W koncu po 7 dniach do Guayaramerin. 7 dlugich, krwistych nocy.
Wizyta w migraccion (aby przedluzyc se wizy). Koles w krotkich spodenkach wita mnie w drzwiach – Hola, amigo, como estas? – pot leje sie ciurkiem, jest parno i tropikalnie. Zar tropikow. Atmosfera ociera sie o szczyty lenistwa – koles przybija mi i Marcelowi piaczatke w paszporcie: 30 dias. Czyli moge sobie pobyc w Boliwii do 12 pazdziernika 2001. Ladnie, ladnie.
Siedze w knajpie. W ktorej nic nie serwuja. Zero zarcia – cale miasto oczekuje prezydenta Boliwii. Chrzanie prezydenta – ja chce jesc! W koncu nadjezdza. Pije piwo. Kolumna samochodow mija bar w ktorym siedze. Znuzenie.
Wieczor.
Oczywiscie tradycyjny spektakl w wydaniu boliwijsko – tropikalno – malarycznym. Kolko, koleczko. Motorki, motory – mlodociani boliwijscy DAWCY NEREK daja z siebie wszystko. Flirty, pogaduchy. Czerwone swiatlo – jak swiatlo..?
Wpadam na pomysl aby wynajac moto-riksze. Marcel przynosi 4 zamrozone browczyki i dolaczamy do widowiska. Wygodnie siedzac liczymy okrazenia. W koncu nasz drajwer staje. POkazuje na flaka. Ehh….
Spotykamy Julia z migraccion. Jest ze swoim kumplemm Cezarem. Jedza, gwizdza na panienki – wypijamy pol skrzyni piwka PACENA. Kolesie sie zarzekaja za najlepsze na swiecie – ze jak?:)))
Julio idzie do kibla – Cezar zwierza sie ze Julio powinien byl spedzic w wiezieniu 120 lat – za seks z nieletnimi chicami.
A ile tych lolitek bylo? – pytam. Diez – odpowiada Cezar, usmiechajac sie pod wasem. No comments.
Rzeczywiscie – panienki, mlodziutkie laseczki biegaja po placu. Hola, hola – wolaja na bialych gringo, usmiechajac sie zalotnie. Maja po 12-14 lat. Te starsze maja pewnie juz dzieci i nie moga po placu sobie pobiegac. No chyba ze mamusia przypilnuje.