Archiwa tagu: bolivia
ISLA DEL SOL
Challapampa. Mala wioseczka w polnocnej czesci wyspy. Kompletny relaks. Pare domkow. Znajduje hotel za 10b. Skromny pokoj. Brak prysznica. Jak dowiaduje sie – nie ma sensu. Gdyby byl – temperatura wody byla by taka jak w jeziorze (15st). Nie pozostaje mi nic innego odmrozic sobie jajeczka w krystalicznie czystej, ale lodowatej wodzie.
Australijczycy rano wyruszyli z Pilko Kaina (gdzie spalismy poprzedniej nocy), a ja wskoczylem na lodke. Kolano mi prawie wysiadlo – 20 km z 20kg plecakiem, muchos gracias :)
Przyszedlem do hotelu – pusto. Wlasciela nie ma. Spotkalem tylko dwoch Norwegow (okolo 40-45 lat). Totalnie upaleni marijuana – zapodali mi kawe, i powiedzieli aby sam sie zameldowal – na gorze jest wolny pokoj. Jeden z nich jest malarzem – artysta, a drugi sam nie wie kim jest:)
Siedze na drewnianej lawce przed hotelem. W okolo hasaja swinie, krowy, owce, lamy (zostalem bezczelnie obwachany przez 2 prosiaki, radosnie pochrzakujace nieopodal – zreszta i tak nie wiele im zycia pozostalo). Tubylcy wracaja z polowu, dzieciaki graja w pile na boisku. Co jakis czas przed oczami przebiega mi karawana turystow. Posapujac, odziani w goretex, polar, czapki i spodnie khaki. 20-60 lat. Niemcy, Japonia, Francja. Nacieram sie kremem, bo slonce coraz mocnej grzeje. W koncu przychodzi wlasciciel hostelu. Usmiech od ucha do ucha. Spoko, spoko – strasznie sie cieszy ze sam sie obsluzylem. A jutro o 6:30 wybiera sie ze swoim synem na ryby – tez moge sie zabrac. Spoko, spoko, gracias, gracias.
Dzien mija leniwie. Biore aparat, minidisk z Bobem Marleyem – i uderzam zobaczyc pobliskie ruiny i El Labirinto – wszystko przez Inkow skonstruowane, pare setek lat temu.
Spotykam Aussies. Ledwo zyja, znow sie zgubuli. Tym razem 4 godziny w plecy.
Wieczorem piwko, la trucha (pstrag) i salatka. Mistrzostwo. Ide spac.
Kiedy to ja ostatni raz odlewalem sie przez okno? No w kazdym razie tej nocy…
…
Rano polow. 2 sztuki.
…
Powrot do Copacabany. Nie moge sluchac Australijczykow – naprawde gadanie w kolko o zaletach McDonalda i olimpiadach bywa o tej porze dnia nuzace.
Api (wywar z kukurydzy, cynamonu i cukru) i chrupiace buleczki na mercado.
Spotykam Polakow – ehh ehrr hee mm…… zapomnialem jak sie po polsku mowi – ledwo klece zdania – nie jest to zadna poza, po prostu od jakiegos czasu mowie tylko po angielsku i hiszpansku a pisze po polsku. Aparat mowy sie spinkolil.
…
Granica z Peru – dwie znudzone urzedniczki przyjmuja petentow. Bum – i mam pieczatke w paszporcie. Wiza? Nawet nie spojrzala – a ile to ja sie nameczylem w Ambasadzie w Warszawie…
…
Puno – wieczor. To juz Peru…
YAMPUPATA TREKKING / ISLA DEL SOL
Nalesnik na sniadanie z bananami byl znakomity. Kawa, soczek i bylem gotowy na wedrowke. 16 km – z Copacabany az na koniec polwyspu – gdzie mozna wziac lodke na Isla del Sol. Spakowalem plecak i wraz z ekipa (Tom, Chris, Bran z Australii) uderzylismy z kopyta. Nie spodziewalem sie, ze bedzie tak ciezko. Plecak, droga, slonce, wysokosc, brak tlenu. Umarlem pare razy i ponownie sie odrodzilem. Wystarczylo usiasc, napic sie wody i znow w droge. Wspanial widoki, male wioseczki, blekitna woda przywodzaca na mysl Morze Egejskie. Ludzie pracujacy w polu pozdrawiaja nas. Lecz jestesmy tylko 4 postaciami na horyzoncie, za chwile znikniemy z ich zycia…
Dochodzimy do groty z Matka Boska. Swiete miejsce – nie pic piwa i nie zostawiac butelek – informuje tablica tuz przy sciezce. Chwile potem sie gubimy. Zla droga. Przedzieramy sie przez gesty las porastajacy strome urwisko – 100 metrow nizej lsni jezioro. W pewnym momencie waska sciezka urywa sie. Nie pozostaje nam nic innego jak zejsc w dol. Jako mieso armatnie – Tom Creeeepss ;)) Krzyk i widzimy jego plecak mna samym dole – 50 metrow nizej. Okazalo sie ze dostal w glowe kamieniem i wypuscil z rak 20 kg plecak. Reszta jakos sobie radzi i po 20 minutach jestesmy na dole. Tam nie pozostaje nam nic innego jak wrocic do groty.
