24 godziny w Kuala Lumpur

00.00
eh. bijac sie z myslami czy to dobry pomysl (padam tadam) wychodze na miasto. niby noc a wciaz goraco jak w piekle, na szczescie mam worek chusteczek, ktory niestety znika w smieciach po godzinie. swiatla w wiezowcach gasna, w koncu widac bezdomnych na pustych ulicach wielkiego miasta. ciemne zwoje cial kula sie do murow budynkow i porastaja na lawkach przystankow autobusowych niczym grzyb. nie mam mapy, mam za topunkty orientacyjne – KL Tower blyszczy na granatowym niebie. Ide w jej kierunku. Soundtrack: „Miasto Boga” i nowy Air. Zachodze na stacje Shella i zaopatruje sie w Red Bulla i Power Roota – jestem pewny ze zadzialaja – na pewno cos dodaja do tych puszeczek – o wiele mocniejszych niz polski
Red Bull i 3 razy tanszych.

00.30
Powoli zmierzam w strone blyszczacego sie jeszcze centrum. Szwadron sprzataczy pucuje Petronas Tower, powoli zamykaja knajpy
podnoza wiez, znudzeni taksiarze pala szlugi i dlubia w nosie nawolujac: whe a you goin, fren, whe a you goin.

01.00
robie 2-3 zdjecia i gasna swiatla Petronas. Zbieram manatki i powoli i po omacku raczej (jak wspomnialem wlasciwie nie wiem gdzie ide) opuszczam miejscowke. Przyciagaja mnie dudniace dzwieki muzy. Centrum sie bawi. KL sie bawi. Moze nie na calego, w koncu to srodek tygodnia, ale zawsze. Pod torami kolejki SkyTrain ktos lapie mnie za reke. Z ciemnosci wylania sie pokryta strupami twarz ni to mezczyzny ni to kobiety – perfkecyjne cialo – ale widok odrzuca – gruby glos szepce cos, wlasciwie nie rozumiem (tzn wiem o co idzie) – odchodze szybkim krokiem w strone stacji gdzie zakupuje jeszcze jeden dopalacz – tym razem mrozona kawe i pol litra wody. Coraz wiecej ludzi. Jestem przy Hard Rock Cafe. W srodku zespol zapodaje topowe przeboje „where is the love” etc. Biznesmeni oblapiaja dziwki, bananowa mlodziez podryguje niesmialo, piwo za 20 zeta kawa za 10.

02.30
Impreza sie konczy. Spogladam na zdjecia w knajpie – Diego Maradona obejmuje Michaela Jacksona, siedza razem na kanapie,
prawdopodnie zdjecie zrobione pare lat temu wewnatrz tego Hard Rock. Gruby hinduski taksiarz proponuje mi seks – tzn nie z nim – koles ma ciepla cipke jak okreslil za 200 ringitow za godzine – usmiecham sie tylko i
wedruje w strone, no wlasnie w ktora strone?

Puste ulice, niewielki tlumek wylega z knajp, zatrzymuje sie sportowy samochod – pryszczata chinska dziwka zagaduje mnie, za chwile podchodza inne dziwki mutanty o grubych glosach, z ciezkim mejkapem a ich jablko adama krzyczy z daleka – „mam malego penisa i sztuczne cyce ale zlota ze mnie dziewczynka, onli 50 ringit maj friend”. Allah w nocy niedowidzi, i
tylko dziewczyny w chustach na glowach ze swoimi chlopcami przypominaja mi ze to muzulmanski kraj.

03.00.
Zachodze na net aby ochlonac troche w klimie. Prawdopodobnie zmykne zaraz do hotelu wziac prysznic. Wkrotce przebudzi sie slonce i Allah.

04.30
Wrocilem do hotelu. Zrzucilem przepocone szmaty, 15 minutowy zimny prysznic podzialal calkiem orzezwiajaco. Spedzam godzine spisujac co trzeba, planujac dzien no i oczywiscie pol godzinki odpoczynku.

05.30
Znow w miasto, ktore wlasnie zaczyna budzic sie z letargu. Wciaz po katach w zakamarkach wejsc do budynkow majacza skulone sylwetki ludzkie, czesc z nich przeciera od niewyspania oczy. Przed sklepami dostawcy gazet (w malay, chinskim, angielskim, tamil) rozkladaja ogromne sterty papierzysk pelnych najswiezszych njusow. Wpadam do 7/11, gdzie wynajduje na polce
kolejny dopalacz. O dziwo wszystkie po kolei smakuja paskudnie – slodki syrop (jeszcze gorszy niz Red Bull w Polsce, ciekawe jakby Malysz latal po takim). Stawia mnie to na nogi i wedruje do Chinatown. Na niewielkim targowisku tluste szczury z ogonami jak sznur od snopowiazalki szukaja pozywienia a skosnoocy rzeznicy przecinaja na pol tuczniki. Smierdzi rybami, potem i chinszczyzna. Wciaz po omacku robie pare kilosow wzdluz rzeki i linii Skytrain.

