Miesięczne archiwum: maj 2004
odnalezione w pamietniku odnalezionym w garbie
rozdygotany, zmeczony, zadowolony lecz pelen niejasnych mysli, i swiadom braku kompetentnej wiedzy, przemieszczam sie z miasta na wies, z dzungli w inna, w betonowa.
przez miesiac pobytu w laosie nie napisalem ani slowa. ilekroc siadalem przed kompem, moja glowa byla zajeta kompletnie czym innym. sprawdzanie maili, odpisywanie na nie, gadusradu, wrzucanie zdjec. i czym predzej uciekalem.
duzo sie dzialo. za duzo. wciaz nowi ludzie, zdarzenia, sytuacje, potega natury, moc piwa i ziol, wschody i zachody slonca. i wciaz w drodze.
brudny hotel, pare slow w obcym jezyku, w ktorym jedno slowo ma wiele znaczen – gdy intonowane w inny sposob, autobus, ciezarowka, taksowka, zdarte sandaly za 5 dolcow z odklejona podeszwa, ktore zostawilem gdzies na bocznej soi w bangkoku
travellerskie zycie. nie wiem w dalszym ciagu jak sie do tego odniesc. latwo mi bylo sie w to wkrecic, ale mam mieszane uczucia. nie widze wlaciwie innej mozliwosci. bez znajomosci lokalnego jezyka, kultury, mieszkancow, historii danego kraju, z polska morda, w sandalach, w przepoconej koszulce i workowatych szarych spod niach nie ma, NIE MA, mozliwosci aby przeniknac odrobine do mozgow i serc azjatow. jestes FARANGIEM. po prostu. slowo to nie ma zadnego pejoratywnego odniesienia. po prostu slyszysz je nonstopkolor. nawet nie odnosza sie bezposrednio do ciebie. po prostu w jednym wielkim potoku slow jaki plynie zwykla ulica
bangkoku, kuala lumpur, vientaine czy phnom penh – biala morda = zdziwnie, zaciekawienie, oburzenie czy cokolwiek.
travellersi
nie gadam.
z nimi.
robie sobie 2 tygodnie przerwy. czas spedzam z samym soba i w nedznych knajpkach tudziez mcdonaldach pelnych tubylcow. czytam lokalne gazety, siedze na ulicy. nie gadam z travellersami.
zreszta nie za wiele ich tutaj.
jest paru dziwnych typow w Coral. jeden caly czas spi. jest lysy gruby i lezy w sali zbiorowej pomrukujac groznie gdy tylko ktos popelni jakis wiekszy szelest. drugi typek porusza sie z predkoscia jeden krok na 10 sekund. nie wiem czy jest chory, czy taki ma stajl, w kazdym razie jest dziwnie. sa jeszcze ludzie z azji, siedza w pokojach jedynkach w 5-6 osob, w sarongach wokol bioder, pala szlugi i czytaja chinskie gazety.
gadam bardziej z Hussajnem taksiarzem co ma jakis interes w coralu, jutro ma dla mnie prace, zdjecia Coralu do publikacji – trza bedzie zczardzowac misia.
co jeszcze?
aha. oglada zdjecia tych idiotow, tzw zolnierzykow co do iraku pojechali w imie pokoju – a tam saddomacho uprawiaja. nie wiem. sam nie wiem co ludzi pcha do takich czynow. 666 ?
penang georgetown
pojechalem do kina w nocy. ogromne centrum handlowe gdzie zdazylem sie zgubic parokrotnie. Secret Window z Johnny Deppem – mam nadzieje ze nie skoncze jak on
…
stary chinczyk bez jednego buta splunal w rynsztok pelen kup
…
mloda malezyjka w chuscie na glowie o pieknych oczach otarla pot z twarzy spogladajac z ukasa
…
3 ogromnych ziomow mierzylo ubania w Big + Tall
…
5 nastoletnich chinek pozabijalo sie w Queka w centrum handlowym
…
w sklepie ze srubkami nie mieli akurat takich srubek jakich potrzebowalem do mojego MD
…
sniadanie skladalo sie z 2 chapati i 3 miseczek pelnych smakolykow. god saves the indian food
…
w hinduskim bookstore znalazlem polskie ksiazki. sama kicha niestety. nie gustuje w szmacianej fantastyce ani w szpiegowskich szmirach wydanych masowo w 1991 w polsce
…
czas zmienic migawke w aparacie (po raz drugi)
…
wciaz znajduje ziarenka piasku z plazy
…
„2 zlodziei zdolalo uciec 150 metrow ze sklepu z telefonami komorkowymi w KL. na 151 metrze stracili dlonie – obciete przez superszybkiego sprzedawce”
– za Star – people’s paper
…
bilet do Phnom Penh 220$
…
chodze naspidowany kawa i redbullami
…
hinduski golibroda prawie zlamal mi kark dokonujac skomplikowanej operacji masazu
…
jest sobota. 3pm. niebo zachmurzone, czasem pojawia sie slonce. niechybnie nadchodzi monsum.
