Dwa rowery. Ale nie gorale dwa. Brooklyn. Okolo 50 zlamanych przepisow ruchu drogowego.
Williamsburg. Zydowo – tak to tu niepoltycznie nazywaja. Cofam sie 100 lat. Tajm maszin. Kolesie z pejsami. Tony smeci na ziemi (nikt nie sprzata?). Setki kobiet z wozkami. Zapiete pod szyja plaszczyki w stylu pozne lata 40te, wczesne 50te. Dzieciaki sie im czesto gesto rodza chyba. Poza tym jak twierdza ortodoksyjni Zydzi – miejsce kobiety jest w domu i przy dzieciach. Dzisiaj takie zdanie uslyszalem w TV – dwoch kolesi zasuwalo z takimi rzeczami. Szkoda gadac. Naprawde.
Ale fajnie sie tam czulem – jakos inaczej. Jak nie w wielkim miescie. Tylko w jakiejs Lodzi czy Warszawie w latach 30tych.
Jedziemy dalej. Zimno. Twarzy nie czuje i ledwo mowie. W koncu wiezdzamy na Brooklyn Bridge. Magiczne miejsce. Zatopione w zimowym slncu. Zasuwam i robie zdjecia rownoczesnie. Bum. Gleba. Sznorowka wkreca sie w tryby a ja z trybow wyskakuje. Aparat o glebe. Cyfrak. Wypada z niego nowa bateria – wczoraj kupilem – spada z mostu. I juz jej nie odzyskam. Aprat nie dziala. I chyba nie bedzie juz NOWYCH ZDJEC. W najblizszym czasie. Kurwa sie nie smuce. Tamtem naprawie, moze kupie nowy. Ale szlag mnie czasem trafia.
Wieczor. Siedzimy w 4ke. Maras, ja, Piotrek, Giza. Rozmowy. Jakies zdjecia robimy. Wesola atmosfera. Ale tak czy owak zmywam sie z NYC.
A tak w ogole – Happy Valentines?