Archiwa tagu: guatemala
antigua, Guatemala
Antigua straciła swój urok. Znów mi się włącza gadanie podróżnika emeryta,
któremu zdaje się, że widział wszystko, choć tak naprawdę wielkie G. No ale tak
jest. Chyba wszystkie kolonialne miasteczka straciły w moich oczach. Pełne
turystów i łatwych rzeczy – internetu, kawiarni, dobrych restauracji.
Antigua to stara stolica małego nieważnego państewka gdzieś na końcu świata.
Smutek tropików wyziera się z kościołów zniszczonych przez czas i trzęsienia
ziemi. Teraz jest milutko i turystycznie. Slicznie i kolorowo. Ale jakoś
nieprawdziwie. Brukowane uliczki przeznaczone dla powozów konnych
zakorkowane przez niezliczone metalowe potwory wydychające chmury
szaroczarnego dymu. Jest romantycznie i powabnie. I kosmopolitycznie. Nocne
kluby wypełniają się szybko młodziakami z całego świata, którzy pod pretekstem
nauki hiszpańskiego bawią się na całego. No i dobrze. Przecież życie to nie tylko
praca i pielęgnowanie garba. Dzieciaki puszczają bańki mydlane w Parku
Centralnym, w środku którego stoi fontanna – rzeźbione kobiety sikają wodą z
betonowych cycków. Czasem natura beznamiętnie niszczyła to co ludzie
zbudowali. Antigua zalewana była strumienami gorącej lawy wulkanicznej.
Czasem ziemia się rozstępywała a w powstałej dziurze znikały śmieci cywilizacji.
Do dziś jeden z wulkanów jest aktywny – El Fuego wyniesiony na prawie 4000
metrów świeci w nocy czerwoną poświatą rozgrzanej lawy a czasem wyrzuca z
siebie kłęby dymu.
Antigua była kiedyś stolicą Gwatemali zanim przeniesiono ją do Guatemala City –
obecnie ogromnej metropolii z ulicami i rzędami bardzo podobnych do siebie
domów, brudnym i zakurzonym centrum i przedmieściami ogrodzonymi drutem
kolczastym. Tam mieszkają bogaci. Lecz zaraz obok – slumsy – tam trafia
większość przyjezdnych z prowincji, tych, którzy szukają szczęścia w wielkim
mieście.
Co wieczór wspólne gotowanie i preparowanie drinków w mixerze. Stary
plastikowy mixer co noc budził się do życia. Arbuzy, banany, pomarańcze,
ananasy miksowane wraz z rumem – znakomita napitka w której nie czuć
okropnego smaku taniego gwatemalskiego rumu. W Hostelu Los Amigos
(prowadzony przez Sergio i jego żonę, dobrych ludzi) oprócz miksu owocowego
jest także miks narodowy. To lubię. Jest Rafał, Polak z Torunia, który wyjechał
wraz z rodziną do Niemiec w wieku lat 10. Jest też On i Oshrat z Izraela – mama
Ona pochodzi z Indonezji, tato z Rumunii. Oshrat też ma korzenie polskie a także
rumuńskie, a jej matka urodziła się w Chicago. Pojawił się też Gabriel, którego
ojciec wyjechał z Warszawy do Izraela w latach piędziesiątych. Spotykam również
Szwedkę z amerykańskim paszportem. W rogu w kącie siedzi Ruen z kraju
Basków, rozprawiając z dziewczyną z Argentyny i jej przyjacielem z Kostaryki.
Wieczorem pojawia się mało sympatyczny wypakowany Amerykanin, surfer o
twarzy aktora z czasów kina niemego, jedyny typ którego niestrawiłem od samego
początku. Ludzie pojawiają się i znikają. I czasem dochodzi do przepływów
pozytywnych wibracji, ale aby do tego doszło trzeba przebić się przez gąszcz
klasycznych pytań i odpowiedzi – skąd, dokąd, jak długo i po co. No ale tak już
musi być.
Przebimbałem trzy dni w Antigua, spakowałem graty i ruszyłem na południe w
stronę granicy z Salwadorem.
Z Meksyku do Gwatemali.
San Cristobal de las Casas. Chiapas, Meksyk.
