Miesięczne archiwum: listopad 2001

QUITO

Quito jest tak brzydkie, ze az piekne. Dyszczy, chmurzasto, slonce ucieklo. Rownik? 0,0 ? Gdzie jak? coś Moze to ta wysokosc 2800 mnpm. Budynki, potraktowane przez tubylcow i czas bez jakiegokolwiek szacuneczku. Odrapane, wzniesione jeden na drugim, na wzgorzach wyrastajacych z betonu.

Dotarlem do Nowego Miasta. Glodny jak wilk, zmeczony jak pies, znalazlem hotel, ktory mialbyc tani, ladny, z kiblem i widokiem na najlepszy burdel w miescie. Wszystko to najprawdziwsze klamstwo. Lonely Planet, moj kochany przewodnik, znow skrewil. Jutro przenosze sie do El Centro del Mundo (Centrummm swiara??? – ciekawe czemu).

Nowe miasto jest calkiem calkiem. Internet za 80 centavitos. Knajpy, kina. I dwie ksiegarnie z niesamowitym wyborem anglojezycznych tytulow. Mam juz pare na oku. Jak np. LP Cuba za 12$ i Antalogia Jack Keruac za 17$…. mniam….

Paranoja. Ponoc AIRPASS na Karaiby z wenezuelskimi liniami lotniczymi – nie istnieje. Jutro sie do biura przejde i zrobie im raban. Przyszedl czas decyzji. Jutro wale do ambasady Kolumbii (jednak). Jak dostane wize, wale ladem na Karaiby. Potem do Caracas, gdzie sie zastanowie co dalej. Jezeli biurokraci w ambasadzie ziewna i odmowia, bede probowal z tym airpassem. Moge tez leciec do Caracas z Quito normalnym lotem za 270$. Jest mozliwosc do Havany bezposrednio za 370$. AAAA..aa… sam nie wiem. Ktos pomoze? ktos doradzi? ktos ma genialny pomysl?

Siedze w pizzeri i obserwuje jak kelner probuje mnie w tzw. chuja zrobic. Nie ladne to slowo – ale po imieniu rzeczy nazywam. Poprosze MALE piwo – koles przynosi duze. Chwile potem taszczy jakis chleb, ktorego przecie, do diaska, nie zamawialem. Prawdopodobnie skonczyl wieczorowy kurs telepatow w Nowosybirsku i wyczytal glod z mojej twarzy, a brzdeczace monety w mojej kieszeni podniecily go na maxa.

No.. ale pizza byla dobra…

Glowa znow pelna mysli, planow. Zmeczony, wroce pewnie do swojego smierdzacego hotelu i zasne kamiennym snem. Chyba, ze…

Opublikowano americana | Otagowano

Po prostu to zrob….

Historyje dziesiatkow ludzi spotykanych w drodze ukladaja mi sie w glowie. Spisuje. Nie kradne, ale kolekcjonuje i skladam na twardym dysku mojej glowy. To bedzie rzecz o tym jak ludzie przelamuja bariery – a mowiac scisle jedna bariere – ta w mozgu.

MOZESZ ZROBIC WSZYSTKO.

Hm… no prawie. Przelam sie, mysl elastycznie, wyobraznia to twoja bron i narzedzie pracy.

Ludzie w drodze. 20-30 lat. Czasem wiecej. Jezdza dookola swiata – czy sa milionerami? Nie. Czy maja konto pelne dolcow? nie. Wiec jak to sie dzieje?

Moment, chwila. Skladam slowa w calosc. Opowiadanie. Moze pomysl na film. Pomysl na FILM juz jest. I zostanie ZREALIZOWANY.

Lamac bariery, stereotypy, uprzedzenia, wyczuwac dobrych i zlych ludzi, aktorow i ludzi prawdziwych – z krwi i kosci. Co sie w popiol obroca. Ale teraz zyja i robia dobre rzeczy. Kaosmos. Do tego wszystiego dodac odrobine szczescia, umiejetnosc lub DAR znajdowania sie w odpowiednim miejscu i czasie – hardkorowcy pewnie dodali by zeschniety skrzek zaby, pazur nietoperza i niezywy plod lamy – ale te rzeczy sa zbedne.

