Zapiski z Salwadoru.
Granica w La Hachadura. Szybko i sprawnie przechodzę kontrolę paszportową. Na granicy gwatemalskiej klasycznie próbują wyłudzić ode mnie dolca. Wykpiłem się z bakszyszu, podobnie jak podczas wjazdu do Gwatemali. W takim wypadku należy zażądać oficjalnej, urzędowej informacji o takiej opłacie na papierze – oczywiście nie mieli czegoś takiego więc typek zrezygnowany machnął na mnie ręką. Niby dolar czy dwa to niby pestka ale w imię zasad. Przechodzę na piechotę most i jestem w Salwadorze. Tutaj nie ma problemów z kontrolą paszportów – hola, buenos tardes, Polonia?, bach i pieczątka z pozwoleniem na 90 dni pojawia się w moim paszporcie. Granica jak granica – podła, brudna dziura, z szałasami w których sprzedaje się pupusy, piwo i nachos. Robi się późno. W kieszeni mam zaledwie 25 dolców więc na pewno muszę kierować się do jakiegoś większego miasta, zamiast do Sunzal, wioski nad pacyfikiem, raju dla surferów. Na klepisku, gdzie pasą się trzy kozy stoi „chickenbus” do Sonsonate. Za 83 centy dojechałem tamże aby wsiąść do wygodnego autobusu do stolicy kraju. Salwador to najmniejsze państwo w Ameryce Środkowej więc w 3 godziny przejechałem pól kraju.
San Salvador. Z dworca autobusowego Terminal de Occidente wsiadam w taxi na Boulevard de los Heroes gdzie za 8 dolców wynajmuje pokój. Osiem dolaresów to wcale nie tak mało – ale to i tak najtańsze miejsce w stolicy. Super hiper markety, centra handlowe, kina, pizza hut, wendy’s, mac’s, blockbluster i inne twory amerykańskiej cywilizacji. Tutaj nie wiele osób chodzi, wszyscy w samochodach, tak jak w USA, z parkingu na parking. Drive Thru. Utykam tamże na 3 dni, oglądając pirackie DVD na laptopie, bezcelowo błądząc po okolicy. Ostatniego dnia opuszczam bogate rejony Boulevard de los Heroes. Autobus z numerem 30 przebił się do centrum miasta. Jeden wielki bazar. Czytając nieliczne relacje ze stolicy Salwadoru, jakie znalazłem w sieci, nie zauważyłem żadnych pochlebnych opinii o mieście. No ale jakby mogły być jak nie ma tu żadnych typowych „atrakcji” turystycznych. „Lepiej nie brać żadnych toreb” „Nie wyciągać aparatu” „Nie robić zdjęć” „Żadnych zegraków i biżuterii” – cóż mogłem zadbać tylko o ostatnią poradę – zegarka nie noszę od lat a biżuterii nie lubię. Centrum pełne szemranych typków, blaszanych bud, sklepów, sklepików, wszędzie sprzedają pirackie CD i DVD. Ponoć są jakieś kościoły i muzea ale te mnie nie obchodzą. Smog, upał, kurz, brud, hałas, smród – to mi się podoba – chodzę więc w kółko przez parę godzin – nie robię jednak zdjęć – po prostu delektuję się atmosferą ogólnego rozkładu.
Obserwując miasto a potem parę innych mieścin w Salwadorze, dochodzę do wniosku, że wszystkie te głosy o przemocy, złodziejach, gangach to kolejna paranoiczna plotka. Miasto jak miasto. Państwo jak państwo. Warszawa, Londyn, Pekin czy Koluszki wcale nie są bezpieczniejsze. Boimy się nieznanego, obcego – oczywiście gangi działały mocno w stolicy, dopóki prawicowy rząd (ARENA) nie zrobił porządku, postąpili jak Giuliani w NYC, z tym, że bardziej do rzeczy się przyłożyli. Łapanki na „odmieńców” z tatuażami, polowanie na subkultury, czyszczenie miasta z grafitowych esówfloresów, karanie za najmniejsze wykroczenia – ucierpiało wiele niewinnych ludzi (na co wściekła się lewa strona, polityczne skrzydło byłej lewackiej partyzantki FMLN). Ale o polityce jeszcze będzie (to za parę dni jak przepiszę z notesu). Poza tym gangi miejscowe zostały wyparte przez wyrzuconych z USA salwadorskich gangsterów z Kalifornii i wschodniego wybrzeża Stanów. Administracja Żorża B. postąpiła tutaj podobnie jak w przypadku khmerskich emigrantów, którzy popełnili przestępstwo. Każdy przyłapany nielegalny emigranty musiał pakować się i wracać tam skąd przyjechał.
Teraz przed każdym mniejszym butikiem, budką z hotdogami, bankiem, czy sklepem z pralkami stoi uzbrojony strażnik z obrzynem (shotgunem). Taka spluwa robi dużo hałasu, wygląda imponująco i ma niezły rozrzut. Mało precyzyjne, lecz swoje zrobi. Z bliska trafisz każdego, nie ważne jak celujesz.