Archiwum kategorii: reportage

Black Market – Ulaanbaatar, Mongolia

Opublikowano on the road, reportage, travel | Otagowano

Trans-Mongolian Railway. Beijing – Ulaanbaatar

Opublikowano on the road, reportage, travel | Otagowano

City Nomads – Mongolia

 w

Opublikowano project, reportage, travel | Otagowano , , ,

In the steppe – Mongolia

Opublikowano on the road, reportage, travel | Otagowano ,

Centralna Mongolia

Środa wieczor

Granica pomiędzy Gobi a Ovorkhangai

Jedziemy jeszcze z 20 kilometrów za Bogd. Dojeżdżamy do zagrody z kozami, aby zapytać o drogę. Dwóch jezdzcow bez siodel wyjaśniło nam ze jadąc 80 km na północ nie ma już żadnych rodzin i zaprosili nas do siebie. Pognali radośnie krzycząc, ze będą mieli jeszcze więcej gości. Chwilę potem zrozumieliśmy o co chodzi.

Akurat zakończyła sie ceremonia postrzyzyn – daakhi urgeekh. Jurta pełna ludzi. Trzy letni chlopczyk podawany jest z rąk do rąk, każdy daje mu banknot i całuje w łysa główkę, z tylu głowy mały spleciony kosmyk włosów które pozostaly.

W jurcie gwarno, gospodyni podaje poczęstunek – przepyszny ser byaslak i jeszcze jeden bialego koloru aaruul. Chleb smarujemy swiezym maslem urum.

Dashwaa – stary człowiek o żywych smiejacych się oczach zaczął opowiadać swoją historię. Najpierw okazało sie, ze zna ojca Tserena z dawnych czasów gdy był kierowca ciężarówki ( tak jak tato Tserena ).

Jego zona umarła bardzo wcześnie. Poznał ja na północy kraju w krainie jezior i lasów. Przenieśli się na południe Gobi i tam założyli rodzinę. Urodzila mu dziesiecioro dzieci i wkrótce potem umarła na raka. Dashwaa uważa ze przyczyną była zatruta woda. Starzec jest również myśliwym. Wspomina jak za czasów komunizmu pomagał polować grupie Amerykanow. Zdziwiony pytam czy to na pewno byli Amerykanie, przecież to były czasy Zelaznej Kurtyny. Dashwaa potwierdza w pełni przekonany. Bayarmaa – młodsza córka – podaje mu kolejna czarke z woda ognista. Oczy mężczyzny robią się szklane.

Kubeczek z wódka krąży po jurcie, nie mam ochoty pić, choć muszę przynajmniej zamoczyc usta.

Dashwaa, Gansukh i Tseren wdaja się w nostalgiczna dyskusje o dawnych, dobrych czasach. Tseren opowiada o Filatovej zonie szefa partii z lat 70tych. Ze to dobra kobieta była. Budowała szpitale dla dzieci, kina teatry, muzea. Mówię Seke ze równocześnie rusyfikowala naród niszcząc tradycyjna kulturę, zwyczaje i myślenie.

Tseren Potem, który z bohaterów „czterech pancernych i psa” był moim ulubionym. Ja mówię ze szarik a on nasladujac owijanie gwoździa wokół palca wskazuje na Gustlika.

Potem chcą sie koniecznie silowac na rękę. Nie robiłem tego od 7 klasy podstawówki ale ku mojemu zdziwieniu wygrywam dwa razy z Barem (jest wstrzasniety zupelnie więc musi się znowu napić ) i raz z Tserenem. Potem już nie mam siły i Baysgalan ( gospodarz) zalatwia mnie w sekundę. Dobrze ze nie wpadli na pomysł zapasów w błocie, śniegu i konskim gownie.

W końcu gospodyni Ulzii podała zupę i przyznam ze była to najlepsza zupa jaka jadłem w mongolii, nie odmówiłem dokladki. Tseren wydobył z kieszeni koreański ostry sos. Genialne. Pyszne.

Jesteśmy na pograniczu pustynii i stepów – deszcz pada coraz bardziej – jutro będziemy w stolicy prowincji

Bar (po mongolsku Tygrys) mój równolatek tylko ze z lipca. Śmieje sie ze ja też tygrys plus T.

Seke juz wie co sie swieci. Nie pójdziemy spać dopóki nie wypijemy butelki wódki do końca. Już się boję, nie mogę tego kurrstwa przełknąć.

W końcu padają na podłodze – ja zawijam się na dywanie w spiworze i próbuje zasnąć. Lapie mnie myslitok. planuje, sklejam pomysły, liczę barany, oddechy i krople deszczu uderzajce cicho o dach jurty. Sen nie nadchodzi.

Noc najgorsza . Dwoch pijaków wróciło do jurty. Wczesniej lezeli w deszczu i blocie na dworze. Gansukh tarza sie po podłodze – delirium. Po raz czwarty zmienilem pozycję swoją względem niego, facet ma wyjątkowo ciężka jazdę. Rzuca sie, jeczy, chrapie, znow majaczy i tak przez trzy godziny. Reszta rodziny śpi jak gdyby nic. Zapewne przywykli. Nie mogę spać. Jeki, chrapanie, pierdzenie i tak w kolko.

Mongolia ustrzegla się plagi narkomanii, prostytucji i AIDS. Gorzej natomiast z alkoholizmem. Dużo pisałem o wódce. Puste butelki walają się przy drogach, przy owo (przydrożnych kamiennych kopcach), w sklepach zajmuja najwiecej miejsca. Podczas wyborow wprowadzili prohibicje, pewnie meliny nie mogly nadazyc z obsluga klientow. Wódka wita i zegna się gości. Azjaci mają inny metabolizm alkoholu, poza tym jak piją to do upadłego. Seke mówi ze młodsze pokolenie przestawia sie na piwo, ale i tak większość pije na umór. On sam nie nawidzi wódki. Ma ku temu doskonale powody – jego matka zapila się na smierc.