W nocy chłod. Gdyby nie cztery grube koce to przeklinałbym sam siebie za własną głupotę – nie wziąłem śpiwora, który zazwyczaj jest niepotrzebnym balastem w niewielkim plecaku. Magic Hostal to dobre miejsce. Przestronne patio, wokoło rozwieszone hamaki, pod ścianami sofy nakryte ciepłymi kocami i stertami poduszek. Jest też w kuchnia z kominkiem, w zimne noce sama tequila nie rozgrzeje. Nocleg kosztuje 50 peso (5$) w sali wieloosobowej. Z głośników przez cały dzień płyną dźwięki z laptopa Luisa – dobre bity, muza, której wcześniej nie słyszałem. Nic się nie powtarza, muzycznie podróżujemy od Meksyku, po Brazylię, stamtąd skok przez ocean do Afryki aby zupełnie nielegalne znaleźć się na Bałkanach, stamtąd Luis zabiera nas w klimaty zupełnie inne – delikatne dźwięki fortepianu, Chopin – gdzie on to dorwał? I tak przez cały w Cristobal. Luis pochodzi ze stanu Oaxaca, teraz pracuje w tym hotelu, właściwie jest współwłaścicielem. Wcześniej mieszkał w Stanach, ohajtał się, aby się szybko rozwieść, uczył hiszpańskiego w szkole w Bostonie, a potem pracował na budowie przez parę miesięcy. Wrócił do Meksyku i nie zamierza stąd wyjeżdżać. Dobrze się czuje na starych śmieciach, ma laptopa z muzą z całego świata, niewielkiego pieska wabiącego się Maya, który za dwa lata będzie całkiem sporym pitbullem.
Po wioskach i miasteczkach Chiapas miota się duch rewolucji. Widmo Che Guevary w postaci „pop” pojawia się w każdym miejscu. Na koszulkach, murach, ścianach knajp. W 1994 roku pojawił się nowy bohater w tej historii. Człowiek w masce, współczesny Zorro i Che w jednym – subkomendante Marcos, nieformalny przywódca lewackiej partyzantki walczącej o prawa Indian. I nie tylko. To z pewnością coś więcej.
Podczas mojej pierwszej wizyty w Chiapas w 1998 roku wciąż widoczne były ślady wojny domowej, która wybuchła 1 stycznia 1994 roku. Oblężenie San Cristobal nie trwało długo, EZLN (Ejercito Zapatista de Liberacion Nacional) czyli po prostu Zapatyści musieli wycofać się w góry pod naporem wojsk rządowych. Aż do 2002 roku Marcos był najbardziej poszukiwanym człowiekiem w Meksyku. Gdy PRI po raz pierwszy od 70 lat straciła władzę, a prezydentem został inny Zorro, z wąsami i w kowbojkach (Vincente Fox, były prezes meksykańskiego oddziału Coca-Coli; Fox i Zorro oznacza odpowiednio po angielsku i hiszpańsku lisa), Marcos stał się wręcz postacią pożądaną w całym kraju. Nikt go nie ścigał, i nie przeszkadzał odbyć rajd przez cały kraj aż na Zocalo w Mexico City, gdzie przywitał go wielotysięczny tłum.
Lata płyną – Marcos i Zapatyści to teraz znacząca siła w Meksyku. Wkrótce nowe wybory na urząd prezydenta. Ludzie są zawiedzeni Foxem (zresztą tak jak każdym jego poprzednikiem). Prawdopodobnie teraz prezydentem zostanie ktoś z lewej strony (tak jak to się stało w Boliwii, Brazylii czy Wenezueli). Młodzi z Europy Zachodniej i bogatszych częsci Meksyku przyjeżdżają do Chiapas przyciągani magią rewolucji. Nie wierzę w to wszystko, choć znacznie bliżej mi lewej strony, prawa mi nie robi dobrze w głowie. Jednak tak jak pisałem wcześniej o Kubie, nic tu nie jest czarne i białe. Zachodnia młodzież odrzuca zachodnią cywilizację, przynajmniej stara się ją negować. Czytają książki, buszują w necie, chodzą na spotkania zapatystów. A ja wiem, że to jest na chwilę na moment, na miesiąc, dwa a potem powrót do kraju aby oddawać się wszelkim konsumpcyjnym uciechom. Czy tak naprawdę pozbylibyśmy się tego wszystkiego co przynosi nam zachodnia cywilizacja? Tak naprawdę? Wątpię. Zachodnia cywilizacja sama się skończy.
