Archiwa tagu: ganges

Wzdłuż Gangesu

Staram się znaleźć w tej całej egzotycznej chaotycznej kiczowatej mieszance COŚ. Tak bardzo nieokreślone coś. Jeżeli ktoś poniesiony współczesną lekturą na temat Indii myśli, że zaraz po przyjeździe odnajdzie tam samego siebie, zgłębi istotę wszechrzeczy i odszuka złoty środek, jest w potwornym błędzie. Pierwsze doznania po przybyciu należą do tych nieprzyjemnych i irytujących: upał, jeszcze raz upał i niewysłuchane modlitwy o zdolność aklimatyzacji. Człowiek zamiast chłonąć nową kulturę zamyka się w pokoju hotelowym, poruszając się wciąż po tej samej nieskomplikowanej trasie: kierunek prysznic i powrót w stronę wiatraka. Zresztą, cóż czeka go na zewnątrz? Brud, kleiste i pełne kurzu powietrze i ulice upstrzone przez święte krowy. Ale to tylko pozory, niewygodny, wręcz dokuczliwy jak nagabywanie kupców, test, który musi przejść każdy, kto bardziej lub mniej jest zaangażowany w swoja wyprawę. Indie są jak nieufna kobieta osłonięta warstwami sari: onieśmiela kolorami i pstrokacizną, ale jednocześnie kusi skrywaną wewnątrz tajemnicą. Niby banalne, a jednak fascynujące.

Delhi.

W połowie kwietnia znalazłem się w Indiach. Znajomi „fachowcy” od Indii jak najbardziej odradzali mi wyprawy w tak mało korzystnym okresie – niesamowite upały, zbliżający się monsun, zła widoczność. Cóż byłem jak najbardziej zdecydowany i ani się spostrzegłem jak jechałem zdezelowaną taksówką z lotniska do dzielnicy Paharganj. Bez planu, pomysłu co dalej, znalazłem się w Delhi.

Pierwsze dni miały pozwolić mi przystosować się do panujących warunków. Nic bardziej błędnego. Jakiekolwiek przystosowanie nie było możliwe. W czasie dnia można było jedynie leżeć pod wiatrakiem, czy też w zacienionej knajpce, co chwilę wracając do hotelu wziąć prysznic. Egzystowałem rano i w wieczorem. Czasem w ogóle nie kładłem się spać, wybierałem się robiąc zdjęcia, wykorzystując znakomite światło jakie daje wschodzące słońce.

Pierwszy kontakt z Indiami może być porażający, wkurzający, przyprawiający o ból głowy. Brud, krowy i „placki”, kleiste i pełne kurzu powietrze, niesamowity hałas, ścisk na ulicach. No i ludzie. Wszędzie, ani chwili spokoju, wciąż coś oferują, pytają, nagabują. Tak, pierwszy kontakt może być szokiem.

Ale zapomnij o tym. Daj się wieść zapachom, kolorom, słuchaj ludzi, lecz jednocześnie nie ufaj nikomu, tylko sobie. Znaleźć balans, równowagę w tym wszystkim, to trudna sztuka. Pewnie potrzeba czasu. Aby zrozumieć.

Trzeciego dnia przykry incydent. Tracę kamerę cyfrową – kręciłem film i robiłem zdjęcia. Teraz pozostają tylko zdjęcia.

Postanawiam opuścić Delhi. Które chciało mnie zjeść w całości. Moja droga wiedzie na północ. Do miejsca gdzie Ganges wypływa z gór na nizinę.

Rishikesh.

W latach 60 tych wpadli tu John, Paul, George i Ringo – ale z całej czwórki tylko Georgowi zostało zamiłowanie to sitaru, hinduskich klimatów. Od tego czasu zjeżdżało tu coraz więcej przybyszów z zachodu. Pomedytować, znaleźć się w innym świecie, nie jeść mięsa, mieć swojego guru, powyginać się na jednym z kursów jogi, czy też zapalić sobie co nieco dobrego charash (żywica z konopi złuszczana w dłoniach i formowana w plastelinę), którego zachwalają „pseudo-sadhus”.

