Archiwa tagu: santiago

Z Santiago do Baracoa

Control Machete

Santiago de Cuba – drugie co do wielkości miasto Kuby trochę mnie przybiło. Przynajmniej na początku. Nie wiedziałem gdzie się podziać, co robić – wciąż nie mogąc zaaklimatyzować się dreptałem uliczkami tego starego miasta. Zatrzymałem się w casa particular u Senory Belkis – starszej mulatki, znakomitej businesswoman, co wiedziała jak wyciągnąć ode mnie każdego dolara. Niemniej bardzo cenię sobie u niej gościnę. Senora Belkis należy do nowej średniej klasy na Kubie, do tych, co mają możliwość goszczenia u siebie „dewizowych gości”. Casas Particulares – to miejsca gdzie się zatrzymuję. Hotele dla obcokrajowców są o jakies 10-15 dolarów droższe, a miejscówki dla Kubabańczyków nie dla estranjeros. Więc nie ma wyjścia. Można jeszcze spać w autobusach Viazul, jadących nocą z miasta do miasta lub też na campingach, ale tam jeszcze nie dotarłem. Prywatne domy są więc najlepszą opcją dla niezależnego podróżnego. Takie domy oznaczone są zielonym lub niebieskim trójkątem z napisem „Arrenador Inscripto”, należy oczekiwać, że cena za noc wyniesie od 15$ do 25$  czyli całkiem sporo (w porównaniu z nędznymi hotelikami w Indiach czy Ameryce Południowej). Plusem jest to, że ma się możliwość mieszkania z rodziną a pokoje są naprawdę spoko. Właściciele muszą oddawać od 150 do 300 dolarów miesięcznie opłat rządowych, niezależnie od tego czy mają czy nie mają gości każdego miesiąca. Trzeba więc walczyć o swoje. Niektórzy pytają się jaki jest twój następny punkt podróży i polecają ci swoich znajomych. 

Włóczyłem się więc po Santiago, przygnieciony światłem słonecznym, przesiadując często w Casa de la Trova, gdzie zapodawali dobrą muzę na żywo, o czym pisałem wcześniej. Ostatniego wieczoru usiadłem dosłownie na chwilę w parku (czego wcześniej nie robiłem ze względu na wszechobecność jineteros i jinetera).  Nie są to bezdomni czy naprawdę biedni ludzie – rząd rewolucyjny dostarcza im socjalne minimum – ich celem jest wyciągniecie od obcokrajowca czegokolwiek. Czasem chcą jedynie pogadać, dziewczyny poznać białasa, który postawi im drinka, kupi conieco, a w najlepszym wypadku wyciągnie z Kuby. Kolesie natomiast uderzają w podobny sposób do zachodnich kobiet (podobnież ma się sprawa z odmiennymi orientacjami seksualnymi). Moja wiedza w tym temacie jest znikoma jak na razie, więc piszę o tym co widziałem. 

Usiadłem więc na ławce pijąc coś podobnego do fanty. 5 minut później przysiedli się do mnie w Eko i jego kumpel – rastafarianie, lub też jak myśle „wannabe” rastafarianie. Bycie rasta jest cool (przynajmniej oni tak myślą) – wyluzowany sposób bycia, specyficzny język i łatwość nawiązywania kontaktów szybko zjednuje im innych (tych co mniej więcej kumają o co idzie). Postanowiłem ich nie odganiać. Rozmowa toczyła się po hiszpańsku, chyba, że podchodzili inni rasta, co mówili co nie co angielsku, ale za to w jakim stylu (bełkot jamajski). Witają się przpez piąstkowanie i magiczne „ya, man!” – co mnie lekko rozbroiło, ale podjąłem grę w której z góry wiedziałem, że to ja będę fundatorem tej imprezy. Blablabla, podróze, kaktusy, gandzia, grzyby, Marley, muzyka, dziewczyny – kolesie nakręcają rozmowę i chwilę potem wyciągają pustą plastikową butelkę i idziemy szukać taniego rumu. Łazimy po mieszkaniach, witam się z dziesiątkami ludzi, pięść-pięść, ya mon, superfajnie i w ogóle… 

