podrozowanie, pisanie, pstrykanie

Przemyslalem kwestje pisania na blogu w czasie podrozowania.

Siedzimy sobie w malej knajpce na ulicy w Fezie. Tuz przy bramie Bab Bou Jelud. Piszemy. Obserwujemy. Pijemy. Spozywamy. Czasem ktos wola: bonjour, bonsoire, madam, mysje. Pytaja skad jestesmy, Maroko good? zagaduja… Usmiechamy sie, rozmawiamy. Po angielsku (ja) francusku (wiola). Pare zwrotow po arabsku, uscisk dloni, ktora zaraz potem idzie w kierunku serca. Jest dobrze. Czasem ta nachalnosc i zainteresowanie ze strony Marokanczykow meczy i irytuje, ale tylko czasem. Szczegolnie jak sie jest glodnym, zmeczonym lub w pospiechu.

Podzielilismy sie na role. Ja pstrykam lustrzanka i cyfrowka. Wiola pisze i takze robi fotki cyfrakiem. Jest to dobry podzial, bo nie rozpraszamy sie zbytnio.

Problem wtedy gdy chce sie zrzucic ten tekst na bloga. Nie zawsze trafia sie dobre miejsce, gdzie jest szybkie lacze, poza tym nalezy pisac wczesiej od razu z mysla o blogu. Zwiezle texty, przemyslane, ktore potem tylko wklepujesz.
Kiedys w Klukiem gadalem o Ryszarszie Kapuscinskim. Podczas swoich pobytow w Afryce lub Ameryce Pld mial w reguly mazy budzet. Co jakis czas wysylal depesze do polski. Kazde slowo kosztowalo, czasem sporo. Musial wiec formulowac zwiezle mysli, zdania, ktore dokladnie oddawaly by sytuacje w danym kraju. Ale rownoczersnie nie mogly bys suche, bez smaku…

Teraz w Maroko wpadalismy do kafejek internetowych i nie wiedzielsmy za bardzo jak szybko zrucic nasze mysli, pisalismy jakies nerwowe bzdety , bo tyle sie dzialo ze jak siadles przed ekranem i ta arabojezyczna klawiatura to mialo sie niezla pustynie w glowie…

Swietna sprawa jest czytanie blogow znajomych. wczoraj to zrobilem z przyjemnoscia. Aura, bedur, adomas, bb.blog.pl, magdala,jedrek i inne… wiem co sie dzieje przynajmniej.

Twarze ludzi. Dziesiatki, setki, tysiace. Widzisz je tylko raz, przez maly ulamek sekundy. potem na zawsze znikaja w labityncie uliczek Fezu. Jest ich prawie 9400 w samej medynie (starym miescie). Przerazajace, prawda? Nie ma sensu uzywac mapy. po prostu idziesz, wiesz gdzie jest slonce, tubylcy wskazuja sami droge, czasem zapraszaja do sklepow wyglaszajac niesmiertelna formulke: Just look my friend, you don’t have to buy anything. i tak non stop.

Dzis biegam z aparatem uwieszonym na szyji. Mam obiektyw szrokokatny 20 mm i nie zwracajac niczyjej uwagi robie zdjecia.

Kupilismy dzis bebny z wielbladziej skory. Ceny 25 dolartow za jeden – to cena wywolawcza. W koncu kupilsmy dwa za 13 dolcow plus bambusowa fujarka….

Slonce grzeje, odpoczywamy, przysiadamy w kafejkach, a nocy wychodzimy na dach hotelu i obseraujemy w gory tlum przewalajacy sie po ciasnych uliczkach przy Bab Bou Jelud…

M E K T U B

Ten wpis został opublikowany w kategorii travel i oznaczony tagami , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.