W koncu znajdujemy pradawna droge zbudowana przez Inkow. Wznosi sie stromo do gory. Wylozona duzymi kamieniami, co jakis czas schody. Swietna robota – 600 lat temu!!
Schodzimy w dol do malej wioski. Tam koles wynajmuje nam lodz. No i wioslujemy. 2 godziny. Przepiekne widoki. Osniezone szczyty gor tuz nad Isla de la Luna. Nadchodzi zmierzch. Jestesmy na miejscu. Znow plecaki i wspinaczka w gore. Hotel znajduje sie na samym szczycie. Nie mam sily myslec, pisac – wspaniala kolacja – zupka i spagethi, winko i piwko. Zasypiam. Jutro nowy dzien.
PS.
W pokoju hotelu nad jeziorem Titicaca zaplonela SWIECA…
JEZIORO TITICACA – Copacabana
Uciekajac od rzeczywistosci znalazlem sie nad Jeziorem Titicaca – w przepieknej miescinie Copacabana.
Tu narodzilo sie SLONCE i wynurzyl sie KSIEZYC. ISla del Sol i ISla de la Luna.
Jest spokojnie, cicho, tanio (oprocz internetu, wiec niezawiele napisze). Hotel za 10 b z tarasem przypominajacym mi Essaouire w Maroko. Tuz za pagorkiem mityczne PERU.
Nie wiem. Staram sie nie myslec o tym wszystkim: wojna, Talibowie, Chiny, WTC, Polska, Ja, TY, ONi, My i Wy. Znikam. Na dzien, dwa, trzy. Jutro wyprawa 4 godzinna na koniec polwyspu – potem mala lodeczka na ISLA DEL SOL i tam znow wloczege. Z dala od szumu, gazet, internetu, rzeczywistosci…
Ktos moze powiedziec – Bart, uciekasz, chowasz sie …
Robie swoje, nic nie pozostaje. Wam tez. Nie zmienicie przeszlosci… mozecie najwyzej sprawic, ze przyszlosc bedzie lepsiejsza…
APOKALIPSA
Wczoraj byl moj dzien milczenia w sieci. Dalej wlasciwie nie wiem co napisac. Wazne, ze RAVS i KUFEL zyja – totalnie rozpieprzeni. Nie wiem co z rodzina Kurpiewskich. Ania i Ewa pracuja w 3 bloki od WTC, tez w ogromnym wiezowcu. Dajcie znac jezeli to czytacie.
Swiat juz nie bedzie taki jak wczesniej.
Budze sie wczesnie. 7:30. Nie moglem spac dluzej. Prysznic, pakuje zablocone rzeczy do worka i udaje sie na poszukiwanie pralni. Po drodze Internet – to nie byl sen. Chaos. Wojna juz sie zaczela, tylko kiedy sie skonczy?
Ulice La Paz.
La Paz – po hiszpansku oznacza POKOJ. Wlasciwie to slowo juz niestnieje. I chyba w najblizsym czasie nie zaistnieje. Jakas gesta atmosfera, smutne twarze, szczegolnie turystow. Przystaje co czas jakis przy stoisku z prasa.
Ludzie w milczeniu czytaja rozwieszone dookola gazety. Tytuly: APOKALIPSA, TRAGEDIA, ARMAGEDON.
I szlag mnie trafia, gdy ogladam zdjecia z Palestyny – tam impreza. Zdjecie: brodaty koles z karabinem uklada dwa place w znak WIKTORII. Z radoscia wsadzilbym mu te paluchy prosto w dupe. Teraz tylko formuje srodkowy palec: FUCK YOU!
