Droga. 2 dni w autobusie. Zmeczone twarze. Ludzie. Pasazerowie. Tysiace mil zapakowanym jak sardynka w puszce autobusu Greyhounda. Przystanki, gniewny glos kierowcy, dwie murzynki bijace sie o miejsce w pojezdzie. Jakis schiz, jakies zamazane kawalki, poszarpana rzeczywistosc, polamane dzwieki i spocone skarpetki, choc im dalej na polnoc robilo sie coraz zimniej. Zima, nie taaaaka zla jednak. Bylem cholernie zmeczony. Juz chcialem byl na miejscu.
2 rano. Sobota. W koncu. NYC. Nowy Jork. Kufel, Lukasz brat jego, Giza, Iwona a potem Piotrek – powitanie w miescie ktore nigdy nie zasypia…. eh… potem sniadanie o 4 rano i 3 tluste nalesniki z polewa truskawkowa i BROOKLYN.
Koniec. Podrozy. Prawie 7 miechow za mna. Ludzi, zdarzen, chwil raczej szczesliwych o tych nieszczesliwych zapomnialem, a moze sie wcale sie niezdarzyly. Na pewno sie nie zdarzyly. Jakas nauka? Nowe pomysly? Inspiracje? Energia? OOoj tak oj tak, az mi sie geba teraz smieje. Siedze w malym mieszkanku na Brooklynie i zalapuje sie nowa rzeczywistosc.
Za pare miesiecy, pol roku, znow w droge bedzie mi dane wyruszyc – bo chyba jeszcze sie nienasycilem.
yo. kochani, pozdrawiam i dziekuje wszystkim – rodzince kochanej, masterowi Adomasowi bez ktorego ta jazda nie byla by mozliwa i wszystkim co to sie codziennie pojawiali…. slow brak wlasciwie.
trza tu bedzie troche pospzatac za dni pare…
PS.
Serwis bedzie prowadzony i bedzie sie powiekszal – wkrotce PORTFOLIO, NOWE ZDJECIA, nowe projekty etc etc….