetyczne pomieszczenia, w nich panie galerianki ubrane w białe stroje jak z jakiegoś kosmicznego laboratorium, kierują nas z jednej sali do drugiej, czasem nakazując zdjąć buty a czasem siedzieć i milczeć przez 5 minut. Beton, drewno, zen ogrody, przesuwające się automatyczne szklane tafle szkła i genialne naturalne światło. I chyba najpięknieszy widok na wyspę i morze z małej Cafe. No i najgorsze dla fotografa – ZAKAZ ROBIENIA ZDJĘĆ we wszystkich obiektach należących do Benesse. Paranoiczne zakazy, nakazy, przepisy no i wzrok z kamer przemysłowych obserwujących każdy twój krok. Zakazu nie złamaliśmy. W każdym z obiektów słyszliśmt wydukane „priz noł fotogri”. A w Chichu wręczyli nam plastikową torbę do której włożyliśmy aparaty. ;)
W wiosce Honmura po drugiej stronie wyspy mamy natomiast Art House Projekt – genialny przykład rewitalizacji starych zniszczonych i opuszczonych domów. 6 obiektów i parę niespodzianek (znów James Turrel).
Chodziliśmy sobie po zupełnie opuszczonej wyspie. Naprawdę niewielu mieszkańców spotkaliśmy. Oczywiście czasem przemknął na wypożyczonym rowerze artystowski turysta, japoński hipster czy miłośniczka architektury z Osaki. Ludzie przyjeżdżają tu na jedną noc i znikają. My trochę na luzie spędziliśmy tu 4 noce. Może nie potrzebnie ale przydało się nam trochę spowolnienia sytuacji.
Naoshima Mon Amour
….a tekst o Naoshimie pewnie jutro albo pojutrze. dobranoc
Beppu.
Beppu – przenosimy się do piekła i o 40 lat wstecz:)
Uwielbiam takie oldskulowe miejscówki – czas zatrzymał się tu w 1979 roku. Może czasem wehikuł czasu skacze do 1988, ale nie dalej.
Wykonaliśmy parę przesiadek i skoczyliśmy na południowy zachód. Na wyspę Kiusiu. Znów o tym napiszę – byłem w 80 krajach albo więcej – w żadnym nie było tak sensownego transportu…
Mieszkamy w starym domu z otwartym furo – czyli małym basenem z pobierającym wodę z naturalnego źródła. Gorąco jak cholera. Siska wytrzymała 2 minuty ja trochę więcej jako że tłuszczyk można podgrzewać bezboleśnie. Dom jest z drewna, dwupiętrowy, też czuć późne lata 60te. Nerwowa i hektyczna właścicielka jest bardzo miła, dużo się kłania i mówi trochę po angielsku – dom ten zbudował jej pradziadek i jest to jeden z pierwszych hoteli w mieście.
Niedaleko stąd nad morze, pięć minut spacerkiem i już można spacerować po okropnym betonowym deptaku w cieniu zgniłych hotelu z lat 70tych. Na północ tuż u podnóża gór jest inna dzielnica zwana Kannawa – tam mieści się „9 piekieł” – naturalnych dymiących źródeł. Kicz o jakiego nie podejrzewałbym Japończyków. Chińczycy chyba ich za to kochają. Kupujemy bilety i zwiedzamy – turyści gotują jajka w wulkanicznych jeziorkach, podziwiają krokodyle gęsto upchane w stawach i biednego słonia za kratami. Zmykamy stamtąd szybko skupiając się na okolicy poniżej. Z kanalików dymi, bucha, czasem niewiele widać. Niesamowite konstrukcje rur, zaworów, kolanek wyrastają na podwórkach i rogach ulic. To regulatory natury – wokoło wyrosło masę onsenów, które przyciągają turystów z całej Japonii.
Wspominam o tym, że wszystko wygląda jak w latach 70tych – nie wiem dlaczego – ale jest taki klimat. Daleko do nowoczesności Tokio. Tak jak zostało wszystko zbudowane kilkadziesiąt lat temu nie widać aby ktokolwiek miał chęć poprawiać i udoskonalać.
Koyasan
Koyasan – kompleks świątyń położony na rozległym płaskowyżu. Znów wrażenie, że jesteśmy na końcu świata. Pusto, cisza, w nocy spadł śnieg co jeszcze bardziej spotęgowało tajemniczy klimat.
Jest strasznie zimno, na korytarzu około zera stopni, ale w pokoju mamy nagrzane małym piecykiem gazowym – jak wiadomo centralne ogrzewanie to rzecz nieznana za bardzo w Japonii. Cieniuteńkie szyby, przesuwane ściany z papieru, futon na matach tatami – na środku stolik przesuwany podłączany do prądu z systemem grzewczym :) siada się przy nim na podłodze wkładając nogi pod stoliczek. Da się żyć. Wizyta w furo (łaźnia) też jest podstawą – człowiek wygrzeje się w gorącej wodzie, wyszkrabie całe ciało małym białym ręcznikiem, potem znów do wielkiej wanny i znów pod lodowaty prysznic.