15 godzin w autobusie z Delhi, znajduję nocleg i aplikuję sobie 16 godzinny sen. Mieszkam w asramie, wokoło same świątynie, 20 metrów poniżej plaża nad czystym jeszcze Gangesem. Budzę się o 4 rano, pada deszcz, powietrze czyste i rześkie. Stoję nago na tarasie, potem ubieram gatki i schodzę nad Ganges, zanurzam dłonie i myję twarz.

Indie coraz bardziej mnie wciągają, tyle rzeczy nie wiem, tak wiele nie rozumiem, i nie zrozumiem nigdy. Staram się znaleźć w tej całej egzotycznej chaotycznej kiczowatej mieszance COŚ. Tak bardzo nieokreślone coś.

Nad brzegiem Gangi kobiety suszą Sari. Długie na 6 metrów, szerokie na metr. Wiatr rozwiewa i nadyma je jak bajecznie kolorowe paralotnie. Wchodzę pomiędzy nie, te tylko się uśmiechają i mocno trzymają materiał aby wiatr nie porwał go gdzieś daleko. Ten rytuał – powinność – obowiązek powtarza się cały czas. Ludzie żyją z rzeki, przy niej i w niej rozpływają się ich prochy.

Samotność jest zbawieniem i przekleństwem zarazem. Jesteś wolny w tym co robisz, jednocześnie szukasz towarzystwa innych. Nie jest to trudne raczej, bo w Indiach non stop otaczają cię ludzie. Czy to tubylcy czy też inni podróżnicy. Czasem się wyłączam. Siadam gdzieś na dachu hotelu, czy jak wczoraj w świątyni, w której na samej górze nie było nikogo. Jednak w dalszym ciągu nie potrafię oddalić się tak do końca, uspokoić, oddychać równomiernie, uspokoić myśli, uporządkować dysk twardy w mózgu.

Dałem sobie spokój z namiastką jogi. W całym mieście oferuje się kursy jogi. Niektóre za darmo, inne co łaska, są też takie, gdzie kursy odbywają się po parę tygodni czy miesięcy. Zamykasz się wtedy w asramie i zgłębiasz własne wnętrze. Mowię o namiastce, bo hatha joga traktowana jest przez trawelersów jak kolejna atrakcja, coś jak rafting, jazda wielbłądem, safari czy wyprawa w góry. 2-3 dni i dalej w inne miejsce. Oczywiście wiele osób zostaje dłużej. Ja niestety nie mam takich możliwości czasowych (finansowe raczej odpadają, bo można się za grosze tu utrzymać) więc tym razem daję sobie spokój, choć jestem ponoć w światowej stolicy jogi.

Obrazowanie Boga (czy tez bóstw, w przypadku Indii) jakoś nie przemawia do mnie. Nie daje pracować wyobraźni. Indie to wszechobecny kicz- wiec także i świątynie nie pozostają w tyle jeżeli chodzi o kosmiczny sposób dobrania kolorów czy sposób wykonania rzeźb rocznych bóstw. Pstrokacizna masakryczna. Prawdopodobnie nie działa to na mnie, na pewno jednak na Hindusów, którzy całymi wycieczkami przybywają do świątyń Rishikeshu czy też innych świętych miast.

HARIDWAR

W tym 200 tys. mieście Ganges wypływa na nizinę i płynie w stronę Varanasi, Kalkuty, aż do oceanu.

Haridwar to jedno z najświętszych miast Indii. Co 12 lat gości miliony pielgrzymów na świecie na festiwalu na cześć Wisznu – Kumbh Mela.

