Jutro ruszamy w prawdopodobnie ostatni etap podróży tuktukiem przez Chiny. Celem jest Hong Kong oddalony o mniej więcej 800 kilometrów od Yangshou. Dlatego dziś z bólem i pustką w głowie zasiadam przed ekranem aby spisać ostatnie przygody.
Kunming – Xingyi
Ostatni wpis traktujący o podróży był z Kunming. Stamtąd po paru dniach spania, jedzenia i odpoczywania ruszyliśmy w kierunku Kamiennego Lasu czyli Shi Lin. Jak jednego dnia wszystko idzie świetnie to następny dzień jest piekłem. Tego dnia byliśmy w niebie – równiutka autostrada, super widoki, żyć nie umierać. Pobiliśmy rekord prędkości z górki – 90 km/h to było coś. Wieczorem Shi Lin – kolejna pułapka na turystów – oczywiście na takich co oczekują czegoś bardziej spektakularnego. Kamienny las to setki skał rozrzuconych na całkiem sporym terenie. Tu znów mieliśmy szczęście – wykorzystując zaskoczenie strażników zupełnie nielegalnie i bez biletów wjechaliśmy na teren parku narodowego aby objechać go dookoła. Dalej ufając szczęściu i mapie postanowiliśmy skrócić sobie drogę. O jak wielki to był błąd. Z początku czujność uśpiona przez świetną i nową autostradę (której nie było nawet na mapie). Na stacji benzynowej po skonsultowaniu się z panią która tam pracowała skręciliśmy w drogę która na mapie oznaczona była czarną nitką. Potem wszystko poszło nie tak jak trzeba. Najpierw zgubiłem mapę. Aha, a propos gubienia rzeczy – dotychczas zgubiłem 2 koszulki, 2 mapy, zegarek, słuchawki do ipoda, książkę, skarpetki, czapkę z daszkiem i notatnik z zapiskami – lista pewnie niekompletna, będzie gorzej. Wracając do meritum – po tym jak zgubiłem nieszczęsną mapę, zatrzymaliśmy się przed rozwidleniem dwóch podłych i kamienistych dróg. Tym razem wybrał Ian – wybrał źle – zaczął już wtedy padać drobny deszczyk – w błocie i po wybojach dotarliśmy do jakieś wioski. Tamże próbując dogadać się z tubylcami, bezskutecznie, nadal bezsensownie konturowaliśmy obijanie tyłków, aż do końca drogi. Na końcu drogi był las, góry, tama i zero cywilizacji. Trzeba było wracać z powrotem do rozwidlenia – wybraliśmy możliwość drugą, nie wybraną poprzednio. Nie było tak źle – po 20 kilometrach przez zapomniane przez wszystkich wioski, pola ryżowe, niewielkie osady aż spadł deszcz. Z początku nieśmiało, potem mocniej, aż trzeba było się zatrzymać. Nakryliśmy się plastikowym brezentem i skończyliśmy resztę chińskie wódki, aby się rozgrzać co nie co. Siedzieliśmy jak te barany przez godzinę, słońce zaszło i właściwie nie było innego wyjścia jak ruszyć dalej. Opróżniłem kieszenie z pieniędzy, portfela, ipoda spakowaliśmy wszystko pod plastik, pod którym schronił się również Ian i powoli przez kałuże, błoto pojechaliśmy w totalną masakrę. Przez 10 kilometrów walczyłem z kierownicą, nawierzchnią, deszczem i wiatrem aż ujrzeliśmy niemrawe światła wioski. Silnik zgasł. Latarka i trza szukać schronienia. Nie tak łatwo. Próba dogadania się z kimkolwiek niestety nie wypaliła. Pukając do drzwi albo nie otwierali, albo udawali że ich nie ma, albo się nas bali. Kto wie? Byliśmy chyba jedynymi białymi diabłami od setek lat którzy odwiedzili to miejsce – takich jak my wcześniej widzieli tylko w chińskiej kablówce. Kobiecina w chińskim sklepie SPOŁEM sprzedała nam piwko, zupe z kluskami. Przebrałem mokre szmaty i mogłem odrobinę odetchnąć. W dalszym ciągu nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy, Chińczycy mają problemy ze wskazywaniem kierunków – nieokreślony ruch ręką może oznaczać prawo w lewo prosto czy gdziekolwiek. Cóż, trza było jechać dalej. Tym razem Ian zasiadał za sterami i przebijał się przez 8 kilometrów aż w końcu dostrzegliśmy drogę. Miasto. Podłe i szare, błotniste i dziurawe. Ale miasto. Pieprzona cywilizacja. Prawie ucałowałem brudny chodnik. Nie zatrzymaliśmy się jednak ale ruszyliśmy dalej. Droga nadal masakryczna. Porażka. 120 kilometrów głosił znak drogowy – tyle miał mieć odcinek budowanej autostrady. Zrobiliśmy jeszcze z 30 kilometrów tej nocy, aby się poddać i zatrzymać się przy drodze na zasłużony odpoczynek.
Kolejny dzień to samo. Wyboje, dziury, kamienie, piasek, ciężarówki – 90 kilometów w 8 godzin zanim w końcu dotarliśmy do granicy nowej prowincji i miasta Xingyi. Internet, żarcie, relaks no i oczywiście nieunikniona wizyta w warsztacie samochodowym. Czyszczenie całego tuktuka, naprawa, przykręcanie śrubek. Kolejne 3 godziny.
Czasem mam dość. Dróg, samochodów, dziur. Ale cała reszta widoki, ludzie, jedzenie, przygodny kompensują całe to gówno w jakim się znaleźliśmy.
Opuszczamy Xingyi aby zatrzymać się znów w górach na drzemkę.
Następnego dnia droga znów masakryczna ale i wspaniała. Przez góry, lasy, rzeki – robię około 100 kilometrów po kamienistej drodze – ręce mi wciąż drżą po tym jak się zatrzymałem na przystani promowej. Warto było. Stąd mamy już tylko 90 kilometrów do Baise. W Baise kolejna wizyta w warsztacie – remont silnika. Nocleg w KTV – czyli hotelik, pokoje z karaoke, nieoficjalny burdel.
W końcu docieramy do Nanning. Noc spoczynku. Internet i cywilizacja. I wciąż deszcz. Cały dzień i noc.
5 czerwca ruszamy w drogę aby pokonać w 16 godzin 500 kilometrów do Yangshou. Z początku łatwo potem trudniej aby prawie umrzeć w huraganowym wietrze i powodzi spowodowanej przez tropikalny deszcz. I Yangshou – o 3 rano. Padnięci, wykończeni, wymęczeni ale szczęśliwi, że w końcu tu dotarliśmy. 29 urodziny. Cisza.
Dziś wymieniliśmy główne części silnika, który się kompletnie zatarł. Okazało się również, że jego pojemność nie wynosi 50 cc ale 110 cc.