A Marcos? Jest teraz prawdziwą pop-rewolucjną gwiazdą z t-shirtów która prawdopodobnie w przyszłości, za 5-10 lat zostanie prezydentem Meksyku. No tak… Historia go rozgrzeszy. Mam nadzieję, że coś dobrego z tego wyjdzie. I pytanie – czy Marcos zdejmie wtedy swoją kominiarkę?
Gwatemala.
W końcu opuszczam San Cristobal. 8 dni w jednym miejscu, Gwatemala wzywała. Do granicy dotarłem troszkę zbyt późno, przez co musiałem nocować w smutnej dziurze Huehuetenango, zamiast od razu uderzyć do Todos Santos.
Uśmiechnięte twarze, mieszkańcy pozdrawiają się wzajemnie, „hola” „buenos dias” „que tal?”. Na pierwszy rzut oka można odnieść wrażenie, że owszem jest się w biednym kraju, jakże innym od krajów północy i przez to tak ciekawym i „egzotycznym” a ludzie wyglądają na szczęślwych, uśmiechają się od ucha do ucha srebrnymi bądź złotymi zębami i pozdrawiają nieznajomego „gringo”. Jeziora, wulkany, dżungla, góry, zaginione miasta Majów, dostęp do do Karaibów i Pacyfiku, kawowe plantacje, grupa przyjaznych ludzi w około, dobre hostele, zabytki, jaskinie i szkoły hiszpańskiego. Trudno uwierzyć, że jeszcze całkiem niedawno, kilkanaście lat temu, w kraju tym miały miejsce krwawe i zupełnie przedziwne wydarzenia – także tutaj, jak zresztą w większości krajów Ameryki Łacińskiej – ludzie robili sobie nawzajem niefajne rzeczy. Gwatemala przez prawie 40 lat to kraj targany wszelakimi konfliktami w których główną rolę odgrywało parę czynników: nierówności społeczne mające swoje korzenie w kolonizacji kraju, rozwarstwienie społeczeństwa, tzw. caudillos – czyli latynoscy dyktatorzy, duża rola USA i CIA we wspieraniu reżymu i dyskryminacja Indian. Niby w 1996 roku odbyły się pierwsze demokratyczne wybory od 40 lat to wcale nie jest stabilnie i spokojnie. W stolicy kraju Guatemala City, największej metropolii w Ameryce Centralnej, nie ma nocy i dnia bez trupów. Drobni złodziejaszkowie napadają na autobusy pełne turystów, wspinając się mało uczęszczaną trasą na jeden z wulkanów Gwate też trzeba być ostrożnym. Ale tak to już jest. Wszędzie może cię spotkać coś złego. „Kraje bezpieczne” to po prostu „nudne kraje”. Zreszta jaki kraj jest bezpieczny? Ameryka Łacińska jednak na pewno różni się w tej sprawie od Azji. Violencia, gorąca krew, koka, macho latino, religia, seks, wymieszanie kultur (starodawnych Majów, Azteków czy Inków, przychodzących po złoto z krzyżem, ogniem i mieczem Hiszpan i Portugalczyków, odrobiny Francji, Anglii i Holandii, no i Stanów Zjednoczonych plus Afryki w postaci niewolników, gdy wszyscy Indianie zdolni do pracy umarli).
Todos Santos Cuchumatan.
Odległość pomiędzy Huehuetenango a Todos Santos Cuchumatan nie jest może imponująca – zaledwie 40 kilometrów – natomiast czas jaki trzeba poświecić aby tu dojechać to około 3 godzin. „Chicken bus” czyli przerobiony na środek transportu publicznego amerykański autobus, który wcześnie przewoził przez długie lata jankeskie dzieciaki do szkół z trudem piął się pod górę. Im wyżej nad poziom morza tym więcej osób zapadało w sen. Dotarłem do Tres Caminos. Tu kończyła się dobra, asfaltowa szosa. Autbus skręcił na lewo i przez godzinę jechaliśmy po niezłych wertepach. Dobrze, że tak krótko, choć szczerze mówiąc bardzo lubię „chicken busy” (nazwa pochodzi o tego, że oprócz przewozu ludzi i towarów czasem pasażerem jest kurczaczek, albo obcięta głowa prosiaczka tudzież całkiem żywa becząca koza).