Czwartek

Spadł śnieg. Spałem z 4 godziny, teraz siedzę nieprzytomny w jurcie u Bara. W poprzedniej jurcie zostawilem spiwor – Bar pojechał po niego.

Błoto. Błoto. Błoto. W jednym miejscu utopily się 4 ciężarówki i jeden van. Wyciągamy samochód za pomocą łańcucha. Godzina w plecy. Ale w Mongolii każdy pomaga sobie nawzajem.

Zasnalem w fotelu na dwie godziny. Jeszcze kolejne dwie i będziemy na miejscu w Arvaikheer w centralnej Mongolii. Znów mgła i śnieg. W końcu z ulga witamy asfalt i wjezdzamy do miasta. Seke uradowany – to jego rodzinne miasto, z którego wyjechał dopiero po podstawówce.

Arvaikheer

Seke oprowadza mnie po okolicy. Tu było przedszkole, tam salon z grami, tu zakład xero. Idziemy do bloku w którym mieszkał, potem na targowisku bierzemy side-car’a (motocykl z koszykiem) i obiezdzamy okolice. Piękne chmury na granatowym niebie. Szukamy alejki na wzgórzu gdzie mieszkał ze swoją babcia. Miejsce już nie istnieje. Na wzgórzu stoi okropny betonowy obelisk ku czci przyjaźni radziecko-mongolskiej. Robimy siku i dalej w miasto.

Arvaikheer w tym swietle wydaje się całkiem sympatyczne. Położone na 2000 mnpm, kliladziesiat tysięcy mieszkańców, stolica prowincji. Zasuwamy motorem – mam tylko bluzę z kapturem i przeszywa mnie przerazliwy chłód.

Tseren znów spotyka się z kumplem – tym razem jest to gruby, duzy człowiek – szef lokalnej policji. W czwórkę idziemy do koreańskiej restauracji. Gliniarz mówi płynnie po rosyjsku. I jest fanem Hansa Klossa. A jak tam pan Stanislaw Mikulski – pyta ku mojemu zaskoczeniu, ze pamięta nazwisko. Największy problem jest z kradziezami zwierząt – nowoczesna technika pomaga im bardzo – siedzą na szczytach gór z lornetkami i telefonami komórkowymi, obczajaja stada i pasterzy i kradną w najbardziej spodobnym momencie.

Piątek.

Śpię z 10 godzin i rano budzi mnie ponownie słońce i błękitne niebo. Po śniadaniu (zylaste mięso w gorącej wodzie – buee , po zastosowaniu kuracji keczup + chili zupa jest zjadliwa) ruszamy w kierunku UB.

Przejezdzany mostem nad rzeka Ongi – rzeka której już prawie nie ma. A wszystko przez Erel group i czlowieka o nazwisku Erdrnebat. Jego kopalnie zlota, majac gdzies protesty lokalnej ludnosci i ekologów skutecznie zniszczyły system rzeki która prawie wyschla.

Jedziemy w góry, białe szczyty przyciągają mnie jak magnes.

Jedziemy droga przez lancuch górski khangain nuruu. Pytamy o drogę – wygląda na to ze musimy przebić się przez osniezona przełęcz górska.

Rozmawiamy o historii, o tym co zdarzyło się 800 lat temu.

Co byś zrobił gdybyś był wielkim khanem? Pytam Seke

Odpowiedz jaka mi daje zaskakuje mnie – Zmongolizowalbym cale imperium i wszystkie podbite kraje.No tak, widać ze nie był nigdy za granicą i inne kultury zna z książek i filmów no i z opowiadań obcokrajowców.

Mongołowie są bardzo dumni z własnej przeszłości, no chyba ze się zrusyfikowali albo jak młodsze pokolenie zamerykanizowali. Młodzi marzą o Ameryce, Australii czy Europie. wyjeżdżają na obozy letnie do Kanady, czy na Work & Travel do USA i zostają. Seke mówi ze krążą legendy jak szybko można się dorobić i stać się bardzo bogatym człowiekiem wyjeżdżając za granicę.

W Mongolii mieszka 2,8 miliona mieszkańców. W Rosji 2 miliony, w Chinach w Inner Mongolii prawie 4. Oczywiście za oceanem też spora grupa.

Na zasniezonej przełęczy zabieramy autostopowiczow. Starsze małżeństwo i młodego chłopaka. Młody jechał na motorze jako pasazer wcześniej ale trudno przejechać we dwójkę w zapadajacym się śniegu.

Dojeżdżamy do Bat-Olziy. Znów mała knajpka – kawa i buuzy. Zakupy i pytanie o drogę. Mijamy masę skał pochodzenia wulkanicznego i widoczkow a la tapeta defaultova z windows xp.

Dolina Orkhon to przepiękne miejsce. Rzeka wije się niewielkim kanionem. Trawa wyglada jak przystrzyzona pod pole golfowe. Stada koni, jakow, owiec, szukamy wodospadu a potem jakiejś fajnej rodziny aby zostać na noc.

Spozywam bułgarskie wino „niedźwiedź ” rocznik 2008 nad wodospadem z którego nie spada ani kropla. Pijemy, słuchamy Jacka Johnsona i wrzucamy wielkie wulkaniczne kamienie do rzeki – stonefall.

Zbliża się wieczor – trzeba poszukać miejsca do spania. Przez lornetkę wypatrujemy białych pereł stepu. Żadnych jurt na horyzoncie jednak nie widac.

