Zabieralem sie od paru dni za pisanie. Wciaz jednak cos sie dzialo, wciaz bylem w ruchu, z miejsca na miejsce skaczac. Z praktyki wiem jednak ze najlepiej wychodzi pisanie w czasie rzeczywistym, zapisujac krotkie notki w kajecie. Tym razem jednak dojdzie do rekonstrukcji zdarzen.
PAI
Jak ostatni ciec zapomnialem zmienic 3 letnia baterie w zegarku tajmeksa i tym samym zegarek sie spoznial o ladna godzine na dobe. Wyjazd z Pai nastapil wiec z malym opznieniem – nie zdazylem na autobus. Lekka groza nie zostalo mi prawie nic kasy. 5000 bathow w kieszeni i basta. Na szczescie po paru dniach kasa doszla na konto i wciaz jest ok.
CHIANG RAI
Wszystko na ostatnia chwile. Ledwo wysiadlem z autobusu w Chiang Mai a juz mialem bus do Chiang Rai. W lekkim pospiechu, zbierajac graty przeskoczylem z pojazdu do pojazdu i pojechalismy na polnoc. Wczesniej Dirk przeslal mi maila – Bez 50 guesthouse is the place – to miejscowka w ktorej dane bylo mi spedzic kolejna noc – nieustajaca biba trwala od popoludnia, tai whiskey – polewane grubo w kieliszki przez szalona wlascicielke guesthouse’u, tajski hipol rzewne dzwieki ze swej 5 strunowej gitary wydobywal – coz, mam dosc imprez – poszedlem spac wczesniej.
Chiang Rai to takie mniejsze Chiang Mai – pelne zachodnich turystow, o grubych porfelach wypchanych batami, na ktore tylko czychaja restauratorzy, hotelarze, naganiacze, sprzedawcy dupereli, tajskie dziewczyny i chlopcy lub tez hybrydy – „lady boys”. Generalnie cepelia tajska okraszona przyjemnosciami i seksem za 1000 batuff.
CHIANG KHONG
Granica z Laosem. Gateway to Indo-China – jak glosi napis na przystani promowej. Droga z chiang Rai do Chiang Khong prowadzi przez niewielkie wioski, porozrzucane wsrod wzgorz i pol ryzowych. Autobus zatrzymuje sie czesto polykajac nowych podroznych – dzieciaki wracajace ze szkoly, tubylcow z koszami pelnymi ryb, warzyw czy tez sprzetu elektronicznego. 3 godziny powolnej podrozy, sluchawki w uszach, radiohead sie saczy. Krajobrazy, twarze, ludzie – jak w bardzo spowolnionym kalejdoskopie. Samo chiang Khong to tylko sekunda w mojej glowie – miasto graniczne, port rzeczny, towar lezy na brudnej ziemi, agencje podrozne zachecaja do wykupienia trekingu czy tez czegos tam innego. Szybka kontrola graniczna, podroz promem na druga strone Mekongu i jestem w Houixay w Laosie. Okazuje sie ze dobrze zrobilem zalatwiajac wize wczesniej. Dirk i dwie spotkane laski z RPA maja problem – za 30$ moga jedynie wykupic wize na 15 dni.
MEKONG
W Houixay spoko wieczor, piekny zachod slonca (zreszta taki jest codziennie), laze wzdluz rzeki robie zdjecia. Na drugi dzien wbijamy sie na Slow Boat do Luang Prabang. 2 dni na rzece. I to jakie dni. Mieszanka narodowosciowa stloczona na malym rzecznym promie. sam nie wiem jak to opisac – bo duzo sie dzialo. Moze przemilcze. W kazdym razie bylo niespodziewanie fajnie – z malym przystankiem na nocleg w Pakbeng – malej wiosce gdzie wlasciwie nie za wiele sie dzieje.
Laos vs. tajlandia. Ogromna roznica. Wszystko sie spowalnia. Brak bankow, reklam, i calej tej tajskozachodniej cywilizacji. Ludzie leza przed domami, dzieciaki jada do szkoly na rowerach, stara kobieta smazy banany, 2 chlystki zachwalaja opium, typ z brylantyna na wlosie polewa swojego koguta zimna woda – to moze jego ostatni dzien – w nocy wezmie udzial w walce na smierc i zycie.
LUANG PRABANG
Luang Prabang – spoko miescina, bardzo zadbana, piekne kolonialne domy we fhacuskim stylu, calkiem sporo turystow. Jestem juz tu drugi dzien. Pstrykam co nieco i planuje co dalej w Laosie. Prawdopodobnie na polnoc uderze a potem zjazd na poludnie w strone Kambodzy. W kazdym razie jeszcze z 25 dni w Lao.
aaaaa… ok nie chce mi sie wiecej. slonce przygrzewa, pozycze rower i pokrece troche.
Vladimir Konstantinov Authentic Jersey