Kobe
Idę tam gdzie idę, czyli donikąd. Powłócząc kończynami ze zmęczenia, w bezsennym rytmie, osłonięty przezroczystym parasolem za 210 jenów, płynę po pustych, mokrych, niedzielnych ulicach Kobe. Od dworca do Chinatown, z Chinatown na wybrzeże. A potem wyrzuciłem mapę. Odkręciłem szeroki kąt z aparatu i założyłem standard, co zawęziło mi pole widzenia, pozwalając skupić na szczegółach, nie wychylając się za bardzo spod parasola.
Spędziłem trzy godziny w centrum handlowym obserwując jednokomórkowców z mozołem wklepujących telehaiku. Tu wszyscy mają telefony i bawią się nimi bez przerwy. Tu nie wysyła się esesmanów tu używa się emaili z możliwością wklepania do 10000 znaków (kanji), co za radość, dojeżdżając z do pracy i z powrotem cztery godziny każdego dnia można napisać sporą książkę albo pociąg-ający tomik z wierszami. Subway Haiku.
Idę przed siebie bez celu. Nie mam kasy na muzea, atrakcje turystyczne, oszczędzam na metrze i zdzieram sandały. Co jakiś czas zatrzymuję się w różnych budynkach. Centra handlowe, informacje turystyczne, przystań promowa, byle było siedzenie i dach nad głową.
Na osiedlu nie było nikogo. Japońskie blokowisko. Takie jak z Ringu. Ani żywej duszy. W końcu po spożyciu kawy na stacji benzynowej, zawróciłem w stronę stacji na której zostawiłem plecak. Przeszedłem przez dzielnicę zapomnianą przez wszystkich, pełnej salonów fryzjerskich, szemranych barów, tłuste koty wylegiwały się przed sklepami z używanymi rzeczami a matuzalemowi staruszkowie śmigali elektrycznymi pojazdami (jedna taka 125 letnia prawie mnie zabiła, dobrze że taki pojazd jedzie 3km/h, ale ja byłem nieprzytomny i nie patrzyłem przed siebie).
W końcu dobrnąłem do stacji. Wyszło słońce a w podziemnych przejściach i na ulicach pojawili się ludzie. Właściwa pora, po sobotniej imprezie, niedzielne zakupy i przesiadywanie w centrach handlowych. Ludzie na całym świecie jarają się tym samym szajsem.
W SUMIE GWIEZDNE WOJNY
Wysiadłem na stacji kolejowej tuż przy plaży. Po raz pierwszy od dłuższego czasu poczułem się jak ufolud, przybysz z innej planety, kosmita do sześcianu. Obładowany plecakiem, sunąłem po plaży pełnej pand. Panda może być żeńskiego bądź męskiego rodzaju – są to ciemnoskórzy Japończycy i wyznają boga Ra – słońce, plaża, krem opalający, solarium, białe okrągłe ślady wokoło oczu, niby po okularach przeciwsłonecznych. Odziani w kolorowe ciuszki z nastroszonymi piórkami przechadzają się ze znudzonymi minami po miastach i plażach Japonii w pełni lata – ale są spoko i fajniejsi niż dresiarze…
Nie pooglądałem sobie tego całego widowiska za długo, minutę po tym jak się położyłem na piasku zasnąłem snem niesprawiedliwego.