Nadchodzi kryzys. USA wypowie wojne? Komu? Palestynie? Talibom w Afganistanie? Gdzie jest BIn Laden – szalony ortodyksyjny milioner z Arabii Saudyjskiej? Jezeli od dawna jest terrorysta no.1 to dlaczego USA go nie zdjelo? Trudne czy mieli w tym jakis interes?
Biedny Georgie Bush gubi sie w przemowieniach. Frazesy, slogany. Trzeba schwytac winnych. Jak najszybciej. Kto bedzie kozlem ofiarnym? Podejrzewam, ze przyjdzie Bushowi abdykowac wkrotce, bo se chlopak nie poradzi. III wojna? Calkiem mozliwe…
Wydaje mi sie, ze terrorysci na tym nie skoncza. Znajda kolejna luke w ogolnym chaosie, nieladzie i szalenstwie. Burdel swiatowy. Panstwa, przywodcy, wielcy i mozni tego swiata za cholere nie wiedza co teraz robic. News – Francuzi wiedzieli o planowanym zamachu. W I E D Z I E L I? Kurwa mac – proste pytanie – to czemu nic nie zrobili. Historia jest pelna prostych pytan i skomplikowanych odpowiedzi.
Prosci ludzie w Ameryce Poludniowej (jest najblizej) jeszcze nie wiedza. Lecz wkrotce doswiadcza tego na wlasnej skorze. Tak jak i reszta swiata. Kryzys ekonomiczny. Juz teraz gieldy panikuja i z pewnoscia nie bedzie lepiej. USA to 15% swiatowego PKB.
USA jest wystarczajaco bogate aby odbudowac Pentagon i WTC (chyba ze w tym miejscu powstanie pomnik dla ofiar). Moze zwiekszyc bezpieczenstwo, kontrole. W grudniu/styczniu moze sie tam zjawie. Teraz zostalo mi tylko MOZE. BO nie wiadomo nic. 7 lipiec 2002 – bilet powrotny z NYC do Warszawy. Ale czy nagnite WIELKIE JABLKO bedzie jeszcze istniec? Chyba to miasto najbardziej lubie w USA. Nigdy juz nie bedzie takie same. Parokrotne wizyty w 1998 i 1999. Szwedanie sie po ulicach, imprezy w Green Village, mieszkanie na Queens, zachod slonca ogladany z tarasu widokowego WTC. Fotografie i wspomnienia.
Slysze glosy – Ameryka sama sobie jest winna. Moze to i prawda. Ale to nie usprawiedliwa tysiecy ofiar. Zreszta nie wiadomo wciaz jaka jest liczba.
Ogladam zdjecia RAVSA. Milcze.
Sniadanie. Kurczak, salata i ziemniak + cola. Z glosnikow Bruce Springsteen „Born in the USA”. Chiwle potem przemowinie Busha.
Spadl deszcz. Kawa, zeszyt, mentlik w glowie. Co dalej? A jezeli wojna swiatowa zastanie mnie w Boliwii lub Peru. Nic mi nie pozostanie jak organizowac partyzantke.
A co z moim krajem? Rodzina, przyjeciele, znajomi? Co z planami – USA, praca, NYC, Colorado, zdjecia?
Gadam z ludzmi na ICQ. Nie wracaj stary – mowia. Wroce. Na pewno. Ale kiedy? Rodzinka niech sie nie martwi – tu jest bezpieczniej niz w Europie i USA obecnie.
Teraz wiem jedno. Religia – wiecej uczynila zlego niz dobrego.
RELIGIA + WLADZA + PIENIADZE = KONIEC.
………….
„In the City of God there will be a great thunder, Two brothers torn apart
by Chaos, while the fortress endures, the great leader will succumb, The
third big war will begin when the big city is burning.”
„And The steel
birds will attack the Towers, and the Towers would collapsed, and from the
ashes of the Towers will rise a big war.”
– Nostradamus 1654
„W Mie?cie Boga uderzy wielki grom, Dwaj Bracia rozdarci przez Chaos, w czasie gdy forteca przetrwa, wielki przywódca podda si?, Wielka Trzecia Wojna rozpocznie gdy wielkie miasto b?dzie p?one?o.”
„I Stalowy Ptak zaatakuje Wie?e i Wie?e upadn? i z popio?ów Wie? narodzi się wielka wojna.”
…..