Mija godzina za godziną, ja się już gubię w kolejnych osobach tego show – pojawiają się znienacka, różne typki, każdy z tą samą nawijką, ale jest miło a ja wciąż nie jestem za bardzo pod wpływem rumu. Pojawia się policja, która legitymuje obywateli z dreadami – mnie jakby nie widzą i o nic się nie pytają. Eko mówi, że zawsze muszą mieć przy sobie dowód tożsamości – każdego dnia są wielokrotnie zatrzymywani przez służby patrolowe. Chłopaki wyciągają ode mnie kolejne drobniaki na coś do jedzenia i kolejną butelkę rumu (żaden to koszt dla mnie, a jestem ciekaw co będzie dalej). Wychodzimy z centrum. Po chwili trafiamy w mroczne slumsy, gdzie stoją chatki z klepiskiem zamiast podłogi, coś w stylu „Miasta Boga”. Beton, glina, krzaki, parę zapalonych latarń, muzyka z każdego domu, przed którymi siedzą czarnoskórzy obywatele i niebieska poświata rzucana przez czarnobiałe telewizory. Pojawiają się następni, Eko przedstawia mnie swojemu kumplowi, u którego mieszka (w rozpadającym się domku z tektury). Poznaję też mamusie jego kolegi i koleżankę – Lucerię (czy coś takiego). Snujemy się bezsensu po okolicy, rozmawiając o Hajle Sellasje, Fidelu, Marleyu, Che, polityce i innych rzeczach o których ja wiem, że oni wiedzą, ale rozmowa jest bardzo powierzchowna, bo toczy się w spanglish. 

Nadchodzi czas aby już sobie iść i w tym momencie zdaję sobię sprawę ze swojego położenia – nie wiem gdzie jestem, ani jak dość do domu, poza tym znajduję się w slumsach drugiego największego miasta Kuby i co by tu nie mówić o bezpieczeństwie na Kubie to wiem że bezpiecznie to może jest w Veradero w zamkniętych ośrodkach dla niemieckich turystów. Żegnam się z chłopakami, którzy wskazuję mi drogę do centrum – nie jest tak źle po 5 minutach już wiem gdzie jestem i podchodzę do domu przed którym siedzi kobieta, aby upewnić się czy dobrze idę. „Para el centro? A la izquierda, si?” – kobieta twierdząco kiwa głową i uśmiech zamiera jej na twarzy, przechodząc w nieartykułowany krzyk. Ja w tym momencie błyskawicznie się obracam, mając przed twarzą dwie zardzewiałe maczety, pół metrowej długości i czuję pociągnięcie do tyłu. Dwóch typków ciągnie mnie za plecak, za wszelką cenę starając się go odciąć z moich pleców. Adrelanina uderza w czaszkę, wiem, że w torbie mam cyfraka i portfel. Wszystko rozgrywa się w ciągu dwóch sekund – mam dłuższe nogi niż oni więc kopniak ląduje prosto w klatkę jednego z nich, zarazem starając się wyszarpać drugiemu. Kobieta krzyczy, zbiegają się inni ludzie w tym babcia z dziadkiem co taszczą dwie długie maczety – intruzi uciekają. Do teraz nie wiem jak mi się udało z tego wykaraskać i dlaczego od razu cabrones nie odcieli mi głowy.  Dziadek i babcia z maczetami proponują ochronę i odprowadzają do centrum. Ufff… Wracam do domu i idę spać. Całą noc snią mi się noże, maczety, kurczaki, dżungla, ciemne twarze z błyszczącymi oczami. Wszytsko w rytmie afrykańskich bębnów.