indie w malezji karmacoma jamaica an’ roma
dzi, obudzilem sie ze strasznym sloniowym kacem (piwo chang – chang to slon po tajsku) po imprezie w Hat Yai w klubie West Side – w stylu westernowym. Wlasciwie znalazlem sie najpierw na necie poprzedniej nocy, potem dorwalem calkiem spoko pokoj w chinskim hotelu i poszedlem do 7/11 zakupic co nieco wody i chrupkow. W drodze powrotnej skrecilem wiedziony muza do lokalu o ktorym wspominam wczesniej. piwko jakies zanim do muzulmanskiej malezji wjade – pomyyslalem. miejsce jak miejsce. lekko burdelowato – farangi z brzuchami, malezyjscy biznesmeni oblapiajacy laseczki, generalnie wciaz tajlandia, pomimo ze poludnie jest bardziej konserwatywne i muzulmanskie – ale to tylko pozory. Na scenie zespol gral genialne przeboje z lat 80tych (zapodajcie sobie „one night in bangkok”) a wokalistka wyczyniala cuda – a potem sie z nia upilem – dobrze ze musiala wracac do domu, bo jej mama przyjechala, inaczej bardzo bym zgrzeszyl ghehhe…
rano wbitka w busa i opuszczam tajlandie
granica bez problemu i w koncu malezja
po 4 godzinach jazdy przejechalismy Penang.
Pinang czy Penang – to wyspa na morzu polaczona z ladem najdluzszym mostem w Azji. Jej glowne miasto to Georgetown i jest to jeden wielki tygiel kulturowy.
Pobiegalem troche z calym dobytkiem po ulicach aby w koncu odnalezc Coral Hostel w Little India.
Indie. Zapachy, kolorowe sari, niesamowita kuchnia, hinduski pop i przeboje z bollywood. Tutaj wszystko w jednej malej dzielnicy. Za 2 dolary zapodalem sobie najwiekszy posilek jaki moje oczy widzialy w ostatnich 3 miesiacach. W spelunce pelnej hinduskich zulikow, wasaty kelner rzucil na stol ogromny zielony lisc palmowy a na to ogromna kupe ryzowa, sabzi, czapati, dal – zgodnie z regula prawej dloni pochlonalem zaledwie polowe.
pare dni tutaj potem zmykam na poludnie do KL
…
dopiero na gg powiedzieli mi o milewiczu. brak slow
miejsce na ziemi
milo tu. wrecz za bardzo. plaza na ktorej mieszkam (a raczej wzgorze pomiedzy dwiema plazami) to wspaniale miejsce – chill out, muay thai, piekny widok na morze, palmy, dobre jedzenie, spoko ludzie, slona woda, zolte slonce, srebrny glob, deszcz raz dziennie, grzybowe szejki, bangh lassi, relaks i odpoczynek
a jednak czlowiek gna dalej. jutro ruszam tyl do pattani (wpisz w google – pattani news) – zrobic co nie co zdjec. mam nadzieje ze jakos to bedzie
human zoo
ludzie to zwierzeta. czasem mile czasem mniej. ludzie zjedza, polkna i spozyja wszystko aby wydalac kopulowac i znow pochlaniac. to wszystko przy nieustannym mechanicznym bicie, na plazy, w morzu, w swietle ksiezyca i opgromnych reflektorow. full moon marty na koh pangan to szalenstwo – lecz moge sobie tylko wyobrazic jak wygladalo to 10 lat temu – bez zadnych zasad i regul. teraz 10000 ludzi uznalo ze chemiczne szalenstwo jest jedynym egoistycznym wyjsciem z calej tej sytuacji.
wcale tak nie mysle
jest wiele innych
ciekawszych
wyjsc