tuktuk diaries czyli opowiesci tuktukowe ;)

Zacznę od początku. Po przybyciu do Kunmingu próbowałem zaplanować trasę po Chinach –  kiedyś uwielbiałem kartkować przewodniki Lonely Planet – teraz podchodzę do nich z coraz bardziej sceptycznie, więc nie kwapiłem się do tego. Pustka w głowie i raczej mieszane uczucia co do kolejnych posunięć – wiedziałem jedno – żadnych zorganizowanych wypraw czy biur podróży jak w Wietnamie (tam po prostu nie było wyjścia czasami). Sprawdzając pocztę, odebrałem email od Iana (Anglika, którego spotkałem wcześniej w Hoian i Sapie). Ian utknął  na granicy w Lao Cai, mając problemy z załatwieniem wizy do Chin. Szwendając się po mieście trafił na zdesperowaną Szwajcarkę, próbującą (bezskutecznie) przewieźć tuktuka (trójkołowy motorower, a nazwa prawdopodobnie to onomatopeja – od dźwięków jakie wydaje z siebie silnik) do Wietnamu. Biurokracja, niechęć urzędników i przepisy nie pozwoliły jej na to więc szukała kupca na maszynę o imieniu Sarah. Ian nie zastanawiał się długo i zakupił pojazd za 550$ (prawie nówka sztuka, z przebiegiem 2000 km). Chcąc zmniejszyć swoje koszty wysłał mi maila z pytaniem czy nie chciałbym partycypować w zakupie. 5 minut namyślania się i wysłałem mu pozytywną odpowiedź.

Londyńczyk jechał 11 godzin przez góry do Kunming i dotarł w piątek popołudniu. Tuktuk kojarzy mi się z solidnymi maszynami jak te w Tajlandii czy Indiach – nasza Sarah ma jednak tylko 50 centymetrów sześciennych silnika – co ma swoje dobre i złe strony. Plusem jest to, że nie potrzebujemy żadnych papierów, aby poruszać się po Chinach, nie mamy nawet rejestracji, jedynie dokumenty zakupu. Minusem jest jednak słaby silnik – nie będziemy mogli dotrzeć w wysokie góry (zresztą zakrawało by to na szaleństwo). Wybraliśmy się do muzułmańskiej knajpy na grillowanie kurczaki i bakłażany aby przemyśleć kolejne posunięcia. W parę minut mieliśmy plan – dotrzeć w trzy tygodni do Hong Kongu (chciałbym zakupić nowe obiektywy tamże, jak i wyrobić nową paromiesięczną wizę do Chin, która przyda się po powrocie z Japonii). 

Tuktuk wymagał jednak drobnych napraw – przede wszystkim fotel kierowcy (zespawaliśmy za dolca w jednym z warsztatów) jak i zakupienie i dokręcenie wszystkich brakujących śrub (Sarah ma tą wadę, że lubi je gubić).

Postanowiliśmy wyruszyć w niedzielę popołudniu. Kac straszliwy po paru wieczorach spędzonych w Kunming (mówi się, że to najlepsze miasto do zabawy w Chinach), załatwiliśmy ostatnie sprawy, zakupy i o 16:00 po zapakowaniu plecaków wyruszyliśmy w stronę autostrady, w kierunku Dali. Wydostanie się z Kunming okazało się nadzwyczaj łatwe. Ian wziął na swoje barki kierowanie a ja zająłem się mapą – w niecały kwadrans byliśmy na autostradzie. Chiny. Przygoda. Niezależność. Jazda. Pierwsze kilkadziesiąt kilometrów to była czysta przyjemność. Zaraz za Kunming zamieniliśmy się miejscami i zasiadłem za sterami naszego pojazdu. Sarah ma 4 biegi i jeden neutralny. Osiąga maksymalną prędkość 60km/h na prostej i równiutkiej nawierzchni bez wybojów, 70-80 km/h z górki, i 20-30 km/h pod górę. Po pięćdziesięciu kilosach coś zaczęło się sypać, skrzypieć i szeleścić – zwolniłem a potem w ogóle się zatrzymałem. Po krótkich oględzinach okazało się, że odkręcił się starter motoru. Szwajcarski scyzoryk i jeden klucz załatwiły sprawę. Znów w drodze. Autostrady w Chinach buduje się w niesamowitym tempie – na naszej mapie nawet nie ma drogi ekspresowej jedynie lokalne. Jadąc mijamy setki ludzi pracujących na jednym z pasów autostrady, która prawdopodobnie za parę miesięcy będzie ukończona. Pracują non stop – mężczyźni jak i kobiety. Za marne wynagrodzenie  (20-30$ miesięcznie) budują potęgę gospodarczą Chin Ludowych. Prawdopodobnie 800 milionów ludzi pracuje za taką kasę w Chinach. Nie jestem specem od współczesnej historii tego kraju, więc jeżeli ktoś ma uwagi do tego co tu piszę proszę o maila. Zresztą o samych Chinach będę więcej pisał w miarę kolejnych dni.