***

Wczoraj pedzilem rowerem droga przecinajaca zielone wzgorza. Wokolo wulkany, wodospady. Waska drozka, na dole przepasc. Gdzies juz to widzialem. Deja vue. Taa.. to bylo w Boliwi – la Paz. 11 wrzesnia tego roku. Tez rower, wymijanie autobusow, bloto na twarzy. Tyle ze jakosc mniej dramatycznie i latwiej. Taka wycieczka. Wrocilem po 3 godzinach. Spotkalem sie z Tali (Dania, ale tatus z Izraela) i ekipa z Angli. Zabijajac czas gralismy w DICEMANA – czyli lazilismy cala brygada rzucajac koscmi – 1: w lewo, 2: prawo, 3: siedzenie w parku, 4: isc na piwo, 5: pocalowac stara wiedzme sprzedajaca slodycze (fujj), 6: costam innego. I tak z 3 godziny.

***

Pobudka. Place z hotel. Slonce znow radosnie spoglada z gory. Jade do Quito. Tam sie okaze co dalej. Kolumbia? Wenerazuela? Karaiby? Jamajka? Kuba? Centralna Ameryka? Meksyk? USA? Gdzie jak kiedy i co?

Opublikowano americana | Otagowano

BANOS

Jak tak dalej pojdzie – to chyba pozbede sie biletu powrotnego z NYC i uderze wplaw. Spadajace samoloty, awionetki. W imie barona Zeppelina. I Osamy bin Ladena. Ale trza liczyc na szczescie, co nie? Sciskajac w reku kamyk zielony, wsiasc do samolotu…

Cuenca, Ekwador.

Ekwador. Nic nie-robienie. Przebywajacych tu turystow podzielic mozna na tych co objechali cala Ameryke i dotarli do tego kraiku, na tych co przyjechali tylko i wylacznie tu i tych co zaczynaja swoja przygode od rownika.

Generalnie ci co juz objechali Ameryke lapia tzw. EKEFKT NICNIEROBIENIA. Nie zwiedzaja, nie zalapuja sie na roznego rodzaju atrakcje turystyczne. Odpoczywaja, lenia sie, ziewaja, grzebia w nosie. Przez miesiac, dwa. Browczyk, ksiazka, internet, lezeniem dupa do gory, lub brzuchem (zalezy od preferencji).

Ci z kolei co przyjechali tylko do Ekwadoru – zaliczaja Ameryke Pld w pigulce – ocean, gory, dzungla, kurs jezykowy. Sa zachwyceni i dzialaja jak w amoku, przemieszczajac sie z miejsca na miejsce, zaczytujac sie w przewodniku, zwiedzaja muzea i resztki inkaskich ruin (ktore sie nawet nie umywaja do tych w Peru)…

taa….

No bo przeciez nic sie tu nie dzieje. Jest taka piosenka MANU NEGRY „Guayaquil City” (Najwieksze miasto Ekwadoru) i jedna sentecja:

Oyé pana! que pasa por la calle ? Paaasaa nadaaa..

Co oznacza: HEJ! Co tam na ulicy? nic tam nic tam….

***

Po upojnych dniach nudy i beztresowego zycia i jednej ZAJEBISTEJ IMPREZY w garazu, opuscilem Cuence.

Autobus, 10 godzin i Banos.

Co oznacza nazwa Banos? Banos to kibel po prostu, lub lazienka – takie Ekwadorskie Baden Baden lub Kudowa Zdroj. Slynna miejscowosc wypoczynkowa, mozna posiedziec w goracych zrodlach i ugotowac jajeczka.

Spotkalem paru znajomych z wczesniejszych miejsc. Aviada z Izraela (ktorego spotykalem z 5 razy wczesniej), Oliviera i Charlotte, Darrena, Macka (Montanita).