Na miejscu okazuje się, że Todos Santos to całkiem spora wioseczka. Parę hoteli, dwie szkoły hiszpańskiego, internet, comedores (czyli niewielkie restauracje prowadzone przez miejscowe kobiety – mężczyźni są w Ameryce i w pocie czoła na nielegalu pomykają po kilkanaście godzin dziennie za garść dolarów).
Dzień w Todos Santos kończy się szybko. Słońce zachodzi o 18 i właściwie nie ma co robić. Zamykam się wtedy w pokoju i czytam. Za oknem zaczynają ujadać psy. Dziesiątki psów. Skomlą, szczekają, walczą ze sobą, bzykają się, biegają po blaszanych dachach okolicznych domów. Czasem z dołu słyszę fałszywe dźwięki z elektronicznych organów Casio. Właściciele hotelu są ewangelikami i próbują przed nabożeństwem. Gospel made in Guatemala.
Przez cztery dni szlifowałem swój hiszpański. Za 320 quetzali (120 zeta) wziąłem 10 godzin lekcji w szkole Hispanomaya. Oprócz poszerzania wiedzy językowej, mój nauczyciel Polo dostarczał mi codziennie historyjki z Todos Santos i Gwatemali. Codziennie zacząłem czytać główny dziennik Gwatemali, właściwie aby skumać co się dzieje tutaj na miejscu. Czasem w szkole pojawia się z wykładem Fortunato, szef wioski. Prowadzi niewielkie muzem Todos Santos, mieszka tu od lat i nie jedno widziały jego oczy.
Potem przybył „Logan de la Frontera”. Z Arizony, mieszkający na samej granicy z Meksykiem. I ma w tej sprawie dużo do powiedzenia (http://www.dirtyverbs.com) i chyba daleko odbiega od stereotypu mieszkańca „Imperium zła”. Ciekawa sprawa z Amerykanami. W ostatnich latach wydaje się jakby ich raczej mniej kochali. Niewielu Amerykanów jeździ z plecakiem, a ci co już jeżdżą mówią, że są z Kanady (krążą historie o Amerykanach co przyszywają kanadyjskie flagi do swych monstrualnych plecaków, aby ludzie nie brali ich za Jankesów). Zaczęli to robić sami Kanadyjczycy jakiś czas temu, aby odróżnić się jakoś od południowych sąsiadów. Tak się też zdarzyło, że parę dni potem w San Pedro nad jeziorem siedziałem w grupce Kanadyjczyków – ci przyznali, że tak naprawdę odróżnia ich ta flaga, ale styl życia mają taki sam. Ale i tak nienawidzą Ameryki. Well, blame Canada.
Z Todos Santos do Coban
Cierpienie leży w naturze człowieka. Istniejemy po to aby się zadręczać. Aby zasmakować odrobinę przyjemności, trzeba się pomęczyć. Tak właśnie jest w drodze. Ten idiotyczny pomysł aby przejechać nieprzejeżdżalną teoretycznie drogą z Todos Santos do Coban wpadł mi właściwie podczas kartkowania Lonely Planet. Natknąłem się na rozdział o trasie z Huehue do Coban – że to jest najlepszy offroad odcinek w Gwatemali. Niestety (albo stety) właśnie kładą asfalt na tym odcinku więc droga jest znacznie łatwiejsza. A ja przecież chciałem hardkore.
Mieliśmy wyruszyć z rana. A las cinco de la manana. Tak wczesna pora wydawała się bardzo naturalnym rozwiązaniem. Chcieliśmy tego dnia dotrzeć do San Mateo. Plany pokrzyżował histeryczny deszcz i wichura która rozpętala się późno w nocy. W ciemności i w deszczu jazda przez góry odpadała. W końcu wyruszyliśmy dopiero około południa, gdy przestało padać (a potem zaczęło znów i nie przestało padać przez następne 4 dni).