Na 90 kilometrze odpadła nam rura wydechowa. Całe szczęście byliśmy nieopodal stacji benzynowej (nowiutkiej, nie mieli nawet benzyny). I to udało się nam naprawić. Odkręciliśmy śrubki z fotela jak i użyliśmy linek aby przymocować rurę z powrotem na swoje miejsce. Uff, zadziałało – Sarah nie brzmiała jednak tak samo jak poprzednio. Powoli wróciliśmy na autostradę, prawie kompletnie pustą (trzeba płacić od 1-5 RMB, maksymalnie 2 złote, za przejazd na specjalnych punktach), więc mnóstwo ludzi porusza się w dalszym ciągu po lokalnych drogach, oszczędzając na przejeździe). Zaszło słońce, wciąż jednak kontynuowaliśmy podróż, podziwiając widoki i napawając się jazdą. Co 50 kilometrów zmienialiśmy się przy kierownicy. W okolicach miasta Chuxiong dotarliśmy do kolejnego tolla (tam się płaci za przejazd autostradą). Drogę zastąpił nam policjant, który wyrzucił z siebie parę zdań po chińsku (ni w ząb). Pokazałem mu parę banknotów, dając do zrozumienia, że chcemy zapłacić i jechać dalej do Dali. Niestety – człowiek nie dał się przekonać – dając do zrozumienia, że na tym złomie nie powinniśmy się poruszać po chińskich autostradach. Po krótkim zbadaniu mapy okazało się, że wzdłuż autostrady prowadzi również lokalna droga. Zjechaliśmy więc na nią. Była 10 w nocy, po raz pierwszy poczuliśmy głód (koło 18 zjedliśmy całą kaczkę ale nie byliśmy w stanie przełknąć talerza pełnego nieświeżej wątróbki, na której wymościły sobie miejsce dziesiątki much). Zatrzymaliśmy się w przydrożnej oberży wywołując sensacje wśród tubylców. Po raz pierwszy pomógł nam słownik angielsko – chiński. Zamówiliśmy więc gar flaków, wątróbek, wołowiny, zieleniny i klusek. Chińczycy jedzą dużo, za dużo – potrawa miała być tylko dla nas dwóch – lecz całość mogłaby zaspokoić głód drużyny futbolowej. Nieopodal mieścił się warsztat. Jego właściciele grali w domino lecz entuzjastycznie wyrazili chęć naprawy tuktuka. Przez trzy godziny dwóch niesamowicie zdolnych chińskich dżentelmenów nurzało się w smarach naszego gwiezdnego pojazdu. Zaczęliśmy się zastanawiać ile nas wyniesie koszt naprawy. W końcu panowie dokonali cudów – przykręcając wszystkie brakujące śruby, przyspawali rurę wydechową, wyregulowali hamulce jak i naprawili amortyzatory. Mieliśmy może 150 yuanów (RMB) na dwóch. Po cichu zacząłem myśleć o oddaniu im zegarka. Gdy nadszedł czas zapłaty – żona właściciela zakładu napisała coś po chińsku na kartce. W Chinach można się poczuć jak analfabeta i półgłówek. Nie skumaliśmy. Ta więc po paru minutach namyślania się nakreśliła cyfrę 5 i dwa chińskie znaczki. 500? Hm… Popatrzyliśmy się na siebie – 500 yuanów to jakieś 180 zeta, czy 60 dolarów – no to by się zgadzało. Ian wyciągnał portfel pełen drobnych banknotów – jednemu z mechaników zaświeciły się oczy – w portfelu znajdował się również banknot jednodolarowy. George Washington działa na każdego, niezależnie od kraju. Cała trójka oglądała więc banknot ze wszystkich stron, mlaskając i mrużąc entuzjastycznie oczy. Nie widziałem o co im chodzi więc dorzuciłem jeszcze 10 yuanów (coś powyżej jednego dolara). Mechanicy zachwyceni i uradowani pomachali nam na pożegnanie a my odjechaliśmy w ciemną noc, uśmiechnięci od ucha do ucha. Sarah znów brzmiała jak poprzednio. Wyglądało więc na to, że żona właściciela zakładu na rachunku napisała 5 yuanów (te dwa znaczki prawdopodobnie oznaczały chińską walutę).