***

Obudzilem sie z rana. Tzn okolo poludnia. Ziew. Saltka owocowa w barze i czarna kawa. Przy dzwiekach Phila Collinsa. Another Day in Paradise. raj to moze nie jest, ale pieknie i zielono w okolo, sliczne wzgorza – prosto z Hobbitonu, mogliby tu nakrecic Wladce Pierscieni. Mialem sie wybrac na rowerek, porobic zdjecia, ale ogolne niemoc nie pozwolila mi ruszyc sie z miejsca. Moze jutro. Aha – w czasach gdy prace latwo stracic i gdy trzeba byc wszechstronnym nauczylem sie ZONGLERKI. 3 pileczki i 3 godziny spedzone wczoraj na treningu. Teraz moge juz pracowac w cyrku.

banos1

banos2

banos3

banos4

banos5

banos6

bart_bike

cablecar_mujer

kurza_lapka_big

rio

rodzenstwo

truck

wodospad_diablo1

Opublikowano americana | Otagowano

Zagubiony w kosmosie

Wciaz nowi ludzie. Zeszyt zapelnia sie kontaktami, e-mailami. Tak, tak – oczywiscie napisze. Podaje adres strony i galerii ze zdjeciami. Czesc, czesc, powodzenia. I w 90% widze czlowieka po raz ostatni w zyciu. Razem z miedzynarodowa ekipa szwedasz sie po miescie, wypijasz hektolitry moczopodobnego browca, idziesz na pizze, rozmawiasz o zyciu, spisz w tej samej zbiorowej sali w hostelu. Pewnego dnia pakujesz plecak i ruszasz w dalsza droge. Czasem twisz z czlowiekiem lub grupa pare dni, tygodni w drodze. Bez zobowiazan. Cos nie pasi. Bye i juz cie nie ma. Samotne podrozowanie z plecakiem to nie zabawa dla niesmialych odludkow – musisz gadac, mowic, sluchac, spotykac, poznawac, przedstawiac sie 15 razy dziennie i zapamietac wszystkie imiona.

Czasem po prostu mam ochote zniknac, zamknac sie w pokoju i poczytac ksiazke. Czasem. Gdy tego potrzebuje. Uciekam tez w siec, gdy nie mam juz sily. Maile, blogi, newsy, zdjecia. Dodaje to mocy. No i telefony do rodziny.

Glowe mam jak przejrzaly arbus. Ogromna i pelna pomyslow. Musze myslec caly dzien, uwazac, miec oczy z tylu glowy i umiec wyczuc czlowieka, sytuacje, klimaty, aby nie wpieprzyc sie w cos niezdrowego.

Gdzies w kosmosie znajduje sie mala blekitno, zielono, zolta planeta. ZIEMIA. A ja jestem tylko malym czlekiem posrod 6 miliardow innych. Gdzies w drodze.

Opublikowano americana | Otagowano

Ja i pilka

Wlasnie to znow mialem podsumowanie sklecic z resztki slow jakie mi w glowie pozostaly – bo czas pedzi do przodu i 4 miesiace w drodze nie wiadomo kiedy minely. Ale rozklejac sie ani mysle.

Idac za ciosem i bedac pod niewielkim, ale zawsze, wrazeniem meczu i tego co sie po nim w Ekwadorze wydarzylo, postanowilem napisac pare slow o PILCE NOZNEJ, skorzanej, okraglej, czasem szmaciance, badz tez kawalku gumy czy zwitku brudnych szmat.

FAZA PIERWSZA – NIESWIADOMOSC

Mialem lat 6, byl rok 1982. Po czarnobialej dobranoce (nie pamietam czy byl to Bolek czy Lolek) kazano mi spac. Potem chyba mama czy tato wyrwali mnie ze snu i zaniesli do duzego pokoju. Tam przykryty gruba puchowa koldra i wlepilem swe oczy w niewiadomo czemu KOLOROWY teraz telewizor. To jest jak sen, mgliste wspomnienie przedszkolaka (hm… wtedy to bylem w zerowce chyba). To byla wazna sprawa – Polska grala z Francja o 3 miejsce mistrzostw swiata. 3:2. Polska wygrala…

FAZA DRUGA – ZAUROCZENIE I KARIERA KOPACZA

To bylo rok pozniej. Poszedlem do podstawowki. Betonowe boisko czy sala gimnastyczna pelna od dzwiekow piszczacych chinskich trampek i potu. Szkola podstawowa numer 3 w Klodzku, WF, SKS.