W końcu dojeżdżamy do końca doliny. Nad rzeka stada jakow, owiec, koz i koni. Dwie jurty. Okazuje się ze to krewni, którzy dopiero dziś rozlozyli jurty. Zatrzymujemy się w pierwszej, w której mieszka młode małżeństwo – pobrali się w tamtym roku. Ona w ciąży.

Dzisiaj masakra jeżeli chodzi o żarcie. Cały dzień twarde mięso – zylaste, wchodzące pomiędzy wszystkie zeby. Ledwo udało mi się za pomocą szczoteczki i nitki uporać z jednym posiłkiem zaraz nadchodzil następny. W Mongolii wyboru nie ma – jesz co dają. Bolą mnie więc wszystkie żeby od rzucia i nici dentystycznej. Brakuje mi owoców i warzyw na maxa.

Gospodarz Galiya jest byłym lesniczym – opowiada historie o klusownikach, pożarach, ludziach którzy nie dbają o srodowisko. Miejscowi uważają go za bohatera, człowieka walczącego o prawidłowe zarządzanie darami Pachamamy :)

Bardzo mila rodzinka, rozmowa toczy się do polnocy. Ja już leze w spiworze przysluchujac się rozmowie z której nic nie rozumiem. Seke tłumaczy mi co ciekawsze kawałki i mogę wtedy przez niego włączyć się w temat.

Mlodszy brat daje mi maila, mówi po angielsku (pierwsza osoba na prowincji jaka spotykam wpadająca przynajmniej odrobinę w tym jezyku

Sobota

Wyjeżdżamy z rana i kierujemy sie w kierunku Karakorum. Ze starożytnej stolicy Czyngis Chana nie wiele zostało. Coś tam odbudowali, stworzyli na nowo, aby przyciągnąć turystów. Ja muszę do apteki kupić coś na gardło – chyrlam strasznie.

Powoli zbliżamy sie do UB – robię kalkulacje – wychodzi ze w ciągu dwóch tygodni przejechałem 4000 km po bezdrożach Mongolii.

Jutro lece do Pekinu.

Opublikowano on the road, project, reportage, travel | Otagowano

Gobi

Poniedziałek

Opuszczam UB. Wynajalem za 30 dolarów za dzień terenowego vana hyundai starex i kierowcę o tybetanskim imieniu Tseren. Ma 43 lata, od 18 roku życia jeździł wielkimi ciężarówkami po bezdrożach i stepach. Wygląda na spoko gościa choć ma kamienna twarz Takeshi Kitano. Jako tłumacz i ogarniacz jedzie ze mną Seke.

Unstiin Khiid (Ash Monastery). Trzy czarne kruki siedzą w ruinach lamaickiego monastyru. Drepczemy w kurzu po ruinach kompleksu budynków. Kości zwierząt, czaszki kozłów i obciete kopyta susza sie w morderczym słońcu.

Wspinamy sie po belkach pod dach świątyni. Seke rzuca mimochodem ze to dobrze ze komuniści rozpieprzyli feudalno lamaicki system, który tak naprawdę brał od miejscowej ludności. Takie jego zdanie. Koleś jest anty wszystko – anarchista, wanna-be Indianin – nienawidzi Przewalskiego, który w XIX wieku „odkrył” Takhi – dzikiego konia stepów Mongolii. Ponoć to „odkrycie” przyczyniło się do prawie całkowitej zagłady gatunku. Ale to bardzo ciekawa postać. Trudno o tak dobrego kompana i przewodnika a właściwie łącznika pomiedzy mną a lokalna ludnością. Pewnie gdyby nie Junior & Olusia i poznana przez nich Tuya musiałbym sobie poradzić inaczej. A tak od 2 tygodni przebywam jedynie w towarzystwie lokalesow.

Już dawno zjechalismy z głównej asfaltowej drogi, która i tak kończy się kilkadziesiąt kilometrów za UB.Kępy trawy. Pojedyncze osady jedna na 10 km majaczy na horyzoncie. Zdechła krowa przy drodze. Niefortunnie akurat tutaj zatrzymujemy się aby oddać co nieco.

Wiatr i kurz. Słońce i pustka

Jesteśmy jedynym statkiem na pustyni, ktora była kiedyś morzem.

Opuszczamy suchy step. Teraz tylko zwir, kamienie, piasek i Nic.

You like it ? – pyta Seke

I like – odpowiadam – I like nothing around

Kopalnia wegla – dziś wygląda na opuszczona. Kiedyś komunistyczna potem sprywatyzwana po 1990 roku. Kobieta u której zatrzymaliśmy się w gościnie mówi ze teraz przyjeżdżają chińscy robotnicy aby kopać węgiel rękami – mongolskie bieda szyby.

Suszone mięso – innego o tej porze roku w jurtach nie miałem okazji spróbować. Wiosna rodzą się młode a reszta musi nabrać masy – w lecie zacznie się ucztowanie natomiast jesienią przygotowania do zimy.

Zachodzi słońce. Chyba się zgubilismy lekko. Od jednej jurty do drugiej jest czasem 20 km.

Krajobraz nuzacy i monotonny. Jeden jedyny raz spostrzegan jedno zielone drzewo rosnace przy studni. Kępki trawy, krzaki, piach, kamienie po horyzont. Coraz więcej dwugarbnych wielbladow.

Samochód rzuca coraz bardziej. Kamienisto – zwirowa droga robi sie coraz węższa, choc kierowca naprawdę nieźle daje radę. Zatrzymujemy się w jurtach i pytamy o drogę. Zachodzi słońce, potem pustynny monochrom. Aż przychodzi noc. Pył w płucach, coraz bardziej kaszle. Aparaty zawijam w plastykowe worki.