Surowy krajobraz. Kamieniste wzgórza, osnute mgłą. Autobus nie jedzie szybciej niż 20 kilosów na godzinę, pnąc się pod górę aby za chwilę zjeżdżać w dół, w epileptycznym transie. Ten autobus się rozpada ale kierowca i pasażerowie są pod opieką plastikowej Matki Boskiej uśmiechającej się promieniście zza przedniej szyby. Mamy naprawdę głęboką wiarę w ten rozklekotany kawałek metalu na kółkach z 1966 roku. Jest zimno, może 5 stopni celsiusza, wściekły deszcz wpada przez niedomknięte zapsute okna chicken busa. Tłok. Indianie jadą do domów, w interesach, odwiedzinach. Kobiety karmią dzieciaki chipsami a czasem dadzą possać cyca. Śmierdzi mleczną kupą niemowlęcia. Nie przeszkadza mi nic. Odłączam umysł od niewygód drogi za pomocą dwóch tabletek środka w rodzaju „aviomarin”. Czas jakoś leci. Mgła taka, że przez okno podziwiam jedynie kamienistą i wyboistą drogę, krzaczory, karłowate drzewka i kaktusy. Czasem z mgły wynurzą się betonowe budynki – widać że w ostatnich latach wybudowane przez powracających z Ameryki. Gwatemalskie gargamele, pałacyki z betonu i prętów – jak to jest, że jak ludzie zarobią szybko pieniądze to pierwsze na co wydadzą kasę to brzydki pałacyk i duża bryczka.
Jadę sam z całym dobytkiem moim i Amerykańca, który wyskoczył z autobusu, bo zostawił w hotelu pod materacem całą kasę i paszport. Umówiliśmy się w Tres Caminos. Wyładowałem się z dwoma plecakami, moją torbą i gitarą na rozwidleniu dróg. Podreptałem na drugą stronę ulicy, w kierunku miasta Solola. Comedor Maria wydał się miłym miejscem, aby poczekać na Logana i wypytać o połączenia na północ. Z innych autobusów wytoczyły się grupki mężczyzn w takich samych pasiastych spodniach jakie noszą mieszkańcy Todos Santos. Wszyscy pijani, zaczęli oddawać mocz na autobus, w krzaki, pod murem i po drugiej stronie ulicy. Potem zebrali się znów w grupki, część uderzyła do sklepiku aby ustawić się w kolejce po więcej „Gallo” (moje ulubione piwko w Guate). Jeden z nich o pociętej twarzy, z lekko zezującym pijanym wzrokiem uśmiechną się kolorem srebrnym i zagaił po amerykańsku „whassup”. Pedro, bo tak miał na imię ów człowiek pił od tygodni. Pił odkąd wrócił z północy kontynentu. Po dwu i pół roku w Stanach, wrócił na stare śmieci, buduje gargamela, kupuje bryczke, ale teraz jeszcze na razie pije. W końcu go stać.
Przechadzając się po Todos Santos uderza w oczy brak mężczyzn w wieku 18-35. Jak na wojnie. W wiosce zostały dzieci, kobiety i starcy. Większość meżczyzn odbywa podróż na północ. Aż do granicy meksykańsko – amerykańskiej. Pedro mówi, że płaci się w zależności od ukladu sumę 1500-2500 dolarów za przeprowadzenie do Stanów i namiary na robotę – choć te nie potrzebne wszyscy jeżdżą w te same miejscówki, w kupie innych todos santeros raźniej. „Coyotes” czyli przemytnicy masy latynoskiej mieszkają również w Todos Santos i innych wioskach i miasteczkach tej części Gwatemali. Polo (ten od hiszpańskiego) opowiadał mi, że miejscowi Coyotes jadą całą grupą przez Meksyk tam przebijają się przez granicę do Stanów. Chętni nie muszą płacić od razu. Czasem tylko część a resztę po pierwszej wypłacie już w Stanach. Wielu idzie na taki układ. Wszystko jest „na gębę” ale tu wszyscy się znają.