Potem na komunie dostalem swoja PIERWSZA PILKA – „piatke”. Skorzana, klasyczna pileczka, ktora mi wkrotce jakis zly czlowiek zapierdolil. Mialem wiele pilek – zszywanych, sklejanych, czasem na swiatlo dzienne wychodzil pomaranczowy balon. Byl to znak, ze pilka wkrotce odejdzie. No i rzeczywiscie tak sie dzialo – szczegolnie gdy gralo sie na bezlitosnie betonowym boisku przy podstawowce. Byly wlasciwie 2 miejsca – boisko przy trojce i trawiaste, krzywe, pseudo-boisko z kamiennymi slupkami i niewidoczna, nieokreslona w przestrzeni poprzeczka, na rozleglych lakach osiedla przy ulicy Rodzinnej. Wiele godzin sie gralo, az do zapadniecia zmroku, gdy pozycji pilki mozna bylo sie jedynie domyslec. Guzy, siniaki, placz lalusiow, bo ktos ich kopnal, podczas twarde meskiej gry 12sto latkow. Tak, tak. Krwawe to byly pojednynki. Bylem chyba niezly. Nie najlepszy, ale brame strzelic niejedna potrafilem.

W 1986 Polska sromotnie przegrala na Mundialu. Brazylia rowno skopala im dupe. 4:0. Wciaz wtedy wierzylem w PILKE. Kupowalem znakomity tygodnik PILKA NOZNA, wyklejalem zeszyty innymi biografiami pilkarzy, czytalem ksiazki o futbolu (oczywiscie czytalem tez inne). Np. przebrnalem przez dwie ksiazki pewnego Bonka, slynnego polskiego kopacza, ktory teraz jest wazna osobistoscia. Takze przestudiowalem doglebnie paszkwil bramkarza Schumachera (NIEMCY). Nie ominalem biografii innych slynnych futobilstow.

Wciaz ogladalem mecze, ludzac sie, ze masza reprezentacja w koncu wygra. Niesmiertelny Szpakowski i Szaranowicz, niechybnie spozywajac czysta wyborowa w studiu TVP, snuli wspomnienia i bajki z remisowego meczu na Wembley, gdy jak wszystkim wiadomo Tomaszewski zatrzymal Anglie. Zycze Ekwdorowi, aby ten ich remisowy mecz (podobniez w eliminacjach do MS) nie okazal sie dla nich FATUM.

Ogladalem to ze wzrastajacym obrzydzeniem, Az przestalem, bo poszedlem do ogolniaka.

FAZA 3 ZNIECHECENIE

… az poszedlem do LO. Tamze moje zainteresowanie kopaniem spadlo prawie do zera. Przestalem grac i ogladac.

FAZA 4 RENESANS

No wlasnie – odrodzenie przyszlo troche za pozno. Polska znow gra i w patriotycznym uniesieniu z radoscia wybralbym sie do Korei i Japoni…

***

W drodze spotykam sie z pytaniem – skad jestes? Polska, polska, polonia, polonia… hm.. hm… aaa ! LAto!, Boniek! – wykrzykuje stary i wierny kibic z Ameryki Poludniowej.

***

Skonczylem czytac „Pod mocnym aniolem” Pilcha. Polecam wszystkim, szczegolnie alkoholikom. Moze znajda pretekst aby przestac, a moze aby pic dalej?

***

Biuro podrozy. Jak zwykle, jak wszystko, porazilo mnie niekompetencja. Sprawa: AIRPASS na trasie Quito-Caracas-Kingston-Hawana-gdziestamze jest wciaz niewyjasniona. Ponoc taki bilet nie istnieje, a moze tylko pani z ktora rozmawialem jak najszybiej chciala opuscic miejsce pracy, aby dajmy na to zdazyc do fryzjera. Tak, to musialbyc fryzjer – biorac pod uwage kondycje jej wlosow.

Opublikowano americana | Otagowano

Czasem remis oznacza zwyciestwo i smierc.