W pewnym momencie widzimy swiatlo. W okolo dziury siedza ludzie. Kopalnia złota – nielegalna, więc wydobywają rękoma i za pomocą prostych narzędzi i tylko pod osłona nocy. Wśród nich Afro-mongoł , owoc związku afrykańskiego studenta i mongolki. Ludzie którzy nielegalnie wydobywają recznie zloto nazywani sa „ninja”.

Wtorek

Dalanzadgad – stolica prowincji Omnogov. Zakurzone, całkiem spore miasto. Dojeżdżamy po 1 w nocy. W ciemności z daleka mami nas czerwony swietlny szyld Bayan Gobi Hotel. Wbijamy się do skromnego pokoju. Tseren zasypia w ubraniu. Ja jestem tak zmęczony ze nie moge zasnqc, wyciągam z plecaka rozpadajaca sie książkę „podróż do zrodel czasu”, wydanie z 1988 roku, kupione na dworcu w Katowicach. Dzieło Alejo Carpentiera wciąga mnie tak bardzo, ze odplywam dopiero po godzinie. Śnie o dżungli, oceanie i Ameryce Poludniowej ….

Rankiem sniadanie w gospodzie. Czterech typów przy sasiednim stoliku opróżnia litr wódki – dobrze rozpoczęty dzień. Tseren opowiada historyjki z czasow trzyletniej sluzby w wojsku. Koty, bicie, picie i pomiary korytarzy zapalkami. Nastepnie zalatwiamy zakupy, internet, stację benzynowa. Jedziemy do parku narodowego Gurvan Saikhan.

Celem jest Yolyn Am gdzie znajduje się lodowy kanion. Nie jest to może to czego sie spodziewałem – ale parokilometrowy spacer wśród skał, po lodzie to czysta przyjemność.

Zaliczamy pierwsza katastrofę samochodowa – na wertepach pęka wzmocnienie podwozia. Na szczęście całkiem niedaleko mieszka kumpel Tserena z wojska. Ostroznie jedziemy do obozu, aby zreparowac hyundaia. Z zachodu idzie piaskowa burza. Wiatr coraz silniejszy widoczność żadna. Dzisiejszy plan to dojechać do obozu przy diunach. 150 km – moze się uda.

Parę godzin później

Zapomniałem jak kończą się spotkania z kumplami z wojska. Tseren z ziomkiem znikają gdzieś, w poszukiwaniu „narzedzi” a może „instrukcji obsługi do poczytania”. W każdym razie wracają szczesliwsi. szybko naprawiają brykę, jedziemy w odwiedziny i na posiłek do rodziny ziomka. Znów ten sam rytuał: herbata, ciasteczka, zupa z mięsem i kluskami, polariody, oglądanie zdjęć w rodzinnym albumie i w drogę. Tseren jest ewidentnie wstawiony – opierdalam go zeby wolniej jechał. Po godzinie jazdy lapiemy gumę. Seke robi nu wykład: stawiamy ultimatum albo przestaje pić albo nie jedziemy z nim. Dziwnie zapewnie brzmia te slowa na srodku pustyni – jestesmy przeciez na niego skazani.

Widoczność spada do 200 metrów, nisko zawieszone słońce nieśmiało święci, lecz szarość popołudniowa jest niemal przygnebiajaca. Nie wiemy czy dobrze jedziemy, trudno znaleźć drogę w tym mongolskim mleku. na następny taki trip biorę z sobą gps. Seke przez chińska lornetkę dostrzega coś co wygląda na majaczace diuny…

Dwie godziny później

Wciąż jedziemy. Mamy jeszcze 20 kilometrów do obozowiska. Powtórka z wczorajszej nocy, dobrze ze Tseren już wytrzezwial. Pisząc te słowa lapiemy znów gumę, zostala nam druga zapasowa opona – pod podwoziem. Problem w tym ze nie możemy jej odkręcić. W końcu udaje się, oby tylko trzecia opona nie strzeliła.

Dojeżdżamy do tourist camp. Turystów nie ma w ogóle, gwiad na niebie nie widać. Seke negocjuje ceny za prosty posiłek i spanie. Trwa to dobry kwadrans zanim zasiadziemy w restauracji. Piwko, zupa, swiezutki, goracy chleb.

Środa

O poranku budzi mnie deszcz. Błogosławieństwo dla pustyni i jej mieszkańców. Choć wcale nie dla podróżnych. Owszem kurzu nie będzie , gorzej z koleinami i błotem. Chyba przywiozłem im dobra pogodę.

Rezygnujemy z odwiedzin i wloczegi po diunach. Lepiej nie ryzykować zakopania się w błocie. Druga rzeczą są opony a raczej ich brak. Ruszamy do Bulgan – pierwszej osady na północ od Gobi. To tylko i aż 130 kilometrów. Wulkanizacja, sklep i ropa – podstawowe potrzeby.

Jest mglisto i zimno. Temperatura spadła o 25 stopni. Jedziemy we mgle, z magnetofonu wciaz ta sama taśma. Kobieta spiewa o Gobi i smutnym placzacym wielbladzie. Muza jest może pompatyczna i kiczowata w sposobie aranżacji i doboru instrumentów ( a raczej ich braku – syntezatory kroluja), ale jest klimat.

Seke mowi ze tala mgła oznacza trzy dni deszczu. Potem przyjdzie słońce i pustynia zmieni kolor na zielony. Na pewno będzie też masę grzybów. Od razu wyobrażam sobie kempy trawy i miejsca w których sraja owce – mongolscy szamani na pewno znają działanie psylocybiny. Seke natomiast nie wie o czym do niego rozmawiam.

