50 km. W ciagu ostanich dni. Moze mniej moze wiecej. W kazdy razie zdzieram buty lazac po Brooklynie, Queens i Manhattanie. W sobote szykuja sie imprezy – totalnie wypasione z ludzmi ktorych nie znam. Jest teraz Party Time i NYC szaleje, szczegolnie snobistyczne okolice Bedford etc.
Spotkania spotkania spotkania. Caly czas sie spotykam z nowymi ludziami. Dzien w dzien. Wychodze rano. Wsiadam w metro i jade na Manhattan. Dzis jechalem dluzej. Ktos wskoczyl pod pociag. Cisnienie tego miasta poraza.
Nic to. NIe mam sily. Musze sie napic czegos wzmacniajacego, np. czarnej kawy z nienormalna zawartoscia kokainy, tfu.. tzn. kofeiny.
z bogiem.