LISTA OSOB Z WTC … jezeli szukasz krewnych, znajomych… bardzo duzo Polakow…… :((((
……
DOWN-HILL i sadny dzien.
Patrzylem jak ludzie ida do pracy. 7 rano, La Paz, Prado. Nic nie zapowiadalo TRAGEDII. Swiatowej Tragedii.
Zebrala sie ekipa. Kiwi (Nowa Zelandia), Aussie (Australia), Szkoci, Irlandczycy, Angole, Francuzka, Hiszpanka i jak zwykle jeden Polak. 13 osob razem + dwoch instruktorow: Pancho z Californi i John z Liverpoolu. Mieszkaja i pracuja tu od 2 lat. Naprawde w porzadku ludzie i profesjonalisci, ktorych zadaniem bedzie dbac o nasze dupy podczas DOWN-HILLu.
Autobus mozolnie wspinal sie w gore. Zostawilismy za soba przedmiescia La Paz i slumsy. Nowa kraina ukazala sie moim ocza – mglista, skalista i wlasnie zaczal padac snieg. To La Cumbre – skad rozpocznie sie 61 kilometrowy zjazd w dol. z 4650 metrow na 1000. 3600 metrow w dol. Adrenalina.
Moj rower z naklejona na rame Lisa Simpson (hey bart ! you gotta Lisa now.. rzekl Pancho) prezentowal sie naprawde niezle. Pro osprzet, solidna i lekka rama, przedni amortyzator z 40 cm skokiem. No i najwazniejsze w calej tej zabawie – olbrzymie tarczowe hamulce.
Pare slow o drodze pomiedzy La Paz a Yungas. Inter-American Development Bank uznal ta trase za najbardziej niezbezpieczna na swiecie. W samym 1994 26 pojazdow spadlo w przepasc. w 1983 samochod ze 100 pasazerami zniknal w otchlani – byl to najbardziej tragiczny wypadek w dziejach Boliwii.
Waska droga wije sie tuz przy porosnietej gestym lasem scianie. Podczas deszczu, sciekajaca z gory woda tworzy male wodospady. Miejsca starcza tylko na jeden samochod. Panuje wiec zasada ruchu lewostronnego, a ci ktorzy jada z gory musza ustapic miejsca tym z dolu. Samochody terenowe, ciezarowki, autobusy i rowery. Wszyscy tlocza sie na jednej ekstremalnej sciezce.
Caly poprzedni dzien padal deszcz, wiec jest slisko i blotnisto. Rower trzyma sie drogi znakomicie, pomimo tych warunkow. Bola mnie dlonie – caly czas kontroluje predkosc hamulcami. Chwila nieuwagi i juz mnie nie ma. 1000 metrowa czelusc tylko czyha na pechowcow.
Zatrzymujemy sie przy pominku z gwiazda Dawida. W kwietniu tego roku 23 letnia Zydowka spadla w przepasc. 500 metrow dalej, na zakrecie ( w tym miejscu droga jest naprawde waska i nie widac innych pojazdow zza zakretu stoi czlowiek. 7 dni w tygodniu. Sluzy jako sygnalizator – ma dwie flagi, czerwona i zielona. Jakis czas temu w wypadku autobusowym zginela jego corka i zona.
Nic to – skoro juz tu jestem – jade dalej. Czasem spogladam w dol. Metr w lewa strone. Nie widac dna. Gesta mgla niczym smietana przelewa sie kilkaset metrow nizej. Przerazajace i piekne.
Idzie mi bardzo dobrze. Generalnie na kazdym odcinku jestem 2-3. Ale to nie wyscig, trzeba jechac zgodnie ze swoimi umiejetnosciami. Raz tylko umieram prawie podczas podjazdu – 3 km w gore, po blotnistym terenie na wysokosci 3500. Kompletny brak tlenu, 20 cm wartstwa blota, deszcz. Nic nie widze, a bloto nie smakuje najlepiej.
Meta – mala wioska 700 metrow poniezej Coroico. Wszyscy smiertelnie zmeczeni, ale szczesliwi ze przezyli. Pokryci blotem pijemy piwo i w tym momencie wchodzi wlasciciel knajpy i goraczkowo zaczyna tlumaczyc co sie stalo.
A P O K A L I P S A
Radosc przemienia sie w trwoge i smutek. Nie znam jeszcze szczegolow.
Powrot do La Paz. Internet, Wyborcza, CNN, maile.
