Skończyły się święta na Kubie. Nieoficjalnie można je obchodzić na Kubie od 1998 roku, czyli mniej więcej od wizyty papieża. Przed rewolucją około 85% Kubańczyków należało do kościoła katolickiego, lecz około 10% regularnie chodziło do kościoła. Po 1959 roku rzeczy przybrały inny obrót. Władze kościelne mocno związane z poprzednim reżimem i klasą średnią opuściły Kubę. Na wyspie pozostali księża protestantcy, bardziej związani z biedotą. Przez całe lata rząd Castro wspierał, lub w inaczej ujmując, nie przeszkadzał w praktykowaniu Santerii – która jest mieszanką starych, tradycyjnych wierzeń z Zachodniej Afryki (gdzie Hiszpanie mieli źródło niewolników) i religii katolickiej. Przez lata czarni niewolnicy podkładali swoich bogów pod świętych katolickich, podobnie jak czynili to Haitańczycy (voodoo) czy też Indianie w Ameryce Południowej. Siermiężny katolicyzm chyba im do gustu nie przypadł, więc zgrabnie go wymiksowali, dodając tam trochę rytmu, serca, krwi i czarów.
W 1985 roku brazylijski ksiądz przeprowadza wywiad z Castro z którego wykluwa się książka „Fidel i religia”, co jest kolejnym krokiem w postępujących zmianach. 13 lat później wizyta papieża (co Castro bardzo sprytnie wykorzystał – powołując się w przemówieniach na papieża, który potępił oczywiście blokadę Kuby). Oczywiście z okazji wizyty Castro wypuścił z pierdla więźniów politycznych (aby potem zamknąć kolejnych). Dostałem emaila od siostry, która w telewizji widziała relację z obchodów świąt na całym świecie. W migawce z Kuby padło stwierdzenie, że świąt się nie obchodzi. Kolejna bzdura. Podobnież jak w artykule pani Bikont w GW, gdzie do wielu rzeczy można się przyczepić. Między innymi do tego, że nie da się płacić w pesos cubanos, że internet nie istnieje lub nie da się korzystać, że nie da się jeździć autostopem, mógłbym z łatwością podać przykłady nie tylko moje, ale także mieszkających tu Kubańczyków, które w 100% podważają to co napisała pani Bikont. Mam wrażenie, że ona to tego pierdla koniecznie trafić chciała, robiąc więcej reklamy samej sobie i GW (lubię bardzo Wyborczą i jest to jedyny dziennik jaki czytam w Polsce, ale czasem przesadzają) a z drugiej strony narobiła problemów ludziom z którymi się kontaktowała. Nie wydaje mi się aby tak naprawdę były trudności z literaturą na Kubie – poza tym ludzie mają w dupie książki, bądźmy szczerzy – im brakuje wolnej telewizji, radia i internetu, a książek to swoją drogą. A tak naprawdę to kluczem do wszystkiego jest szybki, tani i niezależny Internet (i ten laptop za 100$ z wifi, o którym ostatnio było głośno). Telewizja zawsze będzie stronnicza, poza tym TV się kończy – Internet, Internet, Internet – w tym największa szansa. Ale trzeba czasu. Cała ta walka o wolność, o demokrację. Sam nie wiem. Wydaje mi się to wręcz nie możliwe w Ameryce Łacińskiej. Historia się powtarza i jak tylko padnie legenda Castro wraz z jego śmiercią najbardziej stracą i tak ci którzy rewolucję najbardziej poparli – czyli biedni, czarnoskórzy, bezrobotni, chłopi – przede wszystkim ci ze wschodu Kuby. Ci co kombinują już teraz, poradzą sobie znakomicie na wolnym rynku. Jednocześnie powstaną ogromne różnice w społeczeństwie, jak we wszystkich innych krajach Ameryki Łacińskiej.
Wracając do świąt. Otóż choinki stoją, msza w kościele się odbyła, ludzie mieli dzień wolny od pracy, sklepy wypełniły się bardziej niż zwykle towarami (tym samym dłuższe kolejki). Tak naprawdę to ważniejsze dni dla Kubańczyków to 16 grudnia – dzień świętego Lazaro (czyli Babayu Ale). O Santerii chciałbym napisać więcej, ale chyba już brak czasu, aby zrobić materiał. Wybrałem się do Regli (promem za pesiaka na drugą stronę zatoki). Tam rządzą babalao, do których ludzie udają się po poradę. Niestety bez kontaktów jak mówię nic nie zdziałałem. Odwiedziłem tylko kościół – klimat voodoo zaiste – czarna Madonna, portrety czarownic, lalki, ołtarzyki, niesamowita rzecz.
Jeszcze jedna rzecz. Cały ten szum związany ze świętami. Tak naprawdę święta dla mnie to dobry czas aby się spiknąć z rodzinką i nic nie robić a najlepiej to gdzieś wyjechać olewając calą tą skomercjalizowaną tradycję. Jeszcze jeden pretekst aby jeszcze więcej kupić niepotrzebnych rzeczy. Plastikowe Mikołaje, elektroniczne Jezusiki, nerwówka, korki w mieście, umieranie z przejedzenia, w kółko co roku powtarzane te same czcze życzenia, morze wódki i 12 potraw lub 66 jak kto woli. Wszystko pięknie ale ja się na to nie załapuję. Choć ławo mi pisać, stąd, z tropików, z wysp morza Karaibskiego. No tak ale kto nie lubi prezentów?
Wigilię jak i całe święta spędziłem w Trinidad. Było dobrze. Dużo rumu, dobre jedzenie w domu u Julia, towarzystwo Beth, Fiony, Carmen a potem dołączyło jeszcze parę osób – zrobiła się międzynarodowa ekipa. Wieczory w Casa de la Musica i wędrówki po mieście. To były dziwaczne świeta, ale dobry czas. Ciekawe jak będzie wyglądał Sylwester?