W końcu przyjeżdża Logan następnym autobusem z Todos Santos. Chwilę jeszcze czekamy na autobus do Sololi, która okazuje się straszną dziurą. Deszcz, mgła, błoto, betonowe budynki, dziwne typki, drogi hotel z kartonowymi ścianami i epileptyczną kablówką. Mnóstwo miejsc oferuje tanie rozmowy ze Stanami. Western Union i banki na każdym kroku. Widać lepsze, terenowe i duże samochody. Miejscówka na końcu świata. Potem widzieliśmy parę podobnych miasteczek. Jemy kolacje w fastfoodzie, oglądając kablówkę na której pokazywano telenovele na przemian z porażającymi newsami z całego świata. Meksykańska spikerka i pani od pogody miały ogromne sterczące piersi.
Rano wskakujemy w autobus do Barillas. Tutaj asfaltowa droga znów się kończy. Kończy się wszystko. Jedziemy w mglistym mleku, nie wiem jak kierowca widzi cokolwiek. Bo ja nic nie widzę. Rezygnujemy z San Mateo, które utonęło w wodzie. W autobusie jedzie parę osób, niezbyt dużo, możemy zająć całe miejsce, choć przy braku amortyzatorów to i tak wszystko jedno. W Barillas mieliśmy już dość jazdy na dziś, ale trafiła się okazja – półciężarówka Toyota Landcruiser do Playa Grande. W Barillas zdążyłem się odlać, kupić parę owoców i wodę. Znów trzeba było jechać. Tym razem miało być jeszcze gorzej. Stłoczeni pod plastikową plandeką stanowiliśmy grupę jedyną w swoim rodzaju: paru rolników, dzieciaki wracające z rancza, lekarz, typek pracujący w jakieś organizacji państwowej, ubrany na czarno, błyskający złotym siekaczem, kobieta w spódnicy z koca, z pomarańczami i kogutem, miły człowiek z dwiema małymi córeczkami, staruszek w kowbojskim kapelusz z dwoma tylko przednimi zębami ale za to jeden srebrny, dwóch gringos, ja i Logan. Skład osobowy zmieniał się co kilkanaście kilosów. Gdy przestał padać deszcz, odkryliśmy plandekę. Teraz jazda zamieniła się w przyjemność – na stojąco, bez obijania sobie tyłka i kolan, wiaterek wieje, ciepłe tropikalne powietrze, znacznie przyjemniejsze od ostrego górskiego powietrza. Zapach gnoju, siana, krów i kawy. Wiochy, zielone wzgórza, ogromne drzewa Ceiba których się nie ścina, pola kukurydzy (którą sieje się dwa razy w roku, tak rzyźne są ziemię w tych okolicach). Wraz z poprawą pogody, poprawił się humor kierowcy, ze zgrozą zauważyliśmy wypadające z szoferki puste puszki po Gallo. Kierowca zresztą często na siusiu się musiał zatrzymać. Cóż, będzie dobrze, pomyślałem.
Playa Grande. Hehe – witamy na szlaku gwatemalskich dziur. Uwielbiam takie miejsca, jak w westernach. Jedna ulica, na niej wszystko co do życia potrzebne. Miasto pogranicza i mrocznych interesów. Gdzieś tu podobno jest jakaś przepiękna laguna, ale znów zaczyna padać. Trzeba spadać na południe. Trzeciego dnia podróży znów witamy w dżungli. Tym razem stłoczeni w mikrobusie. Rzeźnia. Przez dwie godziny, potem z ulgą powitaliśmy asfaltową drogę do Coban.
Od czasu gdy opuściłem Kubę nie napisałem nic sensownego. Kończy się miesiąc, dwa tygodnie spędziłem w Meksyku aby tydzień temu pojawić się w Gwatemali. Plaża, wyspa, ruiny, dżungla, góry, rewolucja, backpackersi, autobusy, dobre chwile i słodkie nicnierobienie. Mógłbym napisać poradnik „Jak nic nie robić aby wszyscy myśleli, że jednak coś robisz”. Trzydziestka na karku. Muszę parę rzeczy zmienić, uporządkować, aby nie zginąć w tym bałaganie. To wiem na pewno, tak samo jak świadomy jestem, że istnieję, żyję i oddycham tlenem tej przeklętej planety. Liczy się dzisiaj, a nie jutro czy wczoraj. Jak zwykle banalny zapis, ale tak właśnie czuję. Bardziej niż kiedykolwiek.