Wstałem o 20 i nie za bardzo potrafiłem zlokalizować siebie samego. Gwiezdne wojny na plaży w Sumie. Pandy robiły za ewoków, policjanci za żołnierzy imperium i biegali po plaży z prawdziwymi mieczami świetlnymi (pałki świecące się na czerwono, używane do kierowania ruchem i nie tylko ;) Wszystko okraszały efekty specjalne na poziomie teatru telewizji czyli hana-bi (fajerwerki w nihongo). Nie wiem co robiłem w tym filmie, nie byłem ani Skywalkerem ani Czubaką ani nawet R2D2 – po prostu leżałem w piasku i oglądałem film. Żołnierze imperium przeganiali pandy wzniecające hana-bi w rytm j-popu. Musiałem poszukać innej miejscówki do spania, bo zmęczony byłem cholernie. Poszedłem na drugą plażę, która z daleka wydawała się pusta. Pozory mylą. Po plaży jeździły samochody i motory, jakaś młodzież niszczyła sobie pojazdy, więc spanie na plaży wydało mi się mało rozsądne, nie fajnie jest być przejechanym przez skuterek. W końcu znalazłem ustronne miejsce ale zalatywało moczem. Straciłem nadzieję. Idąc parkową aleją wpadł na mnie rozhisteryzowany Japończyk i wyrzucił z siebie mniej więcej coś takiego: ingrisz, ju, ingrisz, maj frendo indzurd, veri bed, poris, poris, herp. Nie za bardzo skumałem, ale co miałem do roboty, poszedłem więc za nim. Zraniony gajin z Australii siedział na krześle, zalany krwią, koszulka adidasa fotogenicznie upstrzona krwią porwana na klacie, rozwalona warga, rozcięcie pod okiem i uszkodzony tył głowy. Okazało się z Han Solo zadarł z pijanymi pandami przebranymi za japońskich ewoków. Po raz pierwszy widziałem jakąkolwiek przemoc w Japonii. W ogóle śmieszna rzecz, nieborak powiedział mi, że upojone Japsy próbowały zaciągnąć go do wody. „I resisted” – powiedział. Rzeczywiście, za bardzo nie chciał się kąpać, nie chciał zmoczyć komórki którą miał w kieszeni, a burak rzecz święta. Więc odepchnął jednego z ewoków ci coś źle zrozumieli i doszło do rozlewu krwi. Przyleciały statki kosmiczne pogotowia ratunkowego, ekipa telewizji, policja z mieczami świetlnymi i niezastąpiona straż pożarna, chociaż się nie paliło. Zrobiłem zdjęcia i poszedłem lu.
Znalazłem miejsce nad samym morzem i zasnąłem. Po jakimś czasie, poraziło mnie światło latarki i miecz świetlny. Gliniarz wyglądał na zaskoczonego, że widzi gajina w takim miejscu, wybełkotał sori i poszedł w mrok. Kto był zły a kto dobry w tym filmie to nie wiem, ale sugoi, ne?
Ostre słońce obudziło mnie o 8 rano. Pusta plaża, trzech znudzonych wędkarzy i moje zwłoki. Kąpiel dobrze zrobiła, potem prysznic, kawa w knajpie i ruszyłem w stronę drogi numer 2 prowadzącej do Hiroshimy i Hakaty. Ja głupi. Myślałem, że to nic takiego. Nie było jednak żadnej zatoczki gdzie potencjalny samochód mógłby się zatrzymać i tym samym zrobiłem 5 kilometrów wzdłuż drogi bezskutecznie szukając miejsca to złapania okazji. Doszedłem do następnego miasta i padnięty (30 stopni upał, ostre słońce, plecak) wskoczyłem do pociągu do Abashi. Niestety to miejsce było za duże aby dość do drogi więc przejechałem jeszcze ze dwie stacje i tamże w końcu znalazłem się na drodze numer dwa. Parę minut czekania i zatrzymały się dwie zreformowane pandy, słodkie niunie dla których wszytsko było sugoi, kakoki, kawai, ne? Były tak słodkie, że wywiozły mnie na parking na autostradzie 40 kilosów od Sumy i kazały siedzieć w samochodzie. Po 10 minutach wróciły tryumfując – znalazły mi dobroczyńców. Koleś z Korei i jego japońska laska. Kim mówił świetnie po angielsku, wraz ze swoją rodziną mieszkał w Toskanii w tamtejszej Mekce dla artystów rzeźbiarzy (jego ojciec jest jednym z nich), przegadaliśmy całą drogę o sztukach wizualnych które studiował, czasem on przerywał aby przetłumaczyć o czym mówiliśmy swojej japońskiej narzeczonej (która wydawała typowe dla Japonek dźwięki zachwytu: yyyyyy, uuuu, eeeee ummmmm, sugoiiiiii – hehe uwielbiam to). Zawieźli mnie aż za Okayamę skąd po paru minutach zabrały mnie dwie dobrze wychowane paniusie z białym pieskiem nikczemnego rozmiaru, na widok którego nie jeden Wietnamczyk oblizałby się łakomie (nie za dużo mięsa ale pewnie dobrej jakości). Te lalunie były kompletnym przeciwieństwem tych pierwszy – ładny samochodzik, wysprzątane, piesek cichutko siedzący pani na kolanach, zero angielskiego, zero japońskiego, zero. Chichotały zasłaniając usta, po 15 minutach zachciało mi się spać. Pobudka w samej Hiroshimie.
W końcu. Dobry był dzień. Teraz za 1500 znów Internet Cafe. Jutro prześpię się w parku w południe i trzeba będzie popstrykać cosik. A teraz czas wypić kolejną kawę, fatboyu ;)