Good Morning Wietnam
Zerwałem się z łóżka w moim pokoju – saunie w Phnom Penh. Promienie słońca przeciekały przez kiczowate zasłony i było wystarczająco gorąco. Nerwowo spojrzałem na zegarek i już wiedziałem, że spóźniłem się na autobus do Sajgonu. To był mój siódmy dzień nielegalnie w Kambodży (przekroczyłem ważność wizy) – co oznaczało 5 dolarów do zapłacenia na granicy za każdy dzień extra. Poszedłem się dowiedzieć czy są jeszcze jakieś inne autobusy do Sajgonu tego dnia. Niestety – pozostawały mi tylko dwie opcje – łódka do granicy za 15 dolarów albo taksówka za 4$. Po sprawdzeniu finansów wciąż wychodziło mi wszystko na styk. W Kambodży nie ma bankomatów więc nie miałem wyjścia jak zaryzykować i jechać do granicy z Wietnamem. Pożegnałem Phnom Penh i wbiłem się w zapchaną Toyotę Camry. Wczesnym popołudniem byłem na miejscu. Ignorując natarczywych naganiaczy oferujących rajd do Sajgonu za 15$ podreptałem do przejścia granicznego. Ku mojemu zdumieniu kambodżański urzędnik na granicy przetarł czoło brudną chusteczkę, spojrzał na mnie, potem w mój paszport i wymamrotał „Why are you late?” – uśmiechnąłem się głupio a ten oddał mi paszport z pieczątką wyjazdową – uff… nie musiałem płacić kary – 35$. Jak na każdym przejściu granicznym w Kambodży także i tutaj okolica pełna była kasyn (w Wietnamie jak i Tajlandii hazard jest nielegalny więc obywatele tych krajów tłumnie odwiedzają granice aby oddać się wszelakim uciechom jak i przegrać co nie co w ruletkę czy Black Jack’a). Tuż za kasynami zaczynała się szeroka droga prowadząca do Wietnamu. Ogromny, monumentalny budynek wietnamskiej służby granicznej nie wyglądał na zaludnione miejsce. Właściwie o tej godzinie nie było już żadnych samochodów i autobusów więc przekroczyłem granicę bezproblemowo.
Na pierwszy rzut oka Wietnam wydaje się być bardziej cywilizowany od Kambodży. Szerokie i dobre drogi, miasta pełne banków, reklam, sklepów z telewizorami, tysiące nowiutkich motorowerów – wszyscy gdzieś gnają, pracują jak mróweczki, brak tego luzu i olewactwa typowego dla Khmerów. Na granicy wymieniam dolary na dongi – ponownie ignorując propozycje przejażdżki taksówką za kosmiczną kasę do Sajgonu lub jak kto woli Ho Shi Minh City. Za dolara przejeżdżam równiutką autostradą do pierwszego miasta za granicą. Tam próbuję się dowidzieć jak dojechać do celu mojej podróży tego dnia. Niestety – ja nie znam wietnamskiego, a Wietnamczycy nie wydają się zaznajomieni z angielskim – przynajmniej w małych miasteczkach. Na migi, gestykulując wyjaśniam napotkanym typom, że szukam stacji autobusowej. W końcu jeden z nich zajarzył. Kwadrans później siedzę w autobusie podmiejskim do Ho Shi Minh. Niestety nie wszystko wygląda tak kolorowo – czuję się bardzo źle, gorączka, ból głowy, łupanie w kościach – jestem chodzącym trupem. Znalazłem niewielki pokoik, potem udałem się do apteki, w której zaopatrzyłem się w parę worków różnokolorowych pigułek. Wizyta w sklepie z pirackimi DVD (zakupuję pięć współczesnych wietnamskich filmów „Cycol” „Three Seasons” „Scent of the green papaya” jak i klasyki w stylu „Łowca Jeleni” „Czas Apokalipsy” „Rambo – pierwsza krew” i zamykam się w pokoju na parę dni, opuszczając go tylko aby coś przekąsić i kupić więcej wody.
Parę dni później poczułem się lepiej – nadszedł czas na pierwszy spacer po mieście.
Wietnam nie taki zły, ale dziwny. Coś nie mogą się zdecydować w jakim systemie chcą żyć. Komunizm nie komunizm, socjalizm, kapitalizm – jakiśtamizm – wszędzie plakaty z Ho Szi Minem (lub jak kto woli – Wujkiem Ho), czerwone flagi z żółtą gwiazdą oraz sierpem i młotem. Jednak coraz bardziej widoczna jest nowa kapitalistyczna propaganda – Samsung, Sony, Hitachi etc. – ogromne billboardy zmieniają wizerunek miasta.
Wcześniej Wietnam kojarzył mi się przede wszystkim z wojną, dżunglą, zapachem napalmu o poranku, budkami z żarciem wietnamskim („kuczak na otro”) porozrzucanymi po całej Warszawie. No i chyba tyle. Nic więcej. Warto było skonfrontować moją mizerną wiedzę z rzeczywistością.
30 kwietnia – 30 rocznica zwycięstwa nad imperializmem (czyli USA) – największa parada w historii Wietnamu (na modłę pierwszomajową). Ulicami przeszli weterani wojny w której zginęło ponad dwa miliony Wietnamczyków (i około 60 tysięcy żołnierzy amerykańskich). Wieczorne niebo rozświetliły fajerwerki, a ulice zapełniły się obywatelami miasta – miałem wrażenie jakby wszyscy wsiedli na skutery – hałas, zgiełk, spaliny – po całym dniu biegania po mieście miałem dość.
Wydobrzałem na tyle, że postanowiłem wyruszyć dalej w drogę, wzdłuż przepięknego wybrzeża rozciągającego się na długości prawie 3000 kilometrów. Kolejnym przystankiem miało być Mui Ne.