LA PAZ – pokoj, bracia, pokoj….

Wczesna pobudka. Ben i Natalie wstali o 7:30 aby zdazyc na autobus do Copacabany. WIec wstalem i ja. Bardzo fajni ludzie. Obecnie mieszkaja w Londynie. Koles jest architektem, ona studiuje. Nigdy wczesniej nie spotkalem ludzi z RPA. Bialasy, ale bardzo otwarci i przyjazni. NO i oczywiscie potepiaja aparatheid.

Miasto jest przeogromne. Niektore dzieci naprawde maja tu pod gorke. Ulice pna sie i opadaja. Brak tchu. Gdzie sie podzial tlen? W koncu to 4000 mnpm. Kraze tam i z powrotem. Miasto sprawia wrazenie ogromnego targowiska. Sprzedadza ci wszystko. Nawet corke i siostre.

Oddalem filmy do wywolania, zupa na mercado (oczywiscie nie mieli reszty). Potem spotkyam Ivette, Casa i Phila. Wczesniej widzielismy sie w Rurre. Swiat jest maly – co chwile wpadam na kogos wczesniej poznanego. Gringo trail. Ta sama droga, z ktorej warto czasem zejsc…

La Hechiceria – zwana takze Mercado de los Brujos, a w jezyku Ayamara – Laki Asana Catu – czyli TARG CZAROWNIC. Dziwne i przerazajace to miejsce. W samym centrum La Paz, przy ulicy Lineares. Kupic tu mozna najbardziej odjechane rzeczy. Najwieksza popularniscia ciesza sie oczywiscie martwe, zasuszone noworodki i plody LAMY. Ludzie uzywaja ich jako ofiary dla PACHAMAMY (Matki Ziemi).

Zachodze do jednego ze sklepow. Calkiem mila czarownica pozwala mi pstryknac pare foteczek. Za skromna oplata 5 boliviano – rzecz jasna. Demonstruje mi te wszystkie okropnosci. To jest lama, a to kondor, to jaguar a to flaki kota – opowiada znuzona. Potem probuje sprzedac mi jakies flaki w niewielkim sloiczku. Podziekowal.

Na targu nie sprzedaje sie tylko zwierzecych truposzczakow. Mozna sie zaopatrzyc w ziola, przyprawy, magiczne proszki i plyny, pazur nietoperza i skrzek wscieklej zaby. Nasiona i plyny na porost i znanik wlosow. Mozna tez zamowic zly urok na sasiada lub wyleczyc sie z glupoty (to ostantnie oczywiscie zmyslilem :)))

Stoje se i patrze se. AI – nowy film Spielberga. A tu napada mnie ekipa TV. Mila, ladna i trajkoczaca panienka (typ laski z MTV lub niemieckiej VIVY) prosi mnie abym sprobowal boliwijskich napojow i ocenil. Na tacy 6 kubeczkow. Lalunia podaje mi pierwszy z brzegu. ACTION! Kamera w ruch. Lala przedstawia mnie telewidza, potem wypijam ciecz. Smakuje jak guma do zucia – mowie – zadna niespodzianka. Potem drugi – o malo co nie spluwam w kamere. Smiech. Taaa.. padam ofiara jakiegos jajcarskiego programu („Patrze Droza, Smiechu Warte, Panie Drozda idz pan w chuj z takim zartem” – Kaliber 44 cisnie mi sie na usta). Oczywiscie z rozbrajajaca szczeroscia wyrazam swoja opinie: smakuje jak gowno (como mierda). Prawdopodobnie zostane wypipkany w TV. Potem usmiech i pstrykam zdjecie calej ekipie. Kamerzysta wciaz filmuje. Zadnej litosci. Przydala by sie teraz jakas zagrycha – posmak w gebie straszetny. Pani prezenterka dziekuje mi i cmok w policzek. Przynajmniej to….

Czas spojrzec z gory na miasto. Wspanialy widok, nad dolina goruje osniezony szczyt Illimani (6402m).

Wieczor. Yatsi jak zwykle. Tym razem z Holendrami. Z glosnikow leci Luis „What a wonderful world”. I rzeczywiscie. Mysle sobie- nie pracuje, krece sie po swiecie, kasy jeszcze starcza bo ekonomicznie zyje. Jest po prostu z a j e b i s c i e :)))

Ten wpis został opublikowany w kategorii americana i oznaczony tagami . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.