Z Santiago do Guantanamo

Na drugi dzień opuściłem Santiago. Autobus do Baracoa odjechał z rana – musiałem więc spróbować autostopu bądź też lokalnego transportu. Tego dnia dojechalem zaledwie do Guantanamo.  W ramach cięcia kosztów żadnych taksówek, co się wiąże z tym, że wszędzie walilem na piechotę (nawet typek z bryczki ciągniętej przez konia chciał zapłaty w dolarach – choć przejazd kosztuje 1 peso). Tym samym najpierw przeszedłem pół Santiago w poszukiwaniu terminala z którego odjeżdżają ciężarówki. To co w przewodniku to bzudra. Terminal do Guantanamo jest zupełnie w innym miejscu. Jeden hombre poprowadził mnie na miejsce. Na terminalu czekałem 2 godziny w kolejce do ciężarówki. „No para estranjeros” – jak się dowiedzialem już przy wejściu – o tym czy obcokrajowiec może jechać czy nie decyduje kierowca – no i sie zaczeło – wsciekły walczylem o swoje, poparli mnie inni podróżni, ale wąsacz był nieubłagany – rzuciłem mu solidną wiązankę ze wszystkich brzydkich słów jakie znałem po hiszpańsku i poszedłem sobie. Już się miałem złamać i wsiąść do autobusu dla turystów, ale w ostatniej chwili skręciłem na drogę przy której stało mnóstwo ludzi liczących na okazję. Autostop na Kubie nie jest darmowy – a białas na stopa do dobry kąsek. Diaz podwiózł mnie za 2 $ do Guantanamo – okazało się, że mieszkał 4 lata w Czechach (niestety ledwo co mówił po czesku). Rozmowa toczyła się więc w języku Cervantesa. W Guantanamo, które okazało się mieściną o której świat zapomniał, czekałem na okazję aż do zmroku, ale już nie mogłem słuchać drwin palantów stojących wokoło (już sobię wyobrażam jakie epitety lecą w stronę białasów w Azji, gdzie większość turystów nie zna lokalnego języka). W końcu skapituowałem i jedna miła dziewczyna poprowadziła mnie do centrum – ona też jechała w stronę Baracoa, ale nie aż tam – tylko do San Antonio – gdybym wiedział jak niedaleko od plaży jest San Antonio to wsiadłbym z nią do ciężarówki, która niespodziwanie zatrzymała się przy stacji benzynowej obok której przechodziliśmy. Wskakujesz? – ja niestety nie miałem pojęcia gdzie jest to miejsce, dopiero sprawdziłem potem na mapie. Poszedłem więc do Parque Marti w samym centrum tej dziury. Dwa hotele polecane w Lonely Planet jako tanie (mniej niż dolar) niestety już estanjeros nie przyjmują (napisali w LP z roku 2003 wiec się pewnie tam całe masy zjawiły w ostatnich latach). Została mi więc casa particular za 20$.

Z Guantanamo do Baracoa.

Wstalem około 11. Nie mam zegarka ani budzika więc nie miałem z początku pojecia która jest godzina. Poszedłem w to samo miejsce co poprzedniego wieczoru. Znów musiałem uzbroić się w cierpliwość. „Co ty tu robisz? Dla obcokrajowców jest Viazul” mniej więcej to powtarzali mi inni podróżni. Osób czekających na ciężarówkę bądź okazję było z 200-300 – wszyscy w kierunku Baracoa. Po 3 godzinach ogarnęły mnie wątpliwości, zjadłem z 8 pomarańczy i wypiłem dwie orenżady – wciąż nikt się nie zatrzymał. Do jednego autobusu mnie nie wpuścili (jechał do ośrodka wczasowego Cojobabo). W końcu słyszę jak wołają mnie typki – Amigo! Ciężarówka do Baracoa jedzie. No tak – ale chętnych było więcej niż miejsc. Dałem dwa dolce jednemu hombre, który przekupił z kolei kierowce ciężarówki, któremu musiałem zapłacić 20 peso. Jedziemy. 4 wąskie ławki, rozpadająca się ciężarówka, genialne widoki, słońce, wiatr i morze Karaibskie. Rozmawiam z ludźmi, jest miło i wiem, że za 4 godziny będę w Baracoa. No tak ale bez przygód nie mogło się obejść. W pewnym momencie ciężarówka prawie się wywraca na zakręcie i duża, starsza kobieta ma zapaść. Jedziemy do szpitala. W Imias  przez godzinę czekamy na wieści o niej. Miała zawał. Robi się smutno ale trzeba jechać dalej. Przed 1960 rokiem jedyny dostęp do Baracoa był od strony morza. „La Farola” – kręta droga z Cajobabo była jednym z pierwszy osiągnięć rewolucyjnego rządu Castro. Dystans 50 kilometrów pokonaliśmy w 1,5 godziny. Widoki porażające. A ja nawet nie myślałem aby wyjmować aparat z torby. Noc. Jesteśmy na miejscu.

… w następnym odcinku parę słów o pierwszym mieście założonym przez Hiszpan na Kubie….

Opublikowano travel | Otagowano , , ,