Zapuszczamy Yat-Kha. Love will tear us again – wykonane w technice śpiewu gardlowego pasuje jak nic innego w tym mrocznym, mglistym i tajemniczym miejscu.

Zrobiliśmy już tysiąc kilometrów po bezdrożach południowej Mongolii. Za szybko, za dużo, ale co zrobić jeżeli bycie w drodze uspokaja mnie, rozklekotane skamlemie amortyzatorow to czysta muza dla duszy. Monotonny krajobraz pomaga myśleć i skupić sie na paru rzeczach w głowie. Drogę urozmaicają wizyty u przypadkowych ludzi. Co kilkadziesiat czasem wiecej kilometrow przejezdzamy przez małe wioski na końcu świata, gornicze osady zapomniane przez rząd i notabli, bez łączności, zapewne niegdyś zbudowane w trudzie, teraz zapuszczone, straszace kikutami zawalonych budynków.

Przy drodze rozstawiono stoły. Na nich poukladane bezladnie i przpadkowo dziesiątki, setki niewielkuch skamieniałości, kamienii, jaj dinozaurów, rzadkich kamieni. Za chwilę na motorach zjawiaja sie lokalesi. liczą ze kupię coś od nich. Spoglądam na te dowody, ze świat nie powstał 6666 lat temu, jak twierdzą fundamentalni chrzescianie, dla których ziemia wcale nie jest okrągła. Wywozenie z kraju tych kawałków zamierzchłej przeszłości karane jest przez służbę celna.

Wulkanizacja w Bulgan. Kły czarnego kundla o szalonych czerwonych oczach prawie zatapiaja sie na moim udzie. Na szczęście odskakuje i zostają mi tylko niewielkie siniaki. Naprawiamy zapasowe opony, tankujemy 40 litrow ropy i szukamy gospody. W jurcie postawionej na środku placu przygotowano nam kluski z mięsem i ziemniakami. Mongolska telewizja nadawała akurat transmisje z operacji nerki a potem japońska operę mydlana.

W drodze znów. Deszcz nie przestaje padać. 150 do następnej osady – Bogd.

Nie mijamy żadnych jurt, stad wielbladow; zero pojazdów, jeźdźców. W pewnym momencie Tseren zwraca uwagę na samotna owce, obracajaca sie wokół wlasnej osi, w szalonym tańcu. „To szalona owca, zwariowala, ludzie nie jedza takich sztuk.” mówi Seke.

Nie mam GPS ale to nie szkodzi. Mongolska wersja to również GPS – Ger Positioning System. Ger to jurta. Po prostu szukamy jednej, gdzie wskażą kierunek, potem nastepnej itd.

Bogd znaczy święty albo król – miasteczko wygląda natomiast jak blotnista zmora. Probujemy przejechać na druga stronę rzeki ale rezygnujemy z tego pomyslu. Przebijamy sie przez wysypisko smieci do innej drogi. Nagle chmury przegnane przez wiatr odkrywają osniezone szczyty górskie a na horyzoncie wyskakuje piekna tęcza. A my gnamy na północ w błocie, opuszczamy Gobi i wjezdzamy do środkowej Mongolii – do prowincji Ovorkhangai.

Opublikowano on the road, project, reportage, travel | Otagowano ,

Niedziela w UBC i wybory prezydenckie

wybory? no sa ponoc wybory, jest dwoch kandydatow – jeden stary i obecny ( Nambaryn Enchbajar )drugi nowy z partii demokratycznej (Cachiagijn Elbegdordż) . Wiecej do wyboru nie ma a szanse sa ponoc wyrownane. Mysle ze jednak ludzie zaglosuja na starego – wiadomo lepiej nie ryzykowac i wybiora jeszcze raz tego samego typa.

Ale kto wie co przyniesie zycie?

Tak naprawde najwazniejsza sprawa jest stosunek kandydata do polityki zagranicznej – co sie stanie ze zlozami miedzy, wegla i innych bogatych zloz mineralnych w Mongolii… Przyjda Chiczycy? czy Rosja? Mongolia to bardzo bogaty kraj – ponoc dochod na glowe ma skoczyc 10 krotnie do 2020…. hmm… co z tego jezeli ziemia wybuchnie w 2012…

Seke i Bambol nie ida do wyborow – Polityka smierdzi mowia – poza tym nie ma znaczenia – kandydaci ponoc sie nie roznia miedzy soba … Natomiast dziewczyna Seke glosuje na starego – bezpieczniej i pomimo ze ponoc jest strasznym ch… to woli na niego.

Dzis szukalem dzipa z Seke – zrezygnowalismy z pomyslu wynajmowania radzieckiego vana – zre 25 litrow na 100… lepiej drozszy japonski – ktory ssie max 15 litrow. Mam 3 opcje do wieczora sie wyjasni. Zgubilem Lonely Planet – i dobrze – lzej w plecaku. Kupilem za to mape „drogowa” mongolii – ta sie przyda na pewno.

PS

wczoraj przed zasnieciem wlaczylem telewizor. ma moze z 12 cali – wiec musialem siedziec bardzo blisko – meczu NBA nie ogladalem od lat. Orlando : Cavaliers i ostatnie 60 sekund meczu mnie rozpieprzylo. Magic juz mieli to w kieszeni po genialnym rzucie za 3 punkty Hego. Cavaliers zostala ostatnia sekunda…

Pomyslalem wtedy, ze chyba warto walczyc do konca – ale z drugiej strony chyba trzeba miec cos z geniuszu Lebron Jamesa

PPS

Wygral demokratyczny nowy kandydat – ponoc roznica wyniosla 40000 glosow.