Uciekam z Rishikeshu. Na południe. Wyskakuję przy głównej drodze, zabieram plecak z dachu rozsypującej się rykszy i sadystycznym upale idę szukać hotelu Ashok. Przechodzę przez jeden z mostów na Gandze. Mieszam się z tłumem na bazarze i powoli idę do hotelu, tuż przy stacji hinduskich PKP. Zadekowałem się w brudnym i zapuszczonym hotelu za 2 dolce i na miasto. Ryksza i pędzimy w kurzu i słońcu, pomiędzy innymi uczestnikami tego ulicznego chaosu.

Har-ki-pairi (ślady stóp boga – Wisznu) – dokładnie w tym miejscu rzeka opuszcza Himalaje. Jeszcze w miarę czysta (przynajmniej w Rishikeshu, tutaj już raczej nie) z każdym kilometrem pochłania coraz to większe ilości śmieci, ścieków, chemikaliów i innych okropieństw.

Pod mostami, przy ghatach, świątyni i na brudnych kamienistych pozostałościach po wyschniętym nurcie rzeki tysiące ludzi siedzi w głębokich dziurach, kopiąc zapamiętale. Ponoć szukają złota. Tuż obok gromada dzieciaków tapla się w błocie, 10 metrów dalej przy schodach świątyni obmywa się cala rodzina. Na wschodnim brzegu ogromne koparki marki Tatra przekopują i regulują brzeg rzeki.

Nie ma innych turystów. Gdziekolwiek się nie pojawiam ktoś mnie zaczepia, pyta, oferuje, chce sobie zrobić zdjęcie, czasem tylko spojrzenia, gdy siedzę w knajpie zajadając się thali za 20 rupii.

Pociąg do Varanasi. Całą noc przespałem, budząc się dopiero o 9. Cały czas biorę kodeinę na ból zęba.

W pociągu już prawie pusto – przez ostatnie godziny leżałem na górnym siedzeniu, teraz łażę tu i tam. Upał się zwiększa, przez otwarte, zakratowane okna widać spaloną słońcem ziemię, co jakiś czas kawałek zieleni, ale dominujące kolory to żółty, brązowy, i wszechobecny szary. W dolinie Gangesu kończą się żniwa. Kolorowo ubrane kobiety płyną polami z ogromnymi snopkami siana na głowach.

Skończyła mi się woda. Pragnienie rozwala mnie, na szczęście stajemy na jakiejś stacji i kupuję 2 butelki ciepłej wody (tylko taką mają, poza tym podejrzanie zakręcona, więc pewnie z jakiegoś niewiadomego źródła)

3 dnia pobytu w Varanasi tracę zęba, dentystka w błękitnym sari i z kompletnie niezrozumiałym angielskim męczyła się z 15 minut. Koniec bólu i brania leków – Varanasi od razu wydaje się bardziej przyjazne.

Wybrałem się nad rzekę. Łódka za 40 rupii – muszę sam machać bambusowymi wiosłami, odrobina gimnastyki zawsze mile widziana. Początek problematyczny – lawirowanie pomiędzy innymi łodziami zaparkowanymi przy kamiennych schodach schodzących do Gangi. Płyniemy na wschodni brzeg rzeki. Piach, dzikie psy, krowy, woły, tony śmieci no i nieboszczyki. Napuchnięte, opatulone w szmaty leżą na brzegu lub też smętnie unoszą się w wodzie. Psy nigdy tu nie głodują.

Płonące zwłoki nie śmierdzą tak jak myślałem. Dzięki użyciu drzewa sandałowego odór nie jest tak silny, wręcz znikomy, ginie w innych zapachach miasta. W bocznych uliczkach leżą tony drzewa, kilogram kosztuje 120-200 rupii, do całkowitego spalenia przeciętnych zwłok potrzeba ponoć 200 kg tego cennego drewna. Niebagatelny to wydatek, nie wszystkich na to stać. Nieopodal znajduje się też tańsze – elektryczne krematorium. Lecz ci, których nawet na to nie stać wrzucają zwłoki po prostu do rzeki. W Varanasi codziennie pali się 500-600 zwłok. Non stop. 24 godziny na dobę.