Jechaliśmy jeszcze przez 2 godziny szukając odpowiedniego miejsca do spania. Zrobiło się zimno – mijaliśmy niewielkie wioski, pola ryżowe – obijając sobie tyłki na wybojach. W końcu dostrzegłem niewielką drogę odbijającą w górę od głównej drogi. W końcu – zasłużony sen – rozłożyłem karimatę i nakryłem się dwoma grubymi kocami. Księżyc uśmiechał się pełną gębą a ja odpadłem. Koło 6 rano obudziły nas ciężarówki zmierzające na budowę, której niestety nie byliśmy wstanie dostrzec w nocy. Czas uderzyć w drogę. Poranki w Yunnanie nie należą do najcieplejszych – ubrałem na siebie wszystko co miałem w plecaku i powoli poruszaliśmy się po lokalnych drogach, szokując tubylców. Musieliśmy wyglądać jak z innej planety w naszym czerwonym tuktuku, załadowanym plecakami, gitarą, zostawiając za sobą dźwięki z ipoda…

I tak dotarliśmy w góry. Sarah z mozołem na drugim biegu pięła się w górę po serpentynach. Nie było tak źle – jadąc z górki wrzucaliśmy bieg neutralny i bez wydawania dźwięków silnika (oszczędzając bajurę) z prędkością 50-60 km/h zjeżdżaliśmy w dół. Hamulce sprawowały się znakomicie – niestety nie każdy ma dobre hamulce. W końcu doszło do zdarzenia, które zmroziło nam krew w żyłach. Prowadziłem tuktuka wzdłuż ściany, droga była stroma, więc nie mogłem wyciągnąć więcej niż 20 kilosów. Z góry staczała się ogromna ciężarówka – staczała się jednak za szybko, minęliśmy się na ostrym zakręcie – i jak w zwolnionym filmie spostrzegliśmy, że kierowca nie wyrobi. Podniosły się koła tylnej przyczepy i całe monstrum z hukiem przewróciło się na bok. Szok. Zatrzymaliśmy Sarę i zbiegliśmy na dół aby sprawdzić czy kierowca żyje – nic mu się nie stało – był jedynie w szoku. Okazało się, że miał pęknięte ośki w naczepie i dupa. Jego szczęście, że stało się to na takim zakręcie – gdyby skręcał w drugą stronę spadłby kilkaset metrów w dół. Lekko zszokowani ruszyliśmy w górę. Coś zaczęło się jednak sypać, tuktuk zwalniał coraz bardziej i nie szedł nawet na pierwszym biegu. Niedobrze. Na zmianę pchaliśmy go w górę lecz w końcu się zatrzymał wydając z siebie rachityczne dźwięki. No to koniec – przemknęło mi przez głowę. Oblekaliśmy motor z każdej strony – wszystko zdawało się  być w porządku – oprócz jedno – zapomniałem spuścić ręcznego biegu z powrotem w dół przez co Sarah nie była w stanie wyrobić po górkę. „Głupi i głupszy” – nie ulegało wątpliwości który z nas jest tym drugim ;) 