Opublikowano on the road, project, reportage, travel | Otagowano

UB

Wyspalem się. Cały tydzień dużo się działo, teraz staram się odpocząć odrobinę i wyluzować trochę. Siedzę na tarasie Amsterdam Cafe – i mysle co dalej. Coś znów się nie udało w życiu – może taka karma. Na niepowodzeniach wzamacniam się – tak sobie to tłumaczę.

W poniedziałek wynajmuje jeepa i ruszam na pustynię Gobi. Tam w ogóle nie ma ludzi. Ostatni tydzień w Mongolii – po raz kolejny zdałem sobie sprawę z tego jak niewiele mogę zrobić w tak krótkim czasie. Jeżdżąc całymi miesiącami zostając w jednym miejscu dłużej przepieprzalem masę czasu na bzdury – teraz jest produktywnie, bardziej świadomie i intensywnie. Tylko coraz mniej czasu…

Opublikowano on the road, project, reportage, travel | Otagowano

Wschodnia Mongolia

[ pisane w iphonie – sorry za literowki i lapidarnosc ]

Poniedzialek

W końcu wyruszylismy. O 7 rano Seke przyszedł pod hostel. Śniadanie w mongolskim fastfoodzie. Potem taxi na wschód. W końcu opuszczamy wielkie miasto. Pod drodze na kompletnym pustkowiu błyszczy ogromny kiczowaty pomnik Czyngis-chana – promienie porannego słońca odbijają się od srebrzystego monumentu. W ostatnich latach w całej Mongolii powstało setki pomników człowieka, który rządził kiedyś połowa świata.

Dojeżdżamy do Baganuur ( po mongolsku Male Jezioro). Wbijamy się do rodziny Seke. blokowisko jak w polsce. Nie spałem w nocy teraz mam moment żeby pospac. musimy poczekać aż Bambol załatwi brykę. Bambol to ziomek Seke – przez ostatnie trzy dni bujalismy się po Ub. Siostra Seke przygotowuje coś do jedzenia i ruszamy. Zanim wyjedziemy na dobre, zwiedzamy jeszcze opuszczone sowieckie osiedle. Przypomina mi się Borne sulinowo w 1993 roku.

W końcu pustka. Wąską asfaltowa droga zbudowana w stepie. Pojazdów niewiele. Zmieniamy się za kierownicą, Bambola ogarnęła senność. Wsiadam więc na jego miejsce i gnam kolejne 100 km toyota sprowadzona z Japonii. Iphone podłączony za pomocą adaptora i bateria sloneczna przez usb . droga bardzo dobra – 140 mozna zasuwac. Jutro bedzie gorzej – naszym celem jest Dadal pod granicą rosyjska.

Zajechalismy do Ondorkhan. Największe miasto w okolicy. Znów klimat radziecko-mongolski. Trzeba coś zjeść . Jesteśmy jedynymi gośćmi w prostej knajpie. Robimy zakupy – prowiant na 2 dni i zjezdzamy z asfaltowej drogi w kierunku polnocnym aby poszukać spania.

U podnóża góry 30 km od Ondorkhan dostrzeglismy stada kóz i owiec a chwilę potem dwie jurty. Po krótkiej rozmowie zostaliśmy zaproszeni do środka.

Khureltogoo (na polski – Zelazna Filizanka czy jakos tak) 88 letnia nauczycielka biologii i chemii. Odkąd umarł jej mąż jest na emeryturze w stepie. Ma jedzenie , świeże powietrze, gra w szachy z przygodnymi gośćmi. Jej dzieci mieszkają w mieście. w drugiej jurcie mieszka młode małżeństwo z 4 letnia córeczka. Pomagają Khureltogoo przy kozach i owcach.

Wznieslismy toasty. Potem jedzenie, jogurt, jeszcze raz wódka, ale w małych ilościach. Przyszedł czas aby zapędzić trzodę do zagrody.

Wyszedłem ma zewnątrz. Reszta gra w szachy. Ja siedzę w kompletnej ciemności i gapie się w gwiazdy.

Wtorek

300 km bo bezdrożach. Niby nic – przez step, parę potoków i lasy. To ze nisko zawieszona toyota dała radę to cud. Zajęło nam to 10 godzin. zatrzymujemy się przy owo na rozstajach dróg – jedno okrążenie, parę kamieni rzuconych na duży stos. Na większości owo leżą rozbite butelki wódki.

Siedzę na schodach drewnianej chaty w Dadal. Właśnie umylem nogi i gapie się na tumany kurzu szalejace po okolicy. To osada na koncu świata. Syberia.

Przyjaciel Seke buduje domy z drewna. Robi sie je z grubych pali bez uzycia gwoździ. Temperatury są tu o wiele niższe niz na stepach więc nieliczni mieszkają w jurtach. Pomimo ze to koniec świata każdy ma komórkę – Mobi com działa bez problemowo.

Zatem ponownie zatrzymujemy sie u lokalnej rodziny. W każdym z miejsc robię polaroida i wreczam rodzinie. mysle ze to najbardziej fair rozwiązanie – polaroidy wychodzą super, z chęcią bym je ze sobą zabrał. Radość jaka sprawiam domownikom tym prezentem jest bezcenna. Polaroid trafia obok innych rodzinnych zdjęć, zazwyczaj koło lustra. W każdym domu widzę taki oltarzyk. Czasem trafiają się naprawdę stare zdjęcia. Zastygniete, poważne twarze, czasem bardzo mocno wyretuszowane, niektóre kolorowane. portrety syna który sluzyl w wojsku
W wielu domach zdjęcia Dalaj Lamy. Dalaj po mongolsku znaczy „ocean”

Zmęczony jestem okrutnie – odleglosci ogromne, czasu nie wiele – całe dwa dni spędzone w aucie. Bambol frikuje za kierwnica, Seke martwi się o kanadyjska wizę, więc komórka nonstop w użyciu.