Z tarasu budynku zbudowanego tuż nad krematorium można obserwować całą ceremonię. Przykleja się do mnie młody Hindus, wkręca historie o tym jak to powinienem zrobić coś dobrego dla swojej karmy. Np. zasponsorować parę kilo drewna dla wysuszonych kobiet czekających na śmierć w rogu pokoju. Dwie staruchy natarczywie patrzą na mnie. Niestety nic dla swojej karmy zrobić nie mogę. Wszystko zostało przecież już zapisane, no nie?

10 rupii – zła karma, 1000 rupi – dobra karma. Indie jak widać są wyjątkowo uduchowione i wzniosłe. Już dawno ten kraj, zresztą jak i wszystkie inne zostały przeliczone na dolaresy.

Wszyscy wiedzą ze Ganges w Varanasi jest tak brudny, że jakiekolwiek normy przekracza kilkaset tysięcy razy. Cóż z tego – herbatę robią z wody pompowanej z rzeki, przez cały dzień tysiące ludzi zażywa „orzeźwiającej” kąpieli w nurtach, łowi się ryby i wszystko niby wygląda w porządku.

Głosy ulicy.

– Hellou Sir!

– Which Country?

– I am the Yoga Master

– Hasish, hasish, veri cheap

– massage? veri good for your body

– ryksza, ryksza

– wanna to see my shop?

– you want something, sir?

– etc.

Jest to nie do zniesienia, wiele już widziałem, ale takiej natarczywości w żadnym kraju nie odczułem. 24/7 – totalna nagonka.

Brak jakiekolwiek uporządkowania, brak FORMY. Nieregularność, kicz, zaniedbanie, wszystko wydaje się zakurzone, bardzo stare. Piękno miesza się z podłą brzydotą.

Oprócz dźwięków i obrazów dochodzą jeszcze zapachy. Porażające, nos przyzwyczaja się z czasem lecz ich intensywność przygniata, żadna z woni nie pozwala się skupić na sobie nawet przez chwilę. Tutaj zapach smażonych potraw i przypraw, 5 sekund nie mija, idziesz dalej i już dusisz się od zapachu ścieków. Ciekawie jest, gdy spadnie deszcz – który zdaje się zmywać to wszystko dodając odrobinę orzeźwienia, lecz tylko na chwilę.

Deszcz. Nie widziałem go od czasu wyjazdu z Polski. Spadł wieczorem. Zamienił ulice w płynący rynsztok. Gaśnie światło, w ruch ruszają generatory prądu, ulice rozświetla nikłe światło świec i lamp naftowych. Próbuję po omacku wrócić do domu, lecz daję sobie spokój, siadając na schodach sklepiku z herbatą, w dzielnicy arabskiej. Jestem niewidzialny w końcu. Cała ulica jest niewidzialna. Zamawiam herbatę z mlekiem i betel – małe liściaste zawiniątko które żuję przez parę minut.

Deszcz wciąż pada. To znak zbliżającego się monsunu. Wody Gangesu zatopią schody na których teraz przesiadują tłumy ludzi, rozleją się aż po niskie drzewa, daleko na horyzoncie.

Nie można być obojętnym wobec tego subkontynentu. Bo Indie to nie jeden kraj. To wiele państewek, dążących wciąż do większej autonomii. To kraj wielu kultur, wyznań, języków, twarzy ludzkich. Przeraża i wciąga. Nie jesteś obojętnym, to nie kolejne wczasy w kurorcie, trzeba się zmęczyć i napracować, aby uzyskać choć odrobinę prawdy o tym miejscu.

Opublikowano travel | Otagowano ,

Spalam sie….

Dni płyną w podobnym rytmie. Wczesne wstawanie, miasto o wschodzie słońca, popołudniowa drzemka, potem riksza do centrum, Mona Lisa – czyli knajpa, w której przesiaduję, wieczór nad rzeką i powrót do hotelu.


