Lijiang to chińskie Krupówki, pełne turystów, przechadzających się po przeuroczych uliczkach i pstrykających swoimi nowiutkimi cyfrówkami. Tłumy azjatycki i zachodnich turystów ze swoimi flagami, parasolami spacerują labiryntami starego miasta, przystając tu i ówdzie, z uwagą wsłuchują się w to co ma to powiedzenia przewodnik. Turyzm. Oni dostarczają kasę do takich miejsc, śpiąc w trzygwiazdkowych lub więcejgwiazdkowych hotelach. Wszystko ślicznie i pięknie i jakże banalnie nudno.
Dojechaliśmy 27 maja. Z mozołem przejechaliśmy tuktukiem przez stare miasto – nie wiem czy to legalne (raczej nie) , lecz nikt nas nie zatrzymał ani nie powiedział złego słowa, tylko setki zaskoczonych oczu odprowadzały nas wzrokiem. W hotelu spotykamy Lucy z Anglii – małolata, 19 wiosen, spędziła parę miesięcy gdzieś w zapomnianej wiosce w Zachodnim Tybecie ucząc angielskiego. Spędzamy razem popołudnie i wieczór, kawa, Internet, syczuańskie żarcie i parę piwek w Praque Cafe (tam spotykamy również Ninę i Emę z Holandii, na które wpadam dosłownie w każdym miejscu, począwszy od Hue w Wietnamie). Lucy zamierza odwiedzić swoją przyjaciółkę, która mieszka w Yuhu, u podnóża Yulong Xueshan (Jade Dragon Snow Mountain) wznoszącej się na wysokość 5500 metrów. Decydujemy się jechać wraz z nią. Następnego ranka budzą mnie odgłosy pił tarczowych – od 8 rano trwa remont hotelu. Nie dali pospać, przynajmniej obudziłem się wcześnie. Nie robię za wiele zdjęć w Lijiang – estetyczna nuda, czarująca architektura zasrana sklepami z tandetą i znów tłumy odwiedzających. Wsuwam niewielkie śniadanie, za które słono płacę (cena za przebywanie w tym miejscu). Wraz z Lucy odwiedzamy jej przyjaciółkę, która nie może jednak być wieczorem w swojej rodzinnej wiosce. Jej mama przygotuje dla nas kolację. Wskakujemy w trójkę na tuktuka i ruszamy w stronę ośnieżonej góry, zatrzymując się na chwilę w niewielkiej wiosce Baisha. W końcu docieramy do Yuhu – rodzice przyjaciółki Lucy prowadzą niewielki hotelik – lecz postanawiamy wsunąć kolację i wyruszyć na poszukiwanie noclegu w górach, pod gołym niebem. Mój budżet skurczył się do zera w portfelu 120 juanów ale dam radę. Po kolacji żegnamy się z Lucy i wracamy do Lijiang aby odnaleźć drogę wyjazdową na wschód – na południe Syczuanu. Niby nic – ale ile problemów – każda osoba zapytana o drogę mówi co innego. Dwie godziny kluczymy po przedmieściach Lijiang aby w końcu trafić na właściwą drogę. Wyjeżdżamy w góry – jak zwykle szukanie odpowiedniego noclegu. Warunek – z dala od wiatru i drogi, aby móc spokojnie rozpalić ognisko. Chyba najlepsze miejscówki to stare kamieniołomy – skąd czerpano kamienie do budowy autostrad i nowych dróg.
Kolejny dzień (28 maja) od rana do nocy w drodze. W górę i w dół – tuktuk z mozołem pnie się po ślimakach górskich dróg, żeby parę minut później zjeżdżać z oszałamiającą prędkością 70km/h w dół (na neutralnym biegu, aby zaoszczędzić na benzynie, o czym już wcześniej wspominałem). Naszym celem jest Panzhihua w Syczuanie. „Cel” jest jedną wielką niewiadomą, otóż wjechaliśmy w tereny nieopisane w „China Lonely Planet” – więc szansa aby spotkać innych obcokrajowców równa jest zeru. No i dobrze. Jedziemy więc, silnik brzmi dobrze, żadnych skowytów, szmerów, pierdnięć – ale wiąże się to również z nawierzchnią, która jest wyśmienita. Temperatura zmienia się z godziny na godzinę – od chłodnego poranka, po gorące i słoneczne popołudnie i wieczór gdzieś w zagłębiu przemysłowym południowego Syczuanu, gdzie klejące powietrze jest 50 razy gorsze niż w Katowicach.
