Antigua straciła swój urok. Znów mi się włącza gadanie podróżnika emeryta,
któremu zdaje się, że widział wszystko, choć tak naprawdę wielkie G. No ale tak
jest. Chyba wszystkie kolonialne miasteczka straciły w moich oczach. Pełne
turystów i łatwych rzeczy – internetu, kawiarni, dobrych restauracji.
Antigua to stara stolica małego nieważnego państewka gdzieś na końcu świata.
Smutek tropików wyziera się z kościołów zniszczonych przez czas i trzęsienia
ziemi. Teraz jest milutko i turystycznie. Slicznie i kolorowo. Ale jakoś
nieprawdziwie. Brukowane uliczki przeznaczone dla powozów konnych
zakorkowane przez niezliczone metalowe potwory wydychające chmury
szaroczarnego dymu. Jest romantycznie i powabnie. I kosmopolitycznie. Nocne
kluby wypełniają się szybko młodziakami z całego świata, którzy pod pretekstem
nauki hiszpańskiego bawią się na całego. No i dobrze. Przecież życie to nie tylko
praca i pielęgnowanie garba. Dzieciaki puszczają bańki mydlane w Parku
Centralnym, w środku którego stoi fontanna – rzeźbione kobiety sikają wodą z
betonowych cycków. Czasem natura beznamiętnie niszczyła to co ludzie
zbudowali. Antigua zalewana była strumienami gorącej lawy wulkanicznej.
Czasem ziemia się rozstępywała a w powstałej dziurze znikały śmieci cywilizacji.
Do dziś jeden z wulkanów jest aktywny – El Fuego wyniesiony na prawie 4000
metrów świeci w nocy czerwoną poświatą rozgrzanej lawy a czasem wyrzuca z
siebie kłęby dymu.
Antigua była kiedyś stolicą Gwatemali zanim przeniesiono ją do Guatemala City –
obecnie ogromnej metropolii z ulicami i rzędami bardzo podobnych do siebie
domów, brudnym i zakurzonym centrum i przedmieściami ogrodzonymi drutem
kolczastym. Tam mieszkają bogaci. Lecz zaraz obok – slumsy – tam trafia
większość przyjezdnych z prowincji, tych, którzy szukają szczęścia w wielkim
mieście.
Co wieczór wspólne gotowanie i preparowanie drinków w mixerze. Stary
plastikowy mixer co noc budził się do życia. Arbuzy, banany, pomarańcze,
ananasy miksowane wraz z rumem – znakomita napitka w której nie czuć
okropnego smaku taniego gwatemalskiego rumu. W Hostelu Los Amigos
(prowadzony przez Sergio i jego żonę, dobrych ludzi) oprócz miksu owocowego
jest także miks narodowy. To lubię. Jest Rafał, Polak z Torunia, który wyjechał
wraz z rodziną do Niemiec w wieku lat 10. Jest też On i Oshrat z Izraela – mama
Ona pochodzi z Indonezji, tato z Rumunii. Oshrat też ma korzenie polskie a także
rumuńskie, a jej matka urodziła się w Chicago. Pojawił się też Gabriel, którego
ojciec wyjechał z Warszawy do Izraela w latach piędziesiątych. Spotykam również
Szwedkę z amerykańskim paszportem. W rogu w kącie siedzi Ruen z kraju
Basków, rozprawiając z dziewczyną z Argentyny i jej przyjacielem z Kostaryki.
Wieczorem pojawia się mało sympatyczny wypakowany Amerykanin, surfer o
twarzy aktora z czasów kina niemego, jedyny typ którego niestrawiłem od samego
początku. Ludzie pojawiają się i znikają. I czasem dochodzi do przepływów
pozytywnych wibracji, ale aby do tego doszło trzeba przebić się przez gąszcz
klasycznych pytań i odpowiedzi – skąd, dokąd, jak długo i po co. No ale tak już
musi być.
Przebimbałem trzy dni w Antigua, spakowałem graty i ruszyłem na południe w
stronę granicy z Salwadorem.