Weather Report, Varanasi:

  • max temp. 44.1 / min 27.3
  • sunrise 5:35
  • sunset 18:27
  • wilgotność 75%

Spotykam Beatę, która wyjechała parę miesięcy temu do Indii. Chwilę gadamy i ruszamy nad rzekę. Łódka za 40 rupii – muszę sam machać bambusowymi wiosłami, odrobina gimnastyki zawsze mile widziana. Początek problematyczny – lawirowanie między innymi łodziami zaparkowanymi przy kamiennych schodach schodzących do Gangesu. Płyniemy na wschodni brzeg rzeki. Piach, dzikie psy, krowy, woły, tony śmieci no i nieboszczyki. Napuchnięte, opatulone w szmaty, leżą na brzegu lub też smętnie unoszą się w wodzie. Psy nigdy nie są tu głodne.

Robię parę zdjęć, ale daję spokój po chwili.

Płonące zwłoki nie śmierdzą tak, jak myślałem. Dzięki użyciu drewna sandałowego, odor nie jest tak silny, wręcz znikomy, ginie w innych zapachach miasta. W bocznych uliczkach leżą tony drewna, kilogram kosztuje 120-200 rupii, do całkowitego spalenia przeciętnych zwłok potrzeba ponoć 200 kg tego cennego drewna. Niebagatelny wydatek, nie wszystkich na to stać. Nieopodal znajduje się też tańsze – elektryczne krematorium. Lecz ci, których nawet na to nie stać, wrzucają zwłoki po prostu do rzeki. W Varanasi codziennie pali się 500-600 zwłok. Non stop. 24 godziny na dobę.

Z tarasu budynku zbudowanego tuż nad krematorium można obserwować całą ceremonię. Przykleja się do mnie młody Hindus, wciska historie o tym, jak to powinienem zrobić coś dobrego dla swojej karmy. Np. zasponsorować parę kilo drewna dla wysuszonych kobiet czekających na śmierć w rogu pokoju. Dwie staruszki natarczywie patrzą się na mnie. Niestety, nic dla swojej karmy zrobić nie mogę. Wszystko zostało przecież już zapisane, no nie?

10 rupii – zła karma, 1000 rupii – dobra karma. Indie, jak widać, są zajebiście uduchowione i wzniosłe. Już dawno ten kraj, zresztą jak i wszystkie inne, zostały przeliczone na $$$.

W okolicach ceremonii palenia zwłok nie wolno robić zdjęć. Tysiące oczu groźnie spoglądają na każdego uzbrojonego w obiektyw. Właściwie jest to niemożliwe, aby zrobić tak po prostu zdjęcia z bliska podczas ceremonii, z miejsca, gdzie stoi rodzina. No chyba że zapłacisz. Coż, mam jednak swoje sposoby ;)

Wszyscy wiedzą, że Ganges w Varanasi jest tak brudny, że normy jakiekolwiek przekracza kilkaset tysięcy razy. Coż z tego – herbatę robią z wody pompowanej z rzeki, przez cały dzień tysiące ludzi zażywa „orzeźwiającej” kąpieli w nurtach, łowi się ryby (udokumentowałem) i wszystko niby wygląda w porządku. Czy ktoś składa zamówienie na parę litrów? Opijemy się, jak przyjadę ;)


Rozmawiam z innymi podróżnymi. Śmiejemy się sami z siebie, podczas niealkoholowej imprezy (nie piłem nic od 3 tygodni, jak i mięsa nie jadłem), śmiejemy się z naszej pogoń za Indiami, nawet ci, co znają hindi, historię, zwyczaje, ci, co spędzili tu długi czas, sami przyznają, że nie wiedzą nic. Postanowiłem nie wiedzieć nic. To, co zobaczę, to, co samo przyjdzie do mnie – ok. Nie będę się jednak poświęcał, aby poznać kraj, ludzi, w imię niewiadomo czego.

Czasem wydaje się, że to kraj bez kobiet, czasem przemykają, ale nie tak jak w krajach europejskich czy Ameryce Pd. Schowane za metrami sari, w domach, pomieszczeniach. Swoją seksualność pokazują w filmach, na plakatach i w teledyskach. Czy te wszystkie dziewczyny rzeczywiście istnieją?

