Pod wielkim namiotem, na srodku prerii, jest poczekalnia. Rozlozylem zwloki na kanapie i czekam. Na samolot. Na lotnisko zawiozla mnie Laura. Pozegnalem doline Fraser, odebralem kase z Deno’s i pomknelismy przez gory.
Mam jeszcze pare godzin. Samolot o 6 rano. A jest dopiero polnoc. Czytam ksiazke Paula Austera – Ksiezycowy Palac (dzieki ANIIIA :))))), slucham Fight for you Mind – Harpera i gapie sie na drzewka w ogromnych donicach, ktorych liscie poruszane sa przez dmuchajaca klimatyzacje. Lotnisko puste. Zwloki lezace na skorzanych kanapach. Zanurzam sie w lekture.
Lotniska to ostatnio cos w rodzaju poczatkow (koncow?) rozdzialow w mojej podrozy. Jestem juz 300 dni w drodze. Tyle miesiecy poza domem. Moj dom to hotele, cudze domy, poczekalnie. Mam wszystko z soba. Plecak. Aparat. Spiwor i ubrania.
Jakies 400 metrow. Rzad kantorkow, nad nimi nazwy linii lotniczych. Siedze juz 3 godzine.
4 rano. Nadchodza. W mundurkach i z goraca kawa w reku. Odbieram bilet, oddaje plecak i deske i zasuwam zjesc marne sniadanie w burgerkingu.
KOntrola. Sciagam buty, przeszukuja mi torby, jezdza po mnie jakims czujnikiem. I tak bedzie jeszcze 5 razy.
Kansas. City. Lotnisko. Srodek nicosci. Ameryka Srodkowa ;)) 1,5 godziny lotu z Denver. Przesiadam sie do samolotu co za 3 godziny wyladuje w NYC. Chyba wyladuje, nigdy nie wiadomo.
Za mna siedza 4 paniusie z Kansas, podekcytowane wizja pierwszej w zyciu podrozy do NYC. Maja po 50-55 lat i snuja wizje gdzie zrobia zakupy, wynajma limo, i beda sie dobrze bawic. Tuz kolo mnie emanuje lolita z nyc. Seksem emanuje. Kreci sie i wierci. Pachnie i wsuwa bulki z kremem. Ma w dupie linie i pasuje jej to jak najbardziej. Potem zlapie mnie za reke. Jak prawie walniemy samolotem o powierzchnie wody, tuz przy Manhattanie.
Lot byl spoko.
Spalem jak zabity. Jak tylko ujrzelismy Manhattan samolotem trzaslo i znizylismy lot o ladnych pare metrow. Groza. Paniusie za mna oczami wyobrazni zobaczyly zblizajacy sie Empire State Building. Ale nie dzis.
To tylko turbulencje a nie faceci w turbanach.
NYC. Nowy Jork. Queens. Pakistanczyk wiezie mnie na Maspeth Ave. Mieszkam u znajomych.
Impreza. Ravs, Kufel, Iwona, Giza. Snujemy sie po miescie. Pelne knajpy. Atmosfera goraca jak kawalek pizzy zjedzony na pospiecha.Butelka Mr.Bostona zawinieta w papier i pociagana w drodze z jednego miejsca do drugiego.
Powrot do domu. 2 godziny. Na nogach. Z irokezem na glowie (Niestety irokez znow nie przetrwal dnia. Na drugi dzien poszedl w niepamiec. hehehe).I sluchawkami na uszach. Nie ma autobuow. Wiec ide przez Queens, dwie bite godziny. Zero duszy, zmierzam przez jakies slumsy i jest pieknie, szczegolnie ze wlasnie wschodzi slonce.
PS.
Bede sie rzadziej odzywal. Raz na dwa dni. Mam mnostwo do roboty i wiele sie dzieje. Nie bedzie zdjec z cyfraka. BO go nie mam. Czekam na sprzet dopiero.
Maj w NYC. Wlasnie rozpoczal sie. Pelna para…. :))