Gdzieś w połowie drogi tuktuk zaczyna się krztusić. Znów ten sam problem – odkręciły się śruby od rury wydechowej i tłumika. Gdy nie dodaje się gazu podczas jazdy, Sarah się krztusi i popierduje z cicha a czasem głośniej. W jednej z zapomnianych przez świat mieścin zatrzymujemy się, aby zreperować ponaddźwiękowiec. Niestety po przeszukaniu 3 kartonowych pudełek pełnych śrub i nakrętek nie znajduję prawidłowej. Są dwa typy – albo 5mm albo 6mm – a my potrzebujemy 5,5 mm, albo przynajmniej nam się tak wydaje. Znów 3 godziny spędzone w warsztacie. Mamy na szczęście tłumaczkę – 16 letnią dziewczynę, mieszkającą po drugiej stronie drogi – jest ona naszą pomocą w porozumiewaniu się z upapranymi w smarze kolesiami. Jest całkiem zabawnie, w końcu reperują co trzeba (za friko) i ruszamy dalej.
Krajobraz zaczyna się zmieniać – z pól ryżowych teleportujemy się w tereny kopalne. Kominy dymią, powietrze jest brudne i gęste, bez ochrony oczu ani rusz. W końcu wjeżdżamy w zagłębie przemysłowe. Brzydkie blokowiska jak w Polsce, dziurawe ulice, korki, tysiące ludzi siedzi przed domami, popija browara, atmosfera pikniku – no tak jest sobota wieczór. Znajdujemy Internet, a potem przy wjeździe na drogę do Kunming, konsumujemy górę kurczaków z grilla i innych znakomitych mięsiw, wszystko popijając napojem z witaminą C. Wokoło zbiera się grupka ludzi, przychodzą pytają, mężczyźni z miną fachowca kopią w marne oponki tuktuka – siedzimy tak godzinę. Całkiem przyjemne miejsce – ludzie są ciekawi, pewnie nie widzieli podróżnych od dłuższego czasu – no bo jaki byłby powód aby zwiedzać to miejsce? Dla mnie jeden – zdjęcia, choć nie robię ich za dużo – inaczej jak podróżuje się własnym transportem – właściwie cały czas myśli się, jak dostać się z miejsca na miejsce, czy też reperując motor.
Nocleg w górach, noc była ciepła, 9 godzin jak zabici gdzieś na południu Syczuanu. Znów w drodze. Ten dzień będzie trudny i ciężki. Pierwsze 2 godziny droga była równa jak stół bilardowy – mogliśmy rozwinąć niesamowitą jak na Sarę prędkość 70km/h z górki. Słoneczko grzało i było całkiem przyjemnie. Nagle droga zamieniła się w koszmar. Asfalt zaczął się topić w 45 stopniach ciepła, ogromne pomarańczowe ciężarówki transportowały kamienie, piasek i cement na okoliczne budowy. Zmienialiśmy się przy kierownicy co parędziesiąt kilometrów, lecz 20km/h na godzinę do była średnia. Siedząc z tyłu przeżywałem katusze obijając sobie tyłek na wertepach i dziurach. Będąc u steru musiałem być bardzo ostrożny, uważając na innych użytkowników tej syfiastej drogi. W sumie po wertepach zrobiliśmy jakieś 220 kilometrów tego dnia, aby pod wieczór dojechać do miasta oddalonego o 74 kilometry od Kunming. Tuktuk psuł się cały czas – w końcu w jednym z warsztatów przyspawali rurę i problemy się skończyły. Wieczorem wjechaliśmy do Kunming po szalonej wieczornej jeździe po autostradzie. Znów The Hump, parę browarów, kolacja z grilla u muzułmanów i zasłużony sen. Tydzień w drodze po drogach Yunanu. Nie wszystko się dało zobaczyć, nie dotarliśmy na północ aż do Tybetu – ale na to przyjdzie jeszcze czas.
Pojutrze ruszamy w stronę Guilin. Mam nadzieję, że spędzę tam swoje ostatnie dwudzieste urodziny. Za rok trzydziestka.
Beware, Grannies – These sweet little old women are not as innocent as they look. They are actually part of a large underground criminal organisation.
Dali – Ideallic view from the balcony of our 3 Dollar-a-night guest house
Duncan Dares! – Anyone remember that one? Well this beautiful young lady just so happens to be his daughter Lucy.. and I’ve met her!
Who said pets look like their owners? – I think this image clearly proves otherwise
An elderly gentleman sitting on a rock – Not much more I can really say!
If I lived to be as old as the people in this photograph I still don’t think I’ll understand the game they are playing.
By the side of the road – Stopping to take in the Scenery and for Bart to do what he does best!
Cooling off – Nothing beats taking a shower in a cool waterfall on a hot day after 3 days on the road.
God Damn Exhaust – Trying to re-attatch the exhaust for the umpteenth time. This guy wasn’t much use so we resorted to tying it on with a guitar string and a safety pin (thanks Nadine)
Yes Mother I am sleeping on the edge of a cliff – Perfect camping spot on the way back to Kunming