Smutek, gniew, niedowierzanie. Nie ma wody w hotelu, pokryty mazia i blotem ide spac. Sny, sny, sny…
Jak dotrzec do MORDORU???
Dzis w „BOLIVIAN TIMES” przeczytalem fascynujacy artykul, potwierdzajacy moje zdanie na temat Boliwiancow.
Dwoch reporterow udalo sie na ulice La Paz, aby pytac o droge. Nie bylo ny w tym nic dziwnego, gdyby nie mapa, ktora z soba taszczyli. Otoz chlopaki zaopatrzyli sie w mape SRODZIEMIA i MORDORU z tolkienowskiego WLADCY PIERSCIENI. Lapazianie wykazali sie oczywiscie duza wiedza i orientacha w terenie. Jak dotrzec do Mordoru?
Oto odpowiedz jakiej udzielil pewnien student:
– Nalezy wziasc mikrobus w dol Prado, az do hotelu Radisson, tam pytac o dalsza droge.
Pewnien taksowkarz rozpoznal na mapie Jezioro Tititaca…. no comments;))
Kazdy byl skory do pomocy i wolal udzielic jakiejkolwiek odpowiedzi niz zadnej.
Dobrze ze nie bylo zadnych Boliwiczykow w arcydziele Tolkiena. Frodo na 100% nie dotral by do Gory Przeznaczenia.
Dawno sie nauczylem, ze o droge nalezy pytac w ostatecznosci. Ale czasem trzeba, wtedy pytam roznych osob i po pare razy. Potem wyciaga srednia i mocno wierze w to ze dotre do celu. Gorzej jezeli trza zapytac sie o jakas inna informacje – wtedy jestes zgubiony.
——-
Odebralem slajdy i negatywy oraz zakupilem 15 kolejnych. Najwieksza popularnoscia ciesza sie filmy AGFY. Innych nie uswiadczysz. Sa tanie i niezle. Cz-b 400 iso za dolca (kupielem 19). Sljady CT precisa za 4$ – zakupilem 5.
Potem udalem sie do biura GRAVITY ASSISTED MOUNTAIN BIKING aby zapisac sie najutrzejszy DOWN-HILL – najbardziej odjechany na swiecie. 40 km w dol. Z 4300 metrow na 1000 cos – do COroico. Trzymajta kciuki…
La Paz, dzien kolejny
Rankiem okazalo sie, ze moj pokoj (Hostal Austria za 39b !!!) znajduje sie tuz za prysznicami i kiblem. Nie dalo sie spac dluzej, bo ludziskom zachcialo sie robic kupe i szorowac odnoza tudziez korpus. Wstalem, popatrzylem w lustro, zabki, chlup woda w facjate i juz mozna zaczac nowy dzien. Spakowalem klamoty, zaplacilem i przenioslem sie do tanszego o dwa razy Alojamiento Universo.
Hoy es domingo – niedziela, wiec lapazianie swietuja. Slonce, lody, spacer z rodzinka, balonik w dloni, orkiestra wydyma policzki. Wszystko pozamykane, wiatr roznosi smieci po stromych ulicach.
Lubie zaczac dzien od kawy, soku i dobrego, lekkiego sniadania. Angelo Colonial to moja ulubiona knajpa. Male podworze, na pietrze. Internet, Carlos Santana z glosnikow, czas plynie wolno i mozna skonusmowac co nie co – smacznie i tanio. W srodku kompletny miszmasz. Stare zdjecia, aparaty, gramofony, kazdy stol z innej parafii. Ten artystyczny burdel ma swoj klimat, calkowicie niepowtarzalny.
Mercado Negro – Czarny Market. Plecak z przodu – ponoc to chroni przed zlodziejami, ktorzy nie proznuja w tej okolicy. Roznosci, rozmajtosci, od pasty do zebow po ananasa i sztuczna szczeke. Pirackie plyty i kasety, stare ubrania i podrobione najki. Rozlozyste kobiety w swych kapelusikach przechylonych na lewa czy prawa strone. Nie odzywaja sie wcale i wciaz cos przezuwaja. Sa podobne do siebie jak dwie krople wody. Czyzby ta sama tasma produkcyjna? Szukam tanich negatywow i slajdow. Ale odnajdz sie czlowieku, bezskutecznie kraze, pytam o droge, nawet nie probuje spojrzec na mape. W koncu poddaje sie.
