11 miesiecy. Koniec. Juz jestem. Nakrecony gadam i zasuwam. Sobota. Dom. Warszawa.
Nic nie czuje. Nic nie wiem. Jade z Bedurem ulicami miasta i czuje sie jakby opuscil to miejsce wczoraj.
Szare chmury, szare powietrze, czuje sie jak szary pielgrzym co wrocil do swego Hobbitonu, ale wie ze jest to przystanek.
No wlasnie. Tak sie czuje. Niby jestem w swoim domu ale nie jestem. WIem ze juz nie mam domu. TEn jeden co mam to jest w KLODZKU.
Wszedzie czuje sie jak w domu. Wszedzie bylo mi dobrze. TO czemu tu ma nie byc.
Wczoraj chilin z Minimalem + J, Bedurem – taki krotki, aby o 10pm odpasc.
Jest mokry poranek. Praga Polnoc. 6 rano. Wstalem z czystym umyslem, gotowy do dzialania.
Druki, skany, chodzenie, spotykanie sie, dzialanie, zbieranie, powielanie, czekanie, dzwonienie, pisanie, myslenie i jedno wielkie pieprzenie…