Na ulicach przede wszystkim mężczyźni, podobnie jak w krajach arabskich, czule trzymają się za ręce czy też obejmują, spacerując nad brzegiem Gangesu. Kobiety, żony – schowane głęboko gdzieś tam.

Mam dość ciągłego nawoływania:

  • Hello Sir!
  • Which Country?
  • I am the Yoga Master
  • Hashish, hashish, very cheap
  • Massage? Very good for your body
  • Rickshaw, rickshaw
  • Want to see my shop?
  • You want something, sir?
  • etc.

Jest to nie do zniesienia, swoje widziałem, ale takiej natarczywości w żadnym kraju nie odczułem. 24/7 – totalna nagonka.

Nie uciekam jednak od tego, bo właśnie teraz mogłbym się spakować i wrócić do domu. Czasem jednak przychodzą pozytywne chwile i w ogólnym bilansie jednak wychodzi wszystko na plus, pomimo przeszkód i niepowodzeń.

Wiele osób gloryfikuje Indie, uznając je za święte, zbierają pieniądze, w końcu wyjeżdżają. Tu, po przylocie, wszystko tak ich przytłacza, że wracają pierwszym samolotem do domu.


W końcu spadł deszcz. Dziś było tak parno, że nie mogąc się ruszyć, traciłem kilogramy, leżąc w łóżku w hotelu do 16.

Prysznic – parę razy dziennie. Nie używać ręcznika, a najlepiej kąpać się w spodenkach i koszulce. Przynajmniej chwilę odrobiny ochłody.

Przerwy w dostawach prądu zdarzają się wielokrotnie dziennie. 5-6 minimum. Każda pora dnia dobra. W nocy wyłączyli prąd o 2:30. Nie mogłem już zasnąć. Położyłem się na zewnątrz.

Dalej nie wiem, kiedy wyjadę do Kalkuty. Dziś miałem odebrać bilet w agencji turystycznej (czasem lepiej, aby ktoś kupił bilet za ciebie, za opłatą 50 rupii, nie trzeba jeździć na dworzec [daleko] ani pieprzyć się z biurokracją indyjskich kolei). Niestety pacjent z agencji nie poinformował mnie, że dziś ma zamknięte. Więc nie wiem, czy mam bilet i kiedy jadę. Do Nepalu nie ma co w tych dniach – strajk generalny – 28-29 kwietnia nic nie działa. Więc Kalkuta parę dni jak najbardziej wskazane.

Fryzjer. Lub raczej golibroda. Za 20 rupii (10 kosztuje, ale mnie nie zarżnął brzytwą, więc dałem mu 10 więcej). Golenie wygląda tak, że pokrywają całą twarz pianką, z wyłączeniem wąsów, tymi zajmują się na końcu. Coż, z wąsami nie wyglądam dobrze. Nikt nie wygląda dobrze. Wąsy na przedzie to atrybut dyktatorów (Hitler, Stalin, Saddam), Fridy Kahlo i obciach. Bez urazy oczywiście – jak ktoś lubi, proszę bardzo :)

Deszcz wciąż pada. Zamienił ulice w płynący rynsztok. Poza tym ciemno jak w d… Nie wracam teraz do hotelu, bo chyba skończy się to tragicznie.

Opublikowano India, travel | Otagowano , , ,

varanasi rzadzi

wlasnie stracilem zeba, dentystka w blekitnym sari i z kompletnie niezrozumialym angielskim meczyla sie z 15 minut,

okazalo sie ze dobrze zrobilem usuwajac scierwo, w srodku zeba stworzyl sie ogromny ropiejacy glut, ktory potem pani doktor pokazywala wszystkim w gabinecie – byli pod wrazeniem.

na razie ide umierac…
 Clarke MacArthur Jersey

Opublikowano India, travel | Otagowano , , , ,

Varanasi i sprawa zeba

Ostatni dni to – upal, kurz, ogromne ilosci plynow spozywane 24/7 no i ten ZAB. Prawdopodobnie po wplywem temepratury plomba sie rozeszla, poza tym zgryzlem cos niechcacy jedzac muesli (skorupke z orzecha).