Z Magome na Koyasan
Niecałe 8 lat temu z niewielką kasą podróżowałem po Japonii. Podmiejskie pociągi, trzy raz autobus i autostopem z Tokio na Hokkaido. Dużo chodzenia na piechotę. Dwa i pół miesiąca na totalnie niskim budżecie. Na noclegi tez dużo nie wydałem – najtańsze hostele, raider house z trzy rażenia Hokkaido, parokrotnie pod chmurką, dwa razy robiłem zdjęcia w zamian za spanie no i raz ugościł mnie Robert w akademiku w Obaku pod Kioto. Kapsuła grana była trzykrotnie a dwa razy spałem w fotelu w kafejce internetowej.
Tym razem inaczej – śpimy w ryokanach (tradycyjnych japońskich gospodach, które powstały w okresie Edo). Ale dziś zmierzamy do Koya San, gdzie trzy noce spędzimy w klasztorze buddyjskim.
Piszę o tym dlatego, że teraz wszystko jest inaczej. Oglądam inną Japonię, bardziej klasyczną, bez łażenia po barach i czekania na metro do rana gdzieś na ulicy w Tokyo :) Teraz przede wszystkim zdjęcia i dużo chodzenia.
Już połowa dnia minęła, jedziemy z niesamowita prędkością Shinkansenem Hikari z Nagoya do Osaka. To tylko 50 minut. Po raz pierwszy jeżdżę gdzieś z rozpisany timetable co do minuty – Hyperdia.com świetnie planuje połączenia i na razie nie było żadnej pomyłki.
W nocy spadł śnieg, słońce w dzień zniknęło, jest szaro, sennie i mrocznie. Mgła chowa okoliczne wzgórza, ja słucham muzę z filmu Drive a Siska pożera książkę jakiegoś japońskiego autora.
Na koniec dnia okazuje się, że wszystkie połączenia sprawdzają się perfekcyjnie. W 325 minut przejeżdżamy 360 kilometrów. Autobus z Magone do Nakatsugawa. Podmiejski pociąg Nagatsugawa – Nagoya. Shinkansen Nagoya – Osaka. Metro Shin-Osaka – Namba. Lokalny pociąg Osaka-Namba do Gokurakubashi. CableCar do Koyasan. No i wreszcie autobus pod monastyr.
W końcu na miejscu. Ale reszta już jutro.
Nakasendo
Wyruszyliśmy rano po tradycyjnym śniadaniu miażdżącym nieoczekiwanymi smakami. Herbata smakuje ryba, tofu nie smakuje – ja bardzo lubię – szczególnie, ze mogę zjeść więcej bo S. części przysmaków nie przyswaja.
Niespodzianka są tabliczki informacyjne ostrzegające o niedźwiedziach – Ring the bell Please – dzwonek ma odstraszać misiaki:) Dzwoneczek można też wynająć przed wyruszeniem w drogę.
Potem super łatwa trasa zamienia się w tor bobslejowy. Ostrożnie pokonujemy kolejne kilometry cudem unikając gleby. Jest pusto – spotykamy jedynie parę czwórkę piechurów. W połowie trafiamy na rest house – starszy pan zaprasza do środka częstuje herbatą i śliwkami w alkoholu.
Szum krążącej wody, zapach drewna, dymu z palenisk. Tsumago to jedna z autentycznych zachowanych, nie skażonych przez beton wiosek, leżących na legendarnym szlaku Nakasendo (co oznacza ścieżkę lub drogę przez góry). W Okresie Edo (od 1600 roku) droga ta łączyła Kioto z Edo (obecnym Tokio). Szogun właściwie wymusił na podróżnych iż musieli poruszać się jedynie na piechotę. I tym samym pomiędzy dwoma miastami co parę kilometrów powstały miasteczka pocztowe służące za nocleg.
Dolina Kiso – Magone
Opuściliśmy Tokio. Szalone tempo. Po śniadaniu w Travel Cafe na przeciwko Metropolitan Art Space wpadamy na zatłoczoną stację Ikebukuro. Japan rail Info – tam zamieniamy nasze tymczasowe JRPassy’y na właściwe – 14 dni przed nami i parę miejsc – wybranych w ciągu jednej nieprzespanej nocy.
Zielona linia Yamanote objeżdżamy wokoło centrum i hop do pociągu shinkansen Hikari. Wskakujemy do niego w ostatniej minucie. Vlak zwany pociskiem (bullet train) w 100 minut zawiezie nas do Nagoi.
Shinkansen może jechać z prędkością do 300 km/h (a niektóre jeszcze szybciej). Razem trzy przesiadki a na koniec autobusik, pnący się w gorę, aż wysiedliśmy w Magone.
Choć zalatuje turyzmem w wydaniu japońskim trzeba przyznać, że atmosfera jak ze starych filmów o samurajach :)
A jutro 16 km tam i z powrotem do Tsumago.