Wrocilem do hotelu. Spotkalem Mathanje z przyjaciolka. Pare zdawkowych zdan – moze dlatego, ze Holenderki na innej fali raczej nadaja. Czasem spotykasz osobe, ktora mowi tak monotonnie, ze usypia. Wiec w czasie rozmowy wylaczam sie co chwile. Wyciagnalem swiezo wydrukowana ksiazke Pilcha i zanurzylem sie w historii. Slowo po slowie. Ostroznie powoli, smakujac sentencje. 20 kartek A4, czcionka verdana 8 – ksiazka ale nie ksiazka. Brak okladki, ponumerowanych stron. Nie szkodzi. Wazne ze jest.

Za 1,5 godziny zaczyna sie mecz. Cale miasto i pewnie caly Ekwador biega po ulicach w zolto-niebiesko-czerwonych koszulkach, powiewajac flagami. Si si se pudo! krzycza. Mecz z Urugwajem. Ekwador potrzebuje tylko remisu.

W przyplywie sarkastycznej przekory mialem sobie zakupic koszulke Urugwaju. Tak, to bylo by calkiem zabawne. Moje cialo poniewierane przez wsciekly tlum, a potem spalone na rytualnym stosie przez futbolowych fanatykow.

Ze swiezo spotkanymi ludziskami udajemy sie do baru. Ekipa miedzynarodowa. Polska, Szwajacaria, Holandia, Irlandia, Kanada. Usmiecham sie. Z tych wszystkich krajow tylko moj kraj awansowal do Mistrzostw Swiata. Onanistyczna duma ;)

Piwko, kanapka z warzywkami. 15:00. Zbiera sie tlum. Nerwowa atmosfera. Dwa telewizory. Zasiadamy na stolkach i wlepiamy oczy w EKRAN. Hymn, pierwsze kopniecie pilki. Zaczelo sie. Dwoch komentatorow wyrzuca z siebie slowa z szybkoscia UZI. Mogliby byc wzorem dla Szaranowicza i Szpakowskiego. Im pilka blizej bramki urugwajskiej ty tlum w barze szaleje. Go GoGOLLL!! Nic z tego. Sube sube – do przodu! Ekwador….

W 30 minucie pierwszej polowy – Urugwajczyk bezwzglednie wykonuje karniaka i jest 1:0 dla Urugwaju. Cisza. Smutek. Gorzkie i siarczyste przeklenstwa. Barmanka z makijazem w koloze barw narodowych rosnosi kolejne, tym razem mocniejsze drinki. Druga polowa. 10 minut do konca. Ekwadorec w koncu zdobywa gola. Radosc. Szklanki lece na podloge, rece w gore. Remis – ktory oznacza zwyciestwo. Przez ostatnie minuty druzyna gospodarzy zagrywa w podawanego na wlasnej polowie, starajac sie nie oddac pilki Urugwajowi. I nie oddaje. Gwizdek. Ludzie wylegaja na ulice. Szalenstwo. Ekwador po raz pierwszy zagra w MS! Klaksony samochodow produkuja znajomy mi rytm z warszawskich ulic, gdy gra Legia.

E-e-e-kwa-dor!E-e-e-kwa-dor!E-e-e-kwa-dor!E-e-e-kwa-dor!

Zachodze do sklepu. 4 starszych kolesi chce sie koniecznie ze mna napic. Wiec pijemy – 3 kolejki jakiegos paskudnego alkoholu.

Futbol w Ameryce Pld. to religia. Lekarstwo dla mas – upokorzonych, biednych ludzi, ktorzy czasem nie maja co do garnka wlozyc, jezeli maja garnek. Smierc, pilka, religia, Jezus, polityka, salsa i muzyka. Kolorwa mieszanka – kwintesencja kontynentu.

Wieczor w Cafecito. Miedzynarodowo, alkoholowo, glosno, beztrosko. Spacspacspac.

Nastepnego Dnia.

