Z wypłowiałego betonu Miami po 2 godzinach jadę przez krainę aligatorów, nieruchomo pozujących turystom. Bagna, upał, komary. Droga nr 41 – Tamiami Trail. Przejeżdżam przez Narodowy Rezerwat Wielkich Cyprysów, rezerwaty Indian aż zatrzymuję się w Everglades City, gdzie zapadam w sen w City Motel.
Jadę bez celu. Nie mam chwili na atrakcje turystyczne. Najważniejsza jest droga. Nie mam za dużo czasu – jedynie tydzień, a właściwie pisząc te słowa tylko 6 dni. Wiem, że za dużo nie zrobię, szczególnie, że zaległa robota na kompie czeka.
Wstaję rano, jest wilgotno Everglades city – ani jednego człowieka. Biegnę 3 kilometry, wracam do motelu, pakuję graty, które wrzucam do chevy camaro, szpanerskiej bryki, która jak się okazuje jest tutaj czymś tak normalnym jak mały fiat w latach 80tych w PL.
Opuszczam Everglades i trafiam przypadkowo na wyspę milionerów Marco island. Piękne domy, pod każdym zaparkowany jacht. Ani żywej duszy. Potem Naples – dziwny twór, pusty, niewiarygodnie czysty. Tam zjadam okropne śniadanie w jednym z tych typowych amerykańskich diner’ów ulokowanych w centrum handlowym. Suzie Cafe – najlepsze śniadanie w mieście – well…
Potem już się gubię. Zjeżdżam z autostrady i krążę po omacku pomiędzy Tampą a Ocala…