15 kilometrów od Dadal mieszka 93 letni Zundoi Davag. Słynny na cała Mongolie myśliwy, bohater wojenny. Czlowiek ten utrzymuje, ze swój wiek osiągnął dzięki piciu świeżej krwi zabitych przez siebie zwierząt. Ledwo słyszy ale wzrok ma doskonały. W szopie obok swojej chaty urządził mini muzeum w którym straszą wypchane niedźwiedzie, list, ptaki – jest także skóra białego królika albinosa – pierwszej ofiary która zabił w wieku lat 13. Skórka jeŚli wierzyć ma 80 lat. Potem starzec przebiera sie do zdjęcia – w klapie medale i ordery – najlepszy strzelec, najlepszy sportowiec, bohater wojny z Japonia i 46 innych. Słynie także z potencji – jego trzecia obecna zona ma 41 lat i prawie dała mu potomka – niesety pojawiły się komplikacje i poroniła.

Wymieniamy grzecznosciowe formułki, robimy sobie wspólne zdjęcie, zostawiam mu polaroida i wracamy do dadal.

Once upon in time in dadal – miasteczko jak z westernu. Drewniane domy, sklepy w których miejsce reprezentatywne zajmują butelki wodki. Jest też bar o nazwie „bar”.

Noc. Po kolacji, piwku i klasycznej wymianie złośliwości i żartów pomiędzy mną, Seke i Bambolem , zaleglimy na podłodze. Na łóżku koło mnie leżą też dzieci – chłopcy a na w kołysce słodko śpi 9 miesięczna dziewczynka. Matka jeszcze się krzata, ojciec poszedł na faje. A Seke zaraz dostanie w ryj ode mnie bo cały czas na opór gada przez telefon. Zupełnie ma w dupie ze śpią dzieciaki.

Środa

Obudziły nas ciężkie chmury. Wiem ze jak zacznie padać droga zamieni sie w koszmar. „what do you want me to do?” pyta Seke… Co ja mogę chcieć – trzeba jechać … Damy radę .

W samochodzie cisza, gdy jedziemy przez las. Wygarnalem Seke ze gadał przez tel przez godzinę w domu gdzie wszyscy spia w jednym pokoju. „it’s important it’s my life” odrzekl wzburzony. Na moje argumenty ze dzieci spały – odrzekl to, nie ma problemu, tu w Mongolii wszyscy żyją na jednej kupie. No i racja – zderzenie kultur. Jak bardzo cenimy sobie prywatność

Ciężkie chmury na niebie które prawie zawsze jest błękitne.

Po 100 km zatrzymujemy się aby spytać o drogę. Zapraszają nas do środka – herbata (mleko, sol, herbata składające się na Suutei Tsai). Seke i Bambol gnaja przez 10 minut na koniach, ja w tym czasie robię polaroida rodzinie.

Zatrzymujemy się w kolejnej zapadłej dziurze. Zakupy, trochę zdjęć i dalej przed siebie. Deszcz jednak nie spadł więc może dojedziemy do asfaltu.

Czy w Polsce jest niebieskie niebo? – pyta Bambol.

W Batnarov jemy obiad w jedynej czynnej knajpie. Akurat pierożki z mięsnym nadzieniem zwane „buuz” – wsuwamy po 5 popijając kawa rozpuszczaln i herbata mleczna.

W niedzielę wybory prezydenckie w Mongolii – w osadach rozwieszane są wielkie plakaty obecnego prezydenta ubiegającego się o druga kadencję i jego przeciwnika z partii demokratycznej.

Jeszcze 90 km do asfaltu, jeżeli bryka się nie rozkraczy.Z godziny na godzinę coraz piękniejsze swiatlo. Z ulga witamy asfaltowa szosę w Odnorkhan – teraz jedzie się płynnie i wygodnie – czytam książkę, rozmawiamy, co jakiś czas zatrzymujemy się na siku albo zrobić zdjęcia. W sklepie kupujemy landrynki „pszczółki” – kolejny z polskich produktów. Wcześniej delektowalem się korniszonami „braci urbanek”, drazetkami orzechowymi „korsarz” – nazywanymu tu Ali Baba.

O 21 jestesmy w gorniczym miescie Baganuur – idziemy z chlopakami na kolację i browca. Potem wbijam się do mieszkania starszego brata Seke. Mieszka wraz z żona i dwójka dzieci koło 20 tki. Wraz z nimi żyje też starszy człowiek – Seke nie wie kim on jest . Może się od niego sam dowiem bo mówi po rosyjsku – wygląda jak mongolska wersja Brezniewa.

Czwartek

Strasznie późno zaczety dzień. Wciąż nie wyjechaliśmy z Baganuur. Wygląda na to ze będę musiał trochę popracować w UB przez net – cały czas przywiązany do spraw w Warszawie -szkoda ze tak jest ale taki zawód freelancera.

No i tyle. Dziś za bardzo nie wiem gdzie jedziemy – będziemy się skupiać na okolicy Baganuur i rejonie gdzie żyją nomadzi – 70 km na północ od Malego Jeziora.