Szukam agencji Gravity – za 40$ mozna sobie zjechac na rowerku z 5300 metrow az do samego la Paz. Najbardziej odjechany i niebezpieczny downhill. Zobaczymy…
LA PAZ – pokoj, bracia, pokoj….
Wczesna pobudka. Ben i Natalie wstali o 7:30 aby zdazyc na autobus do Copacabany. WIec wstalem i ja. Bardzo fajni ludzie. Obecnie mieszkaja w Londynie. Koles jest architektem, ona studiuje. Nigdy wczesniej nie spotkalem ludzi z RPA. Bialasy, ale bardzo otwarci i przyjazni. NO i oczywiscie potepiaja aparatheid.
Miasto jest przeogromne. Niektore dzieci naprawde maja tu pod gorke. Ulice pna sie i opadaja. Brak tchu. Gdzie sie podzial tlen? W koncu to 4000 mnpm. Kraze tam i z powrotem. Miasto sprawia wrazenie ogromnego targowiska. Sprzedadza ci wszystko. Nawet corke i siostre.
Oddalem filmy do wywolania, zupa na mercado (oczywiscie nie mieli reszty). Potem spotkyam Ivette, Casa i Phila. Wczesniej widzielismy sie w Rurre. Swiat jest maly – co chwile wpadam na kogos wczesniej poznanego. Gringo trail. Ta sama droga, z ktorej warto czasem zejsc…
La Hechiceria – zwana takze Mercado de los Brujos, a w jezyku Ayamara – Laki Asana Catu – czyli TARG CZAROWNIC. Dziwne i przerazajace to miejsce. W samym centrum La Paz, przy ulicy Lineares. Kupic tu mozna najbardziej odjechane rzeczy. Najwieksza popularniscia ciesza sie oczywiscie martwe, zasuszone noworodki i plody LAMY. Ludzie uzywaja ich jako ofiary dla PACHAMAMY (Matki Ziemi).
Zachodze do jednego ze sklepow. Calkiem mila czarownica pozwala mi pstryknac pare foteczek. Za skromna oplata 5 boliviano – rzecz jasna. Demonstruje mi te wszystkie okropnosci. To jest lama, a to kondor, to jaguar a to flaki kota – opowiada znuzona. Potem probuje sprzedac mi jakies flaki w niewielkim sloiczku. Podziekowal.
Na targu nie sprzedaje sie tylko zwierzecych truposzczakow. Mozna sie zaopatrzyc w ziola, przyprawy, magiczne proszki i plyny, pazur nietoperza i skrzek wscieklej zaby. Nasiona i plyny na porost i znanik wlosow. Mozna tez zamowic zly urok na sasiada lub wyleczyc sie z glupoty (to ostantnie oczywiscie zmyslilem :)))
Stoje se i patrze se. AI – nowy film Spielberga. A tu napada mnie ekipa TV. Mila, ladna i trajkoczaca panienka (typ laski z MTV lub niemieckiej VIVY) prosi mnie abym sprobowal boliwijskich napojow i ocenil. Na tacy 6 kubeczkow. Lalunia podaje mi pierwszy z brzegu. ACTION! Kamera w ruch. Lala przedstawia mnie telewidza, potem wypijam ciecz. Smakuje jak guma do zucia – mowie – zadna niespodzianka. Potem drugi – o malo co nie spluwam w kamere. Smiech. Taaa.. padam ofiara jakiegos jajcarskiego programu („Patrze Droza, Smiechu Warte, Panie Drozda idz pan w chuj z takim zartem” – Kaliber 44 cisnie mi sie na usta). Oczywiscie z rozbrajajaca szczeroscia wyrazam swoja opinie: smakuje jak gowno (como mierda). Prawdopodobnie zostane wypipkany w TV. Potem usmiech i pstrykam zdjecie calej ekipie. Kamerzysta wciaz filmuje. Zadnej litosci. Przydala by sie teraz jakas zagrycha – posmak w gebie straszetny. Pani prezenterka dziekuje mi i cmok w policzek. Przynajmniej to….
Czas spojrzec z gory na miasto. Wspanialy widok, nad dolina goruje osniezony szczyt Illimani (6402m).
Wieczor. Yatsi jak zwykle. Tym razem z Holendrami. Z glosnikow leci Luis „What a wonderful world”. I rzeczywiscie. Mysle sobie- nie pracuje, krece sie po swiecie, kasy jeszcze starcza bo ekonomicznie zyje. Jest po prostu z a j e b i s c i e :)))