7.03
Wschodzi slonce, podswietlajac dramatycznie chmury. Betonowy horyzont jest o tej porze najpiekniejszy. Przebiegam przez pelna zapachow Little India. Obserwuje ludzi idacych do pracy, odprowadzajacych dzieci do pracy. Sky
Train o tej porze jeszcze pusty.

7.30

Znow jestem w Golden Triangle – Zlotym Trojkacie – centrum biznesowym porosnietym wiezowcami niczym las w Sudetach podczas Mad Season ;)

8.00
Sniadanie. Roti, dal, sok pomaranczowy za 2.80r. Miejsce oblegane przez urzednikow z GT, studentow i generalnie innych rannych ptaszkow. Piekne studentki w wyprasowanych koszulach, ze starannie zaczesanymi wlosami i w
butach na obcasie wsuwaja palcami poranny posilek, siorbiac kawe i wypalajac przy tym mase papierosow. No i wkuwaja opasle tomiska – moze psychologie, moze marketing a moze nie.

czuje ze mam zapuchniete oczy, slizgam sie po tlustej posadzce do kibelka gdzie wypuszczam pare litrow chrzczonego dopalaczami moczu. Zrobilem giga zdjec, troche mnie to przeraza – zostalo mi tylko 9 gb na dysku. Z niepokojem mysle o reszcie dnia. Mam nadzieje ze nie zapadane w gleboki sen gdzies na chodniku czy w „niebianskim pociagu”.

9.00

Petronas Tower to najwyzsze budynki na swiecie, drapiace chmury na wysokosci 452 metrow, polaczone kladka na wysokosci 41 pietra. Budowe zaczeto w 1993 roku a skonczono w 1998. Kosztowalo to cudenko 2 miliardy waszyngtonow a zaprojektowal je ten sam czlowiek co WTC – Cesar Pelli. Budynek mocno nawiazuje do tradycyjnej islamskiej architektury – kombinacja kwadratow i kol. Wejscie za darmo, nie ma mozliwosci aby wjechac na sama gore, dostaje wejsciwke tylko do kladki. SkyWal, mimo ze trwa tylko i wylacznie 10 minut (scisle przestrzegana zasada) sprawia, ze zapominam o zmeczeniu. Na wysokosci ponad 200 metrow mam pod soba mrowisko ludzkie i zabawkowe ulice pelne resorakow. Rozgladam sie wokolo – wszyscy usmiechnieci i szczesliwi,
poranne sloneczko przedziera sie przez przyciemniane szyby, klima zachowuje humanitarna temperature, jest mi po prostu dobrze.

10.00

Zmierzam do Hotelu. SkyTrain, potem ulice miasta, po drodze kolejny dope w postaci kawy w Starbuckskie. Musze wracac do hotelu – podladowac baterie w aparacie i w sobie, wziac prysznic i wrzucic napisac pare slow.

11.30 – 16.00

Nadchodzi upal. Wrocilem do hotelu, terminator we mnie umarl i moc poszla sie chrzanic, zreszta nie jestesmy w Kolumbii gdzie dopalacze za darmo. Odpadam na ladnych pare godzin. Moj budzik juz dawno przestal dzialac, wciaz nie znalazlem bateri do niego.

16.00 – 21.00

Nie wazne, wstaje jak wstaje – znow prysznic – i spadam w srone KL Tower. Powlocze nogami w koncu jestem na nich od 30 godzin. Coraz gorzej sklada mi sie mysli, lepiej za to slysze – tzn zbyt dobrze – kazdy wiekszy halas powoduje wzrostu poziomu agresji. KL Tower – wieza komunikacyjna – kolejna wspaniala budowla – juz nie rozwodze sie na jej temat, w sieci jest wystarczajaco duzo info. Widok z gory oszalamiajacy. Poza tym dookola zamonowane sa lornetki Nikona – za darmo – jestem w szoku moge obserwowac wszystko co dzieje sie wokolo – ludzi w biurach, dzieciaki grajace w pilke 5 km od wiezy – dokladnie wszystko.

22.00 – 00.00

Zachodze do knajpy hinduskiej – wlasciwie w innej nie jadlem odkad jestem w Malezji, uwielbiam kuchnie Indii. Coraz gorzej mi sie mysli i chce sie spac. Wbijam sie jeszcze na nocna posiadowke w sieci – musze wykonac pare drukow i zalatwic kilka spraw.

Koniec dnia. Wiele mi jeszcze do zobaczenia zostalo. Jednak po 36 godzinach wlasciwie nonstop lazenia po miescie – jestem pod glebokim jego wrazeniem. Tyle.

Ten wpis został opublikowany w kategorii common life i oznaczony tagami , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.