Samolot podchodząc do lądowania na Horcie zrobił ostry zakręt, A 320 jednym skrzydłem prawie dotknął wody, a potem z prawej strony zobaczyliśmy 4 krowy nad skrajem przepaści gapiące się i przeżywające soczystą zieleń trawy porastającej wzgórza wyspy. Wszystko z okien airbusa i zanim zdążyliśmy stęknąć z podziwu pomieszanego z zachwytem już lądowaliśmy na super krótkim pasie startowym.
Wyspa otulona chmurami, mgłą, mlekiem lepkich kropelek wody. Wczoraj połowę, a dziś cały dzień jeździliśmy drogami, na których widoczność spadała poniżej 50 metrów. Na szczęście wyspa jest mała, całą można objechać w 4 godziny (wliczając odnogi i „deadends”). Ilość pojazdów, które napotkaliśmy w ciągu tego czasu, liczona jest na palcach naszych wszystkich rąk i nóg,
Parę sklepów, warzyw brak, trzeba było jeździć po całej wyspie wszystkich sklepach, aby skompletować artykuły spożywcze potrzebne wegańskiej rodzinie do przetrwania przez cały tydzień. Po początkowych obawach, że skończymy na puszkach z fasolką udało się zakupić wszystko, nawet kotlety z tofu prawie jak z Krowarzywa.
Jest tanio, bardzo tanio. 3 mocne podwójne i niezwykle smaczne kawy w spelunie na głównym placu to równowartość małego jednołykowego espresso serwowanego w warszawskich hipcafes. Ziemniaki, cebula, papryka, kapusta i fasola jak w warzywniaku w PL.
Jedziemy, zakręt za zakrętem, bardzo często na pierwszym biegu toyoty aygo, która dzielnie pokonuje serpentyny i wąskie przesmyki wiosek zaplanowanych i zbudowanych w XV wieku.
Miejsce wybraliśmy dość przypadkowo, wiedzieliśmy, że chcemy na „koniec świata” i musi być „poza sezonem”. I niedaleko samolotem. To NIEDALEKO okazało się lotem na trasie Wiedeń – Lizbona – Horta – Flores. Krócej się nie dało. Aha, no i znaleźliśmy miejsce na zdjęciu w google, coś a la Nowa Zelandia, wodospad spadający w głęboką zieleń tropikalnej dżungli. Zupełna magia. Tylko, że teraz nie mamy pojęcia gdzie to jest, bo cała wyspa rozwaliła nas zupełnie i w dalszym ciągu nie zadaliśmy sobie trudu, aby odnaleźć to właśnie miejsce.