Podczas swietowania REMISU zginely 4 osoby a 70 odnioslo obrazenia. Alkohol, strzelaniny, pare osob przejechanych przez rozpedzone samochody…. religja.smierc.futbol

Opublikowano americana | Otagowano

CUENCA

Bla bla bla. Madre slowa, przemyslenia, wnioski – wyparowaly. Czuje sie znakomicie. Jakos lekko i beztrosko. Ale zdania sklecic nie potrafie. Czytam inne blogi. Smutek, gniew, deprecha. Jesien. Nieuchronna sprawa, mysle sobie. Czy cierpienie i pernamentny dol pomagaja w pisaniu? W tworzeniu? Wszystko wskazuje ze tak. Poce sie. Czacha dymi. Brak polskich slow. Na szczescie wydrukowalem sobie ksiazke Pilcha za 2 dolce ;) – aby sie zainspirowac co nieco.

Ruszylem tylek z Montanity. Swoja umiejetnsci surfingowe zamierzam za czas jakis podszkolic na THAITI (yes yesssss :)). 6 rano, pobudka, dzien wczesniej lzawe pozegnanie ze wszystkimi (z psami tez). Wraz z Brandonem uderzylismy do Guayaquil. Ten skierowal sie na poludnie. A ja na wschod. Musi tam byc przecie jakas cywilizacja. I tak dotarlem do miasta zwanego Cuenca. Pikne, sliczne, klimatyczne. Moze pare dni tu ostane. Zadekowalem sie w hostalu El Cafecitio. Spal ktos z was kiedys w kawiarni (oczywiscie wylaczajac tych co zasypiaja przy kawiarnianym stoliku)? W holu miesci sie kawiarnia, ludzie imprezuja do 23:00, potem mozna spac. Moj pokoj (dormitorium- sala zbiorowa z calkiem czystym kibelkiem) miesci sie tuz tuz.

Co tam jeszcze? Wlasciwie to nie wiem, bo jakis zdekoncentrowany jestem. Aaa! JEst mecz! Ekwador – Urugwaj w Quito. Dzis caly kraj paraduje w zoltych koszulkach druzyny pilkarskiej. Flagi okrzyki. Mam nadzieje ze wygraja (Ekwadorce rzecz jasnawa) – bo bedzie totalna FIESTA – a kobiety w przyplywie radosci i szalenstwa, stana sie bardziej wyzwolone (sic). Rzecz toczy sie o wyjazd do Korei i Japoni….

o v e r

kto_jest

cuenca

cafecito1

roboty1

letmetakeyoudown

gazeciarz

pies_binladen

pascal_becca

z_coolpixa

undos2

en_pene

rebecca

szyjem

unidos

chaos_bar

unidos_sm

Opublikowano americana | Otagowano

Ostatnie dni w Montanita

Wioska jest pelna. Jak juz wspomnialem. Korek na jedynej ulicy. Ogromne terenowe pojazdy, kierowcy w ciemnych okularach prowadzacy w Miedzynarodowym Stylu Cwaniaczkow, z reka wywieszona za szybe. Na tylnich siedzeniach cytate czarnulki, czasam na pace (gdy jest to terenowy truck). Wolno poruszaja sie po miescie, psy skomlac zchodza z drogi. Potem parkuja gdzies pod imprezowania, alkohol leje sie strumieniami, ludzie nie wiadomo czemu kreca sie po ulicy zamiast siedziec w barach. Ogolna rozpierducha i halas. Po 3 tygodniach czuje sie jak w swoim miescie, wiec podswiadomie nie lubie introzow nawiedzajacych moje miasto. Wczoraj drugi sloneczny dzien jak tu jestem. Surfowanie o zachodzie slonca. Pieknie….

Powoli zbieram graty. Robie jeszcze zdjecia. Licze filmy jakie mi zostaly z tej ogromnej sterty z poczatku podrozy. Znow zaczalem czytac przewodnik. Czas ruszyc d u p e.

Opublikowano americana | Otagowano

SURFING, trzeci tydzien

Ludzie maja wakacje w Ekwadorze. 4 dni wolnego czy cos w tym rodzaju. Zjechala sie wiec banda nowych ludzi do Montanity.