Chichicastenago
Czyli Chichi w skroce. Dotarlem z Panajachel. Pisze w telegraficznym skrocie bo tu kurtka internet chyba maja przez 9600 modem. I kosztuje … 5 dolcow za godzine. Jestem tuz przy granicy z Meksykiem – miasto tez sie ladnie nazywa Huehuetenango. hue hue….
Wiec… co tam… dojechalem do Chichi, aby ujrzec ten slynny dzien targowy. Zadekowalem sie w hoteliku i dzis z rana taszczac cyfraka , eosa i dwa obiektywy plus 5 filmow wybralem sie na lowy.
W kosciele zdjec robic nie wolno – moga cie za to ukamieniowac. Otoz kosciol to tylko budynek dla indianskich ceremonii – nikt, ani Hiszpanie, ani Inkwizycja, ani Gringos nie dali rady. Guatemala w dalszym ciagu kieruje sie wlasnymi zasadami, wierzeniami… etc….
przejebane pisac w skroce i wogole lapiac sie na tym ze mysli uciekaja bo w glowie mi huczy od chicken busa w ktorym kierowca zapodawal klasyke z 70tych: slide, led zep, rod stew, i tysiace inych baranow. POza tym scisk byl taki ze wciaz mam slad na twarzy od metalowej rurki ktora mi sie wgniatala na kazdym zakrecie – a zakretow bylo sporo
wiec… pstrykalem zdjecia, bedac w niejakim pospiechu, ale pare wyszlo, co wyjdzie wkrotce jak sie dostane do meksyku, gdzie ponoc lepsiejszy inet
dobra. pozdrawiam. ide zjesc… mialem napisac kurczaka .. ale kurczakow to ja dzisiaj zjadlem 3… wiec moze cos innego…
san pedro nowy dzień
Pierwszego dnia nowego roku wracalem do „hotelu-bez-nazwy” o 5:30 rano. Za chwile mialo wzejsc slonce. Wspinalem sie waska droge, wyzej i wyzej, haja end haja, az do miejsca gdzie w srodku tego labiryntu byl moj pokoj. Totalnie zmeczony. Calkowicie usmiechajaco spokojny. Mieszkancy San Pedro de Laguna jak w kazdy inny dzien otwierali sklepy, jechali na rowerze do pracy, dwie kobiety w malym ciemnym pomieszczeniu ugniatalyb wielki kawal ciasta – chleb z tego bedzie. Nie wazne dla nich bylo ze 80% tubylcow i 100% gringos wlasnie dogorywalo gdzies na zgliszczach jednej z wielu imprez.
Zaczelismy o 14:00. Zebrala sie mala ekipa – aby powolutku obrabiac kolejne butelki. Browarowo, zielono – potem przyszedl glod i duza pizza z warzywami i pieczarkami – znow rum i kola zmieszane w butelce po wodzie mineralnej.
Wyczekiwane, gluche rozmowy – muzyka – jakis psychodeliczny tranz – totalnie mnie dobila. ilez mozna – w kolko ten sam rytm, bez sensu. Reszta jak maszyny, w swietle ognia, i swietle ksiezyca podrygiwala jak im zagrano.
5:00 czekam na wschod. Mam ochote skoczyc do wody, ale ruszyc sie nie mego. Jestem wypalony. Chce spac.
8:00 wystrzaly pedard skutecznie mnie wkurwily. wiecej nie spalem – ale kackupka i sniadanko – nalesniki z bananami plus kawa i miod skutecznie mnie obudzily.
Wynosze sie do innego hotelu. Tuz nad woda. Woda mineralna. Plywam w jeziorze godzine, zdjecia, portrety. Jest coraz lepiej. Nowa lepsza jakos i energia. Nowy lepszy bART. Ekefty wkrotce. Zasypiam w koncu o 16:00, aby po 2 godzinach zaladkek mnie obudzil – czas na kolacje.
Pierwszy dzien. Nowy dzien. Rok, czas, i rzeczy ktore zrobie. Jest dobrze.