Pociag do Varanasi. Cala noc przespalem, budzac sie dopiero kolo 9. Caly czas biore kodeine na bol zeba. W pociagu juz prawie pusto – przez ostatnie godziny lezalem na gornym siedzeniu, teraz laze tu i tam. Upal sie zwieksza, przez otwarte, zakratowane okna widac spalnona sloncem ziemie, co jakis czas kawalek zieleni, ale dominujace kolory to zolty, brazowy, i wszechobecny szary. W dolinie Gangesu koncza sie zniwa. Kolorowo ubrane kobiety plyna polami z ogromnymi snopkami siana na glowach.

Skonczyla mi sie woda. Pragnienie rozwala mnie, na szczescie stajemy na jakies stacji i kupuje 2 butelki cieplej wody (tylko taka maja, poza tym podejrzanie zakrecona, wiec pewnie z jakiegos niewiadomego zrodla).

W dalszym ciagu pociag. Juz sam nie wiem ktora godzina. Co pare minut stajemy w srodku pola, lub przy jakies wsi na pol godziny. Ostatnio coraz bardziej popularna w Polsce jest sauna – to bardzo fajnie, mam ja teraz od paru godzin. Zab, upal, kodeina nie dziala. Do stojacego pociagu wpadaja konusy z goraca herbatka, ogorkami. Na szczescie jeden z nich ma zimna wode i arbuza.

Po 24 godzinach dojezdzamy do Varanasi. Spotykam Paula i Toma (dwoch Angoli – jeden w stylu Fat Boyslima, drugi taki brytolski rasta) – razem bierzemy ryksze i pedzimy ciemnym miastem, w ogromnym scisku, korku, syfie i kurzu. Wlasnie wylaczyli prad. Zalapuje sie na pokoj w hotlu Shiva Ganga – tuz przy rzece.

Mam straszne sny nocy, balem sie ze zwariuje, czy cos, na szczescie rano ok. Spotykam Kube, Polaka, mieszkajacego w tym samym miejscu. Gadamy chwile i zmykam do szitala.

Heritage Hospitals. X-ray zeba. Totalna infekcja. Albo dlugotrwale i dorgie leczenie kanalowe lub tez usuwamy. Wypada na to drugie. Do piatku mam brac leki, w piatek o 10 wyrywamy. Zab i tak sie juz rusza a polowa niego to plomba. Leki ktore kupilem chyba podzialaly bo nic nie czuje. Czuje lekki paraliz prawej czesci szczeki. Zeba zaniose nad ganges i spale a prochy wrzuce do rzeki. Varanasi to najlepsze miejsce na swiecie aby to uczynic.

Ciekawa rzecz. Wydaje mi sie ze musialo kiedys przydarzyc. Najpierw kamera, teraz zab. Nieszczescia chodza parami. Ejj ale ja dopiero 2 tygodnie w Indiach. W Ameryce Pld. nie zdarzylo mi sie wlasciwie nic przykrego – oporcz wypadku na motorze…

Tymczasem jestem w Varanasi. Trza robic zdjecia. Prawdopodobnie w sobote jade do Kalkuty a potem na polnoc. Mam kompletnie dosc upalu. Co gorsza po prostu nie trawie czasem sposobu w jaki zachowuja sie Hindusi. Szczegolnie wtedy gdy patrza sie na ciebie, bez slowa, dlugo i wytrwale. Czasem chcialbym byc niewidzialny. Wlasnie piszac te slowa podszedl do mnie koles i wylaczyl mi kompa, na szczescie zapisalem to co pisalem. Ale bez pytania, prad wysiadl, musieli wlaczyc generator pradu, ale kuwa nie moze powiedziec choc slowa?

Opublikowano India, travel | Otagowano , , , ,