Skutek – w sklepach ceny poszly w gore, hotele wprowadzily nowe stawki (dolar wiecej z osobe). W moim ulubionym barze z zywymi skorpionami, nowy barman (stary gral w szachy i pil wodke) chcial mnie zczardzowac 1,5 za butle browczyka. Brendanowi ktos zwedzul pantalones (spodenki surfingowe) z balkonu. Mam nowych sasiadow – ekwadorskich dresiarzy – ktorzy robili pozna noca wodke na balkonie, sluchajac jakies muzycznej ichniej kiszki, musialem wiec interweniowac jak stary zgred. O 6 rano impreza pietro nizej – 15 latki z Guayaquil. Dzizzzas….

W wodzie zrobilo sie gesto. Pewnie jutro pojawia sie SURFNAZIS walczacy o kazda fale i starajacy sie obciac sie leb swoja nowa deska 7 stop 2 cale.

Nie jest wiec lekko…

SURFING

Robie postepy, wiem jak pokonywac kolejne fale (paddling out), wiem jak szybko poruszac sie w wodzie i jak optymalnie ulozyc cialo na desce (lezac na desce trzeba dotknac koniuszkiem palca dziob deski).

Najpierw nalezy przebic sie przez male fale i biala piane, ktora produkuja rozbijajace sie fale. W odpowiednim miejscu siadam na desce i czekam. fajne uczucie temu towarzyszy. Co 10 metrow siedzi inny koles (jest tez pare surfujacych lasek) w milczeniu obserwujac horyzont. Fale przychodza … falami. Po 3,4 minutach oczekiwania – przychodzi 5-6 duzych fal. Z reguly lapie sie na ta druga.

W odpowiednim czasie nalezy machnac lapami 3,4 razy aby moja predkosc i predkosc fali w miare zsumowaly sie. Bedac na szczycie nalezy wskoczyc na deche obiema stopami. Oj, trudna to sztuka – z 20 razy mi sie udalo. W pozostalych przypadkach pilem wode. Aby surfowac w miare, potrzeba paru lat i najlepiej zamieszkac w takim miejscu i trenowac dzien w dzien.

W wodzie trzeba uwazac na innych. Gdy gesto od ludzia robi sie niebezpiecznie. Mozna stracic leb, utopic sie, ktos moze porysowac ci twarz statecznikami sterczacymi od spodu, mozesz zlamac deche , a potem za nia slono zaplacic.

Ceny desek? W Montanita jest fabryka i sklep – nowa decha z drzewa balsa – 400$. Nowa decha z wlokna okolo 1000 dolcow. Uzywane – okolo 100-200 dolarow. W przypadku zimnej wody – surfer potrzebuje tzw. WET SUIT – mokre wdzianko ze specjalnej pianki. Tez trza slono placic. W zaleznosci od grubosci piany od 100 do 300$. Wiec nie jest to tani sport. Codziennie pozyczam deche z drzewa balsa za 2$ – calkiem rozsadna cena.

Uff…. ide chyba posurfowac.

Opublikowano americana | Otagowano

1 listopada

Jak zwykle obudzil mnie halas – to nowi ludzie sie zjechali, ogladali pokoje, szurali ciezkimi buciorami, ciagali bagaze po schodach. Spac sie wiec dluzej nie dalo. Zabki, leb pod prysznic, lekko ziewajacy schodze na dol – bulki, ser i filizanka goracej kawy z odrobina mleka. Zasiadam na balkonie, Olivier zapodaje jakas francuska muze, Brendan rysuje jak zwykle, Charlotte robi jointa na sniadanie, pojawiaja sie nowi sasiedzi – Amerykanie.

Dzien jak dzien. W Polsce pewnie wracalbym teraz z cmentarza, w szary, zimny, przygnebiajacy wieczor. Mialbym palce pokryte woskiem ze swieczek, w telewizji tona wspomnikow o tych co odeszi, w nocy horror lub film o duchach, w radi Lennon, Marley, Joplin, Morrison, Cobain.

W Ameryce Poludniowej ludzie zwykli zbierac sie na cmentarzach, zasiadac przy grobach bliskich. Zapalaja setki swiec, wyciagaja jedzenie i napoje z toreb i spozywaja w uroczystym milczeniu wraz z duchami bliskich. Ceremonia. Ponadczasowosc.

Dzis nie odwiedze grobow bliskich. Dziadkow, wujkow. Nie pojde na cmentarz. Ale pomysle…

Opublikowano americana | Otagowano