SAN PEDRO DE LAGUNA
Ostatni dzień roku. W Japonii już strzelają na wiwat. Tu strzelają cały czas, dzień i noc. Jestem nad jeziorem Atitlán w małej wiosce, w której byłem 3 lata temu. 3 godziny szukaliśmy miejsca (z Barbie i Kunem, nie Barbie i Kenem… hehe… dopiero teraz skumałem, jak mają ślicznie na imię). Mamy zapadłą dziurę, bo wszystko zajęte. Za chwilę otwieramy pierwszą butelkę – a w nocy impreza w stylu rzymskim – przescieradła, prywatna willa i w ogóle parę innych „rzeczy”, ale sam nie wiem, jak to się skończy. To był dobry rok, naprawdę dobry.
Chciałbym podziękować paru osobom za wszystko, co się w nim zdarzyło… :)) Ale to pewnego dnia. Trzymajcie się.
SUERTE
Czyli szczęście? Czy je mam? Na to wygląda. Odpukać.
Argentyna – co się tam teraz dzieje. 5 miesięcy temu sytuacja gospodarcza i nastroje rosły jak bańka mydlana, która pękła pare dni temu.
Peru – zamiłowanie do wybuchów, dynamitów i mamy tragedię. Byłem tam 3 miesiące temu.
Teraz na północ. Właśnie skończyłem kurs hiszpańskiego. Jutro impreza nad jeziorem Atitlán i czas będzie mi w drogę znowu uderzyć.
Aż się boję liczyć kilometry do NYC.
Dziś mój EOS 50, monopod i 50mm poleciały tamże, wraz z Rayem.
Hehe, ale zapomniałem mu dać negatywów i slajdów.
Cóż, dobrej zabawy życzę i udanego roku 2002. Pozdrawiam jak najmocniej rodzinę, przyjaciół i nieznajomych, czytelników i w ogóle wszystkich ludzi. Blablabla.
ANTIGUA GUATEMALA
Dni mijają. Naprawiam swój uliczny hiszpański przez 6 godzin dziennie – 4 godziny w szkole i dwie zadania domowe. Postępy, postępy, nowe rzeczy, samodyscyplina, upór.
Dwa dni temu Canon EOS 50 zmarł na dobre i obiektyw 50mm. Coż, teraz został mi cyfrak, EOS 3 i 20 filmów.
Jeszcze parę dni do końca roku. Sylwester? Nad oceanem, nad jeziorem bądź w mieście. Się zobaczy. Ekipa się powoli zbiera.
Dni gorące, noce chłodne. Z wulkanów się czasem coś podymi, jakieś opary i wybuchy. Wulkan jakoś nie wydaje się niebezpieczny, niebezpieczne są raczej sztuczne ognie, od których w ciągu 3 dni zginęło 27 osób w Gwatemali. Paranoja. Wszystkich ofiar było 45 – noże, bójki i wypadki samochodowe.
Aaa… ziew… zmęczony jak pies. Cały dzień się coś dzieje. Łazę po mieście z aparatem i pstrykam – przez resztę dnia – hiszpański. Wieczór – piwko, internet i czasem impreza.
Wulkaniczne swieta
Wulkan zdobyty w pierwszy dzien swiat. Pacaya – tylko 2600 metrow. Nie wiele. Ale za to aktywny. Gazy trujace prawie mnie zabily. Potem powrot ciemna noca. Gdzies tam w dole swiatla La Ciudad Guatemala – najwiekszej metropoli Ameryki Srodkowej. Taki byl pierwszy dzien swiat. A wigilia? Calkiem sympatycznie – wraz z guatemalska rodzina…
Dzis znow ide do szkoly… ;))
ANTIGUA GUATEMALA
…. pewnie zasiadacie do kolacji wigilijnej w tym momencie…
a ja?
A ja wlasnie dotarlem do Antigua Guatemala. Bylem juz tutaj – 3 lata temu, a w tym roku spedze Swieta i Nowy Rok. Laze z plecakiem. Nie ma miejsc w hostelach. I moze sie okazac ze Wigilie spedze na uilicy…
Hehhe… sie zaczalem uzalac…
Jest goraco, tlocznie, mnostwo knajp, internetow, gringos.
Za 120$ za tydzien mam szkole hiszpanskiego (dali mnie na poziom sredniozaawansowany) + chata i zarcie 3 razy dzienneie. NIezly deal…
Wypicie moje zdrowie. PA