Dzien zapowiadal sie podobniez jak poprzedni. Chowanie sie przed upalem i czekanie na niewiadomo co…
W hotelu zabraklo wody. Upal. Klejace sie powietrze. Doprowadza mnie to do szalu. Internet szwankowal wiec nic sie zdzialac nie dalo.
W koncu wraz z Marcelem wpadlismy na szalony pomysl dorwac dwa motorki i pojechac do Los Puentes aby sprawdzic barke do Puerto Villaroel.
Wlasciciel wypozyczalni spal. Ocknal sie i nieprzytomny zaoferowal polautomatyczny skuter kawasaki za 10 boliwianos za godzine (1,3$). Spoko…. Nie przyznalem sie wprawdzie, ze na motorze jezdzilem po raz ostatni w I LO. OSA pozyczyl motorek na chwile. Skuter Samson to chyba byl. A teraz Osa siedzi w Paryzewie i tu na mysl przychodzi sentencja:
Co sie stalo z nasza klasa?
Motorek jest szybki. Marcel ma Honde. Dajemy wiec rady zapodajac i kluczac po tropikalnych ulicach Trinidad. Najswietszej Trojcy. Setki inny motorkow, cale rodziny na jednosladzie, ciezarowki, ludzie. Trza lawirowac. Spakowalismy plecaki i jazda. Maszyna szybka – da sie jechac 120. Droga do Los Puenetes na poczatku jest przyjemna. Ale w Puerto Barador robi sie syf. 3 kolory. Blekit, zielen, braz. Niebo, dzungla, ziemia. Dziury, wyboje, gesty zielony las. W Puerto Barador z trudem wjezdzam po waskiej desce na barke. Transportuja nas na drugi brzeg. Potem wyjazd dop gory po stromym, obsuwajacym sie, piaszczystym brzegu. Gaz do dechy, inaczej lezysz.
Zasuwam dalej. Momentami nic nie widze, kurz wlazi wszedzie. Motor nie ma zbyt dobrego zawieszenia. Przez wiekszosc drogi stoje a nie siedze. W pewnym momencie kompletnie juz nic nie widze i wjezdzam w dziure. Jechalem wolno ale i tak po chwili gryze piach. GLEBA. Nic sie na szczescie nie stalo. Tylko zadrapanie na nodze i rece. Prostuje kierwnice w dwokolowym zlomie i jade dalej. Motor ma jeszcze jedna durna ceche, przy startowaniu blokuje sie gaz i wyrywa go w kosmos. Eh…
Dojezdzamy do Los Puentes. W barze spotykamy dwojke Francuzow. Wlasnie przyplyneli z Puerto Villaroel. 8 dni na lodzi. A barka na ktorej plyneli plynie dalej (na polnoc, na granice z Brazylia). Gadamy z szefowa – gruba kobieta o zlotych zebach. Poczekamy, mowi, popijajac ciepla cole, odplywamy o 5:30.
Byla 2:30. Szybki poworot do miasta. Po drodze zabieramy starszych panstwa, jadacych na stopa. Gracias, senor, mowi dziadek, normalnie musimy isc 3 godziny, bo nie mamy pieniedzy na taxi.
Miasto – zakupy, oblewam sie jodyna. 16 litrow wody, moskitera i hamak, ktorego w koncu nie uzyje, bo za krotki.
Nie mamy kompletnie czasu, aby kupic owoce, ciastka, piwko etc. Taxi driver zawozi nas na miejsce. Znow wertepy, drewniany prom przez rzeke.
Placimy 150 bolivianos za osobe za caly rejs i wskakujemy na barke. Kolacja, zachodzi slonce, ludz rusza. Ponoc 5 dni. Bedzie wiecej. Caly tydzien na rzece. Lodz nie moze plynal w nocy, nie za bardzo widac, niski poziom wody i inne tam. Stajemy wiec 2 godziny po zapadnieciu zmroku. Skladam zmeczone cialo w hamaku, szczesliwym, ze nic sie nie stalo. W okolo nowe dzwieki, z krzakow, wody, z powietrza. Zasypiam…