Potem wszystko poszło w porządku. W 8 godzin zrobiliśmy 200 kilometrów wykończeni docierając do Dali. Podsumowując – zrobiliśmy 400 kilometrów w 11 godzin jazdy. Chyba nieźle jak na początek podróży. 

Dali to miasto o przepięknej architekturze, swobodnej atmosferze, położone pomiędzy Jeziorem Erhai Hu a łańcuchem górskim. Spotykamy znajomych z Kunming – którzy zapraszają nas na nocną imprezę na opuszczonej farmie w górach. Wspaniałe chwile, nie ma o czym pisać w szczegółach – była pełnia księżyca, 50 osób, dobre dźwięki, MC z Anglii, rastafarianie z Chin, Izraelscy miłośnicy zioła, koreańskie piękności, dobre wino, zimne piwo i genialna atmosfera – po prostu o 4 rano oddałem się na zasłużony odpoczynek.

25 maja ruszyliśmy w dalszą drogę. Przed zachodem słońca opuściliśmy Dali, jadą drogą wzdłuż jeziora do Lijiang oddalonego o 170 kilometów. Równiutka nawierzchnia, zero wybojów, wyborne widoki. W jednej z wiosek zakupiliśmy butelkę wódki za 6 yuanów, 10 ryb za 5, arbuza za 2, orzeszki, wodę. Mieliśmy również resztki zioła z Dali i dwie rizzle. Jedyne co nam pozostało to wyjechać w góry i znaleźć miejsce na obozowisko. 

Przed samym zachodem słońca  dotarliśmy do starych kamieniołomów. Znaleźliśmy dobry punkt z dziurą na wzniecenie ogniska. Wcześniej chcieliśmy kupić 6 sporych kawałków drewna od cieciów z budowy – ci jednak z ochotą nam je ofiarowali, entuzjastycznie wykrzykując coś po chińsku. Uczę się języka – na razie tylko podstawowe zwroty zdołałem sobie przyswoić. 

Spożyliśmy co mieliśmy i nadszedł czas aby się wyspać. 

26 maja rano ruszyliśmy w dalszą podróż. Tym razem obyło się bez problemów – bardzo dobra droga – przed 11 byliśmy na miejscu. 

Dziś Lijiang. Trzeba zaplanować kolejne kroki. Sarah chyba nie jest za mocna aby udać się aż do Tybetu, szczególnie, że mogę już podziwiać ośnieżone szczyty gór na horyzoncie, więc wiem czego mogę się spodziewać. Prawdopodobnie udamy się do Syczuanu a potem do Guilin. 2000 kilometrów do Hong Kongu, do którego chcielibyśmy dotrzeć zanim wygasną nasze wizy.

Jakże inaczej, jakże genialnie jest podróżować po Chinach w ten sposób – w końcu naprawdę czuję, że podróżuję. Żadnych wycieczek, wczasów czy wypadów typowych miejscówek pełnych turystów. Droga, słońce, wiatr i motor. Jest dobrze. 

PS.

Ian wrócił z miasta – dwie wiadomości – dobra i zła. Zła – tuktuk wyceniono nam na 2000 yuanów (2 razy mniej niż zapłaciliśmy), więc Szwajcarka nas albo oszukała, albo ją oszukano, albo sam nie wiem… Dobra wiadomość – podładowano nam baterie w tuktuku więc nie musimy już go pchać za każdym razem aby odpalić silnik… 

Ten wpis został opublikowany w kategorii common life i oznaczony tagami , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.