Od paru dni nie spotkałem żadnego cudzoziemca – ale atmosfery w stylu zapadłych dziur na prowincji brak. Nikt nie zwraca na mnie uwagi – klimat jak na osiedlu w Polsce tylko wszystko bardzo zaniedbane – połamane chodniki, zniszczone ławki, początek lat 90tych w Polgarii. Mongołowie zawsze woleli żyć w stepie – wolność i swoboda i kobyla młoda. Mobilność to podstawa, czyste niebo, powietrze i przestrzeń – to drastycznie zmieniło się na początku XX wieku. Mongolia jako drugi kraj na świecie po CCCP przyjęła ustrój komunistyczny. Wywarło to wielki wpływ na psychikę i mentalność potomków Czyngis-chana. Szczególnie destruktywne były lata 70te – kiedy to Sowieci zaczęli poczyniac sobie bardziej . Język rosyjski, sztuka, kultura, radziecka siermieznosc…

Znów step i droga choć natrafiamy na rzekę dla urozmaicenia. Bambol zna miejsce gdzie chodził się kąpać nad rzekę jak był mały – wykonuje efektowny skok do lodowatej wody z urwiska.

Osada Srebrny Kon – szybko rozniosly się wieści ze przybył brodaty bialas i Indianin co rozdaje cukierki – daliśmy wcześniej na wzgórzu dzieciakowi „pszczolek” w zamian za konia. Wieści roznoszą się szybko. Podczas obiadu (smażone w oleju buuzy polewane przyprawa z „miś-polu”, do drewnianej budy zlazly się dzieciaki szukające Indiania.

Jeździmy po Srebrnym Koniu szukając ziomka. On wie gdzie są jakieś dobre rodziny do odwiedzenia. kierujemy się za wzgórze w kierunku rzeki – przepiekna dolina, zielony dywan jak na polu golfowym, po którym biegają i pasa się setki koni.

U podnoza góry zajezdzamy do pierwszej jury. Witamy się, siadamy, pijem mleczna herbatę, robię polaroida i idziemy do następnej jurty … Gdy w niej siedzimy i znów pijemy herbatę łapie się na tym ze to zupełnie bezsensu. Wracamy do pierwszej znów. I zostajemy na całe popołudnie, wieczor i noc. Gnanie aby zrobić dwa kolejne zdjęcia jest zupełnie bezsensu.

41 letni Buyamtogtokh i jego zona Baigalmaa maja dwojke dzieci ktore studiuja w Srebrnym Koniu – w chatce pozostal im tylko nowonarodzony synek o imieniu Gwiazda. Bardzo fajni ludzie – wieczorem probujemy zlapac narowistego konia, ktory musi zostac ujezdzony bo zdziczeje do konca (hm…) tak samo z biala krowa ktora Buyamtogtokh lapie na lasso – szalona biala krowa nalezy do sasiada. Ten w koncu pozuje z nia do zdjecia. Tego wieczoru ustawia sie cala kolejka – matki z dziecmi, koles z krowa, mlodzian z koniem, Buyamtogtokh z zona, dzieckiem i sasiadka. Wszyscy chca polaroida – zupelnie nie rozumiem jak ta firma postanowila zaprzestac produkcji materialow…

Piatek

Rano znow temepratura ponizej zera, wstaje o 5, robie pare kiczowatych widoczkow i ruszamy do UBC. Do 12 musze odebrac wize. Znow wertepy i bezdroza – potem droga asfaltowa na ktorej zasypiam. Budze sie w miescie – mam wrazenie jakbym znalazl sie w Nowym Jorku albo w Tokyo. W chinskiej ambasadzie mila niespodzianka – juz chce placic za wize – pani oddaje mi paszoport z chinska naklejka i oswiadcza ze obywatele Polski wizy do Chin maja za darmo (chyba miala stare informacje sprzed wstapienia Polski do Schengen).

Opublikowano on the road, project, reportage, travel | Otagowano

Cruisin’ in UBC

„Mieszkam tu tyle lat ale jeszcze nie bylem w tylu miejscach jednego dnia, dziekuje sprawiles mi radosc dzis” – mowi taksowkarz, ktory ma dwie maupki rozowa i zielona jako maskotki za kierownica. Wraz z Seke jego ziomkiem Bambolem krazymy po miescie jak wariaci od samego rana.

Na pierwszy ogien poszedl Black Market – bardziej poukladana wersja Stadionu w Wawie z poczatku lat 90’tych. Jest sektor z butami, potem ze zwierzetami, piecami, zarciem, srubkami, demobilem i tak dalej. Mozesz kupic wszystko. W przewodniku odradzaja to miejsce. Rzeczywiscie jestem jedynym cudzoziemcem, kaptur na glowe aparat schowany – lajka i trix tym razem oraz holga pinhole do fotografowania zlotych rybek w malych sloikach i kroliczkow w klatkach oraz wielkich kozlow obdzieranych ze skory przez usmiechajaca sie na zloto 40 letnia kobiete. Nie ma problemow z robieniem zdjec – tzn staram sie byc dyskretny.

Wracam po sredni format. Jedziemy do Ger District – ogromny teren na wzgorzach za miastem – gdzie w jurtach mieszkaja ludzie z prowincji. Seke mowi ze sprzedali oni swoje stada zwierzat i przeniesli sie do miasta w poszukiwaniu lepszego zycia. Ciezkie zimy i zmieniajacy sie klimat – zupelnie nie do przewidzenia daje sie im we znaki. Wiec ciagna do UB. Alkoholizm, bezrobocie, ciezkie warunki sanitarne. Nie jest lekko.

Jezdzimy potem bez celu po obrzezach miasta – zatrzymuje sie szukajac kuriozalnych sytuacji – a tych bez liku.

W koncu nie wiadomo skad trafiamy do dzielnicy przemyslowej – gdzie powstaly w ostanich latach fabryki a kominy wielkiej elektrowni puszczaja ciezkie chmury…

CDN. (lece na miasto, bo slonce zachodzi)

Opublikowano project, reportage, travel | Otagowano , ,