O podróżowaniu

Wszystko zaczyna się w dzieciństwie. Wtedy zarażasz się tą chorobą. Mapy, globusy, literatura przygodowo – awanturnicza pożyczana kilogramami z biblioteki Młodzieżowego Domu Kultury. To działa na wyobraźnię – przygody Tomka Szklarskiego, „Piraci z Wysp Śpiewających” i inne lektury połykane pod kołdrą aby rodzice nie widzieli, że wciąż nie śpię. Potem pierwsze podróże ze staruszkami po krajach Demokracji Ludowej – wtedy po raz pierwszy zobaczyłem Cyganów w kolorowych wozach gdzieś nad brzegiem Dunaju. I sam nie wiem co należy do moich wspomnień a co usłyszałem z opowiadań moich rodziców. To były dobre lata, może dlatego, że w głowie mam zapisane tylko te dobre chwile. Pamięć czasem zawodzi i po latach postanowiłem to wszystko spisywać i dokumentować. Ale o tym później…

Wraz z otwarciem granic w latach dziewięćdziesiątych wszystko stało się możliwe. Nie miałem pojęcia jak łatwo jest wsiąść w pociąg do granicy z Niemcami a potem właściwie za darmo, autostopem, pędzić „autobahnem” na zachód, bez granic, aż do miejsca z którego widać Afrykę. Europa zaczynała się kurczyć, w dalszym ciągu wertowałem mapy i nieśmiało spoglądałem na Bliski Wschód. Może dlatego, że nazwa brzmiała tak obiecująco, blisko właściwie całkiem niedaleko – tylko 3 dni pociągiem przez Bałkany i zmysły zaatakowała nowa, tajemnicza, nieznana wcześniej mieszanka barw, zapachów i zgiełku ulicznego Istambułu.

Moje uzależnienie było coraz większe i na odwyk było już za późno. Zdecydowanie za późno. Rok dzieliłem na szare dni w Warszawie połowy lat dziewięćdziesiątych i te 2 miesiące w roku gdy mogłem wyjechać. Studia, studia i po studiach – lata które miały być najlepsze minęły jeszcze szybciej. Wokoło mnie to niewiarygodne ciśnienie aby znaleźć dobrą pracę i wpaść w błędne (przynajmniej dla mnie) koło. Praca, dom, samochód, pralka, zmywarka, telewizor pięć godzin dziennie, kac z rana i znów do pracy. Praca to chleb, ale praca to też duża część życia i należy ją kochać, albo przynajmniej lubić. Ucieczka. Tak, kiedyś wyjazd był ucieczką – zdecydowanie. Już podczas studiów miałem to szczęście pracować i podróżować po drugiej stronie Atlantyku. Meksyk, Gwatemala, USA – po raz pierwszy samotnie dwa miesiące spędzone w rozklekotanych autobusach, rozpadających się ciężarówkach, autostopem i na piechotę. Miałem 22 lata i coraz większą głowę – pełną dobrych i złych pomysłów na dalsze lata. No i te moje uzależnienie od „bycia w drodze” i „załapywania się na to wszystko dookoła”. Dokonałem wyboru – prawdopodobnie bardzo nierozsądnie, wbrew tradycji i polskiej kulturze– ale różne drogi prowadzą do kresu podróży.

 

Wciąż mając szczęście, odrobinę samozaparcia, wiary i mocy oraz wspaniałych ludzi wokoło udawało mi się rok w rok wyjechać. Ameryka Południowa, Centralna, Indie, Azja Południowo-Wschodnia. Im więcej jeździłem tym mniej wiedziałem czego chcę od życia, a ponoć podróże kształcą. Choć z drugiej strony będąc w domu, w Warszawie, wiedziałem jeszcze mniej. 

To bardzo banalne – podróże i zdjęcia – właściwie nierozerwalnie połączone – czapka z daszkiem, krótkie gacie i aparat na szyi  i masz typowego turystę. Moja natura taka, że i to przestało mi się podobać. Zwiedzanie podobnych do siebie kościołów, muzeum, zabytków – w jakiś zastraszającym tempie, odhaczając kolejne pozycje z przewodnika Lonely Planet. 

W moim przypadku jakby się nie liczyło to, że zwiedzam, że oglądam te zabytki, że zaliczam kolejne miasto, tylko to  że jestem w drodze. Czyli ludzi których spotykasz, klimaty na które się załapujesz, dźwięki, zapachy, muzyka, cokolwiek, to jest właśnie bycie w drodze. Wcześniej pisał o tym Keruac w „On the Road” („W drodze”). Coś nie tak – wrażenie zmarnowanego czasu i słowa w głowie, które usłyszałem parokrotnie w Polsce, że marnuje swój czas i nie robię kariery. Jednak remedium okazała się fotografia i blog (to też brzmi tak zwyczajnie, ale to szczera prawda). Połączenie tych trzech elementów stało się sposobem na życie, przynajmniej przez ostatnie i najbliższe lata. Stabilizacja, powrót do rzeczywistości, poukładanie sobie życia już nie są priorytetem – zresztą nigdy nie były. Zresztą czym jest stabilizacja? Czym jest rzeczywistość? Jest wiele poziomów rzeczywistości i przenikanie pomiędzy nimi to niezły sposób na życie, choć oczywiście nie dla każdego. 

Piszę te słowa z Chin. Siedząc w niewielkim hoteliku, gdzieś na tyłach deptaka pełnego turystów w niewielkiej miejscowości Yangshou. Zatrzymałem się na parę dni aby odpocząć od podróżowania. Ostatnie trzy tygodnie przemierzałem Chiny Południowo-Wschodnie tuktukiem, czyli czymś w rodzaju trójkołowego motoroweru. Kupiłem to cudo chińskiej techniki na spółkę wraz ze spotkanym Anglikiem. Znów złapałem wiatr w żagle – ten sposób podróżowania, samodzielnie, zapominając o autobusach, taksówkach, pociągach jest zarazem najlepszą drogą aby poznać kraj i ludzi, jak i zaoszczędzić trochę kasy. Oczywiście równocześnie trzeba włożyć trochę wysiłku i pracy – chińskie drogi nie należą do najbezpieczniejszych – ogromne ciężarówki, setki autobusów, ludzie pracujący na drodze, dziury w nawierzchni, zmienna pogoda i oczywiście psujący się motor, w którym zepsuło się dosłownie wszystko – od hamulców po silnik. Chińczycy spotkani w drodze entuzjastycznie pozdrawiają nas gdy pędzimy krętymi górskimi serpentynami – bariera językowa jest ogromna – ale to także część przygody – chińskie kalambury dosłownie cały dzień. W dalszym ciągu pomysły ewaluują w głowie – rowerem przez Japonie, motorem przez Nową Zelandię, na piechotę przez Andy, deskorolką przez Europę – wszystko jest możliwe.

 

Podróżowanie to znakomita szkoła życia – języki, zwyczaje i kultura kraju w którym przebywam, ludzie poznani w drodze, nowe kontakty. Każdego dnia uczę się czegoś nowego, czasem zupełnie nieświadomie. To czerpanie inspiracji i pomysłów na dalsze lata – aby potem już jako zmęczony trzydziestolatek osiąść w kraju, założyć rodzinę i wymyślić sobie zajęcie, które będziesz miłował. 

Wciąż wracam do Warszawy, czasem nie ma mnie 3 miesiące a teraz wygląda na to, że wybyłem na 15. Warszawa to kolejny przystanek w drodze. Kiedyś zauważyłem t w barze w Kolumbii: „Podróżnik szuka czegoś po całym świecie i znajduje to w domu”. Spotkałem pewnego razu człowieka z Nowej Zelandii, miał 45 lat i od 25 lat w drodze, pracując gdzie popadnie, zmieniając kontynenty, kraje i miasta. Nie założył rodziny, nie miał domu, samochodu i tysiąca innych rzeczy. Miał plecak, torbę, stare sandały i zniszczoną przez wiatr i słońce skórę. Opowiedział mi historię o zdjęciu kobiety i dzieci, które ma w portfelu. Był parokrotnie w krajach gdzie rodzina to podstawa – na pytanie „gdzie twoja żona” wyciągał to stare, zniszczone zdjęcie swojej siostry i  jej dzieci. Ja sobie pomyślałem, że ten człowiek coś zyskuje, ale coś traci, czyli nie znajduje punktu równowagi w tym co robi. Wydaje mi się, że wszyscy tak robimy w naszym życiu. Albo za dużo pracujemy, albo za dużo pijemy, albo za dużo podróżujemy, albo wydajemy za dużo pieniędzy, albo w ogóle ich nie mamy. Może jestem za młody, za mało wiem, ale staram się znaleźć ten punkt równowagi. Masz jedno życie i trzeba się nie załapywać.

Ten wpis został opublikowany w